The
kombucha mushroom people,
Sitting around all day,
Who can believe y…
Sitting around all day,
Who can believe y…
Radio-budzik został
strącony z szafki nocnej i wylądował na podłodze, przerywając jakże „radosne”
wycie ormiańskiego wokalisty wydobywające się z tego urządzenia.
-
Zamknij mordę, Serdż – wymamrotał Caleb przewracając się na drugą stronę i z
wielką namiętnością przytulił się do swojej poduszki. Musiał przyznać, że
ustawienie utworu metalowego zespołu jest wykurwiście dobrym pomysłem. Tylko
pohamowanie bezpodstawnej nienawiści do Tankiana było zdecydowanie trudniejsze Tak czy inaczej obudził się w trybie
natychmiastowym, czując, że nie zaśnie znowu tak szybko. Towarzyszyło mu
uczucie, że o czymś zapomniał…
Kurwa.
Caleb
zerwał z siebie kołdrę i sięgnął po małe, nieco poturbowane radyjko. Spojrzał
na jego czarny, porysowany wyświetlacz, na którym widniała czwarta pięćdziesiąt
osiem. Zerknął na okno przysłonięte niebieską firanką i wstał. Rozprostował
kości, ziewnął przeciągle odsłaniając zasłonkę, gdzie powitał go pomarańcz i
żółć nieba w towarzystwie wschodzącego
słońca, którego pierwsze promyki opatulały mu twarz. Zmrużył nieco swoje piwne
ślepia i przetarł je, doprawiając kolejnym ziewnięciem. Dzisiaj pierwszy dzień
upragnionego dwutygodniowego urlopu. Dzień odlotu do Londynu. Spotkania z matką
i starymi znajomymi.
Podrapawszy
się po lewym pośladku, rzucił budzik na łóżko i opuścił swój pokój ruszając w
stronę łazienki. Mógł udawać, że to kolejny dzień jak co dzień, ale czuł się
jak gówno. Spojrzał w lustro. Czemu to było takie… czemu to tak bolało?
Przecież nie musiało być nawet jego, ale sama świadomość, że mogło, była nie do
zniesienia. Nie wiedział jak spojrzy w oczy swojej matce – ktoś mógłby
powiedzieć, że te lęki są kompletnie bezpodstawne, ale Eli miała go za
najlepszego człowieka pod słońcem, wspaniałego mężczyznę choć nieco
zagubionego, po prostu… dobrego syna. A on czuł, że nie jest dobry. Nigdy nie
był i nie jest, a fakt ten pogłębiał się w nim jeszcze bardziej wraz z wieścią
o poronieniu Brandi. Kolejnym potencjalnym tatusiem był tamten facet, którego
imienia ani wyglądu nie znał. To było zbyt pojebane, nawet dla Claytona. Ta
cała sytuacja była zwyczajnie popierdolona, zaburzyła ten cały jego światek.
Mógł sobie tylko wmawiać, że to nie było jego. Ale mogło być. Mogło. To było
najgorsze.
Kurwa.
Nie
wiedział ile jeszcze razy w ciągu tego dnia wypluje z siebie kolejne salwy
przekleństw, ale pewnie na jednym się nie skończy. Mamrotał jeszcze pod nosem,
gdy znalazł się w kuchni, gdzie zaczął pichcić poranny posiłek; niekoniecznie
chciało mu się jeść, ale wiedział, że lot będzie męczący i po prostu musi. W
sumie, Caleb nie lubił śniadań, nawet jeśli były najważniejszym posiłkiem w
ciągu dnia. Jajecznica, kawa, joint, potem podróż do łazienki, gdzie skutki
„biologii” zdążyły już... opaść i mógł normalnie się wysikać, a następnie wziąć
szybki prysznic. Nawet się nie spakował – zawsze robił to na ostatnią chwilę.
Zazwyczaj też żegnał się z swoim pianinem, ale nie dziś. Nie powinien dotykać
klawiszy. To nie był ten dzień; to nie był dobry dzień.
Wyjeżdżał
i nie wiedział o tym praktycznie nikt. I tak było to niespodziewane, bo jego
matka zaskoczyła go wykupionym przez nią samą biletem, więc nie miał wyboru.
Zgodził się pod warunkiem, że powrotny kupi sobie sam. Miał parę uciułanych
pieniędzy i nie zamierzał korzystać z portfela matki – uważał, iż był w tym
wieku, w którym należy zadbać o samego siebie bez pomocy troskliwej mamusi.
Dzielny, młody chłopiec, czyż nie?
Rory
spał po nocnej zmianie, więc już go nie budził. Nabazgrał mu parę słów o tym,
że wyjeżdża, że mu o tym mówił, wiec gacie musi prać sobie sam, i jak wróci,
wszytko ma być takie samo a klucze zostawia na mikrofalówce. Rzucił karteluszek
na stół i z dość obszernych rozmiarów torbą podróżną wyszedł z mieszkania,
delikatnie zamykając za sobą drzwi. Nie chciał budzić Parkera, ot, taki miły
gest na pożegnanie.
Nie wiedział, czy nawet
udało mu się porządnie postawić nogę na miejscu przylotów, a już usłyszał
dzikie wrzaski. Nie tyle co dzikie, a wyjątkowo piszczące. I już wiedział do
kogo należały.
-
Cabbie! – wykrzyczała Elizabeth Clayton widząc swojego pierworodnego i jedynego
syna na lotnisku. W towarzystwie swoich rodziców, a dziadków Caleba podbiegła
do niego i rzuciła się na szyję. Uśmiechnął się lekko, a ona tuliła go z całych
sił i ani myślała się odkleić. Więc, z matką przyczepioną do tułowia przywitał
się z dziadkami, Lucy i Henrym Claytonami.
-
Tak się cieszę, że cię widzę. Mój Cabbie, Cabbie, Cabbie – Elizabeth zaczęła
szurać nosem o jego tors. Była kobietą słusznego wzrostu, więc łatwo się
domyśleć po kim Caleb dostał dodatkowe centymetry. Swoją drogą, nienawidził
tego zdrobnienia, które mu wymyśliła, ale wyjątkowo tylko ona mogła go używać.
W innych wypadkach był gotów zabić. – Tęskniłam za tobą bardzo mocno –
pociągnęła nosem podnosząc głowę i patrząc na swojego syna. Ręką sięgnęła do
twarzy i czule pogłaskała wierzchem dłoni jego policzek. Clayton uśmiechnął się
rozbawiony, ale i też w jakiś sposób rozczulony. Rozczulało go to, jak bardzo
jakaś kobieta mogła go kochać. Według niego, Eli powinna go co najmniej
wydziedziczyć, a generalnie świata poza nim nie widziała.
-
Nie rób mu wstydu Eli – wymamrotał Henry, obserwując chwilową scenę z lekkim
zażenowaniem czającym się w oczach. Zawsze uważał, że Elizabeth jest zbyt
wylewna w swoich uczuciach. Lucy machnęła na to ręką i sama zaraz przyłączyła
się do uścisku. Dziadek wywrócił oczami, a Caleb otoczony najważniejszymi
kobietami w jego życiu, sięgnął ręką do swojego ukochanego dziadunia i
przycisnął go do tej wesołej gromadki. – Kurwa mać.
-
Henry! – zawołała Lucy. – Jesteś kompletnie nieczuły.
-
Duszę się…
-
Też za wami tęskniłem – powiedział Caleb ściskając wszystkich jeszcze bardziej,
ale jako, że dziadek zaczął się nieco szamotać wypuścił wszystkich z objęć
chwilę potem. Patrząc po ich twarzach stwierdził, iż niewiele się zmienili, a
jego matka… była tak samo piękna jak wcześniej. Miała tylko czterdzieści dwa
lata, ale jak na czterdziestkę, wyglądała naprawdę młodo; wciąż była tą
kobietą, która wciskała w niego szpinak, z którą razem gotował i oglądał koncerty
w filharmonii. Zresztą, według dawniejszych szkolnych kumpli została
sklasyfikowana jako najseksowniejsza matula wśród wszystkich branych pod uwagę.
Tak, prawdziwy zaszczyt, można być dumnym.
-
Jesteś z dnia na dzień coraz przystojniejszy… – Eli patrzyła na syna jak
zaczarowana.
-
Ma takie szlachetne rysy twarzy… – W ślad za córką poszła babcia. – Wykapany
Clayton.
Jeszcze
kogoś zastanawia dlaczego Clayton ma w sobie niezły zalążek narcystycznego
dupka?…
-
Jedziemy, czy nie? – zapytał Henry. – Porzygam się zaraz.
-
Dziaduniu, ty też jesteś przystojny… no, kiedyś byłeś – Caleb otoczył swojego
ukochanego dziadka ramieniem i ruszył z nim żwawo do przodu. Tak na serio, miał dosyć tego całego zachwytu
swoją osobą, ale babcia wraz z mamą praktykowały te „oględziny” praktycznie
zawsze, gdy wracał z Amsterdamu. To było na swój sposób miłe i dzięki tej
bandzie londyńskiej rodzinki świrów poczuł się od razu lepiej. Stwierdził
nawet, że może nie było tak źle… ukłucie w żołądku. Nie, nie powinien o tym
zapominać. Tutaj zastanowi się nad tym, co powinien ze swoim życiem zrobić, ale
teraz… teraz nie powinien zasmucać tych ludzi.
-
Gnojek – mruknął cicho starzec, drapiąc się po brodzie. – Byłem w chuj
przystojny, nawet sobie tego smarku nie wyobrażasz.
-
Oczywiście dziadek, oczywiście… nie wątpię. Masz?...
-
Mam, mam. A ty?...
-
O czym tam szepczecie?
Panie
pruły tuż za nimi, także jakiekolwiek rozmowy były ograniczone. W końcu
wymienili się znaczącymi spojrzeniami; na pewno pogadają i się razem napiją,
ale w dogodniejszych warunkach. Na razie trzeba było znosić zachwyty damskiej
części rodziny.
W końcu w domu ,
pomyślał Caleb patrząc na dom jednorodzinny, w którym mieszkał odkąd tylko
pamiętał. Dziadek zaparkował swojego Fiata Pandę (tego Caleb na bank wiedzieć
nie mógł, bo kompletnie niemęsko nie interesował się motoryzacją) na zjeździe
do garażu i wyłączył silnik. Eli natychmiast wyskoczyła z samochodu, zachowując
się dość nerwowo, co nieco go zdziwiło, ale jak na razie nie zamierzał zwracać
na to większej uwagi. W końcu jest w domu, zaraz położy się w swojej starej
sypialni, zaraz mama razem z babcią zaserwują swoje popisowe dania, wypije z
dziadkiem, obgadując wszystko to, co się działo w Amsterdamie i Londynie,
potem z ciążą spożywczą – sponsorowaną przez
babcię – i kacem pójdzie spać. Z
dala od tego całego amsterdamskiego gówna.
W
środku domu wszystko wyglądało tak samo. Dom w eleganckim, wiktoriańskim stylu,
salon z kominkiem, oddzielnie jadalnia z widokiem na ogród przez duże okna,
ukochana kuchnia gdzie palił wszystkie ciastka, mała spiżarnia… tam się kiedyś zatrzasnął…
Tylko jego uwagę zwróciła jedna rzecz.
-
Co to za fortepian? – zapytał Eli, wracając z powrotem do salonu, patrząc na
wielki instrument. Po chwili aż zakrztusił się powietrzem, wybałuszając oczy do granic
możliwości. Jeszcze je przetarł, uszczypnął się, poklepał po policzku i
zamrugał kilkakrotnie oczami. – To jest… to jest…
-
Pisze: „Steinway & Sons” – mruknął dziadek, najwyraźniej nie pojmując
niemego zachwytu wnuka.
-
Dziadku, ja wiem co tu pisze! I o to właśnie chodzi! Kurwa, kurwa…
-
Ale czego kurwujesz? Coś nie tak z tym fortepianem? Lewy jest?
-
Dziadku, Steinway wytwarza, kurwa, najlepsze fortepiany. Kurwa, to jest… piękny.
Mamo, on jest piękny. Autentycznie, kurwa, piękny.
-
Co on taki podjarany?... – Henry szepnął do swojej żony, ale zdezorientowana
tylko wzruszyła ramionami.
-
Ja pierniczę… – Clayton miał w głowie ogrom pytań do Eli, ale nie mógł
powstrzymać się od przeciągnięcia dłonią po jedwabistym, czarno-matowym
wykończeniu instrumentu. Był oczarowany. Nie mógł wyrazić nawet słowami swojego
podniecenia. Zapomniał kompletnie o całym świecie; w tym momencie nic go nie
obchodziło, z drżącymi dłońmi zasiadł przy fortepianie i dotknął klawiszy
opuszkami palców.
-
Nienastrojony – mruknął z niesmakiem i westchnął. Za cholerę nie wiedział skąd
Eli wzięła pieniądze na to cacko. Autentyczne cacko. Rany, nazywanie nawet tego
cackiem było niedopowiedzeniem.
-
Nie wiem o co tu chodzi, ale… wiecie, nie chcę być nieczuły, ale fajnie byłoby
gdybyśmy zjedli razem obiad, bo jestem głodny…
-
Mamo? – wydusił z siebie Caleb po jakiś dwóch czy trzech minutach.
-
To długa historia, wiesz… zjedzmy najpierw obiad, dziadek ma rację – Eli uśmiechnęła
się do syna. Caleb pokiwał głową. Fakt, był głodny. A fortepian mógł poczekać, zwłaszcza,
że był nienastrojony. Koniecznie chciał na nim zagrać. Nic go tak nie
rozpalało, nawet seks, rany, seks teraz wydawał się jakiś słaby, durny,
niepotrzebny; on chciał zagrać na tym fortepianie. Niechże go ktoś nastroi!
Ktokolwiek!
Kiedyś
też mieli fortepian, więc nie zwrócił na niego uwagi, gdy zaglądał do każdego
pomieszczenia z osobna, dopiero jak wracał przypomniał sobie, że przecież
fortepian sprzedali by wspomóc go w Amsterdamie. A teraz…
Obiad
upłynął w miłej atmosferze, chociaż Calebowi coraz trudniej było ignorować
zdenerwowanie swojej matki – potłukła talerz a z ręki wypadły jej sztućce, gdy
zanosiła wszystko do zmywarki razem z babcią. Nawet oszołomienie spowodowane
pojawieniem się tak boskiego sprzętu muzycznego nie zamroczyło Caleb na tyle,
aby nie zauważył stanu swojej matuli. Albo to było tak wyraźne, sam nie
wiedział. Wiedział jednak, że kroi się coś grubszego. Niepokojącego co najmniej.
Babcia
z mamą zajęły się sobą w kuchni, coś plotkując, coś pichcąc na jutro. Caleba
nieco to zdziwiło, bo przeważnie uczta była pierwszego dnia po jego
przyjeździe, a następny dzień był dniem zwykłym. Nie skomentował tego jednak,
uznając to zwyczajnie za miły gest ze strony swoich ukochanych kobiet. Bo za co
miał to wziąć?
Zresztą,
gdy były takie zajęte, razem z dziadkiem mógł zająć się przechylaniem
kieliszków napełnionych dziadkowym bimbrem i kiełbasą holenderską, którą
przywiózł z Holandii. Zagadnienia dotyczące nastroju Eli, tajemniczego fortepianie
za cenę, o której nawet nie chciał myśleć i sprawie z Brandi odłożył na bok.
Nie było to teraz takie „ważne”. Chciał cieszyć się dobrym nastrojem póki mógł.
Dlaczego cały czas towarzyszyło mu to durne uczucie, że szykuje się niezły
dym?...
Dobra, to idziemy spać.
Nie przeszkadzajcie nam – powiedział Henry zapijaczonym głosem, zamykając
Calebowi i Eli drzwi, do pokoju gościnnego na piętrze, przed nosem. Eli
spojrzała na syna i pokręciła głową.
-
Dlaczego mam w domu samych alkoholików, co? Do tego przemytników kiełbasy i wódy
własnej produkcji! – Dała mu kuksańca w bok. – Chodź, pogadamy. Przez ten cały
bałagan w ogóle nie wiem co u ciebie. Znaczy, trochę wiem, ale chcę wiedzieć o
nieoficjalnej wersji, wiesz – mrugnęła do niego wesoło i ruszyła korytarzem ku
schodom prowadzących na parter.
Tego
właśnie potrzebował. Rozmowy ze swoją ukochaną matką. Ona zawsze go rozumiała i
chociaż nie wiedziała o pewnych rzeczach… o wielu rzeczach, to jednak potrafiła
uszanować to, że jej tego nie mówił. Była jego powiernikiem, dobrym
przyjacielem, ale też i matką. Ubóstwiał tą kobietę nad życie, dla niego była
matką idealną. Potrafiła z nim wytrzymać i jeszcze nawet go kochała! Clayton
nie wyobrażał sobie, że mógłby z kimś innym rozmawiać o swoich problemach.
Znaleźli
się w kuchni, gdzie Eli podała mu wodę z cytryną, a sama zaś zasiadła przy
stole. Caleb oparł się o szafki, krzyżując ręce na piersi.
-
Caleb… no to, co tam? – zapytała, zakładając łokcie na blat i oparła się
podbródkiem. – Tak dawno się nie widzieliśmy…
-
Nic… ciekawego. – Jakoś nie mógł jej tego powiedzieć. Czuł, że ta rozmowa jest
mu potrzebna, ale słowa… słowa, które chciał powiedzieć były trudne. Nie chciał
jej załamywać i siebie zresztą też; powiedzenie tego wszystkiego głośno byłoby
już całkowicie miażdżące.
-
No to… co u Evci? Wiesz, twojej „siostry” – Eli zrobiła rękoma cudzysłów w
powietrzu i zaśmiała się. Polubiły się, gdy tylko się zobaczyły. Musiał
przyznać, ze obie były nawet do siebie podobne… nie wizualnie, a pod względem
charakterów. Obie radosne i do bólu optymistyczne, ale także umiejące w
odpowiednim momencie zachować powagę. Uśmiechnął się.
-
Eva… wyjechała. Wiesz, ze swoim nowym facetem. Do Hiszpanii czy gdzieś… –
mruknął Caleb. Oczywiście, że mu się to nie podobało. Nie musiała wyjeżdżać z
jakimś starym piernikiem tylko dlatego, że znał wszystkie ciosy karate i w
ogóle był… dziwny. Nie lubił go – zwłaszcza za to porwanie Evci do innego
kraju.
-
Och… a, wspominałeś coś ostatnio, że się z kimś spotyka. Cóż, niech się im
układa – Eli pokiwała wesoło głową. – A Fleur? Co z moją słodką Fleurcią?
Kolejna
ukochana dziewczyna mamy. Poznały się, bo odwiedziła Claytona w Amsterdamie,
gdy jeszcze mieszkał razem z Mattem, Fleur i Kolesiem. Kolesiem, jego psem
przybłędą, gwoli ścisłości.
-
Też wyjechała… z facetem… Callumem, tym gburem.
-
Och… Szkoda, uważałam, że wy…
-
Nie wiem nawet gdzie, ot, wyjechała, bo on tego zażądał. Nienawidzę skurwysyna –
burknął Caleb, przerywając matce. Nawet nie słuchał tego co mówiła w tej
chwili. Z minuty na minutę czuł się coraz gorzej, a przecież nic takiego nie
powiedział. Ogarniała go fala niezrozumiałej dla niego złości. Boleśnie zdał
sobie sprawę, że…
-
A Abigail? Ta ruda?
-
Wyjechała.
-
Ojej… – mruknęła Eli. – A… o, co z Milą? Co z Rorkiem?
-
Pieprzą, pichcą, zarażają kiłą, knują, to co zwykle, czyli patologia – Caleb upił
łyk swojej wody i westchnął. Przetarł oczy. Miał już tego dość. Wrażenie, że
już dawno wszystko się spierdoliło, a do niego dotarło dopiero teraz. Bomba z opóźnionym
zapłonem.
-
Lily! Lily jest w Amsterdamie, prawda? – Eli klasnęła w dłonie. Zdawała sobie
sprawę, że tylko pogarsza nastrój syna. Sama miała mu tyle do powiedzenia, i to
szczególnie ważnego, ale nie mogła wytrzymać bez zapytania się co u niego.
Łatwo było wtedy wywnioskować w jakim był humorze, bo tak szczerze – jej syn
był marnym kłamcą. Przynajmniej przy niej; nie wiedziała czemu, ale Caleb jej
nie oszukiwał, a może raczej nie potrafił. W takim stanie nie mogła mu
powiedzieć o pewnej rzeczy, która dręczyła ją dość długo. Postanowiła poprawić
jakoś mu nastrój, a potem zająć się przyziemnymi rzeczami.
-
Tak, jest.
-
Widzieliście się? Co u niej? Dalej jesteście przyjaciółmi?
-
T-tak, jesteśmy – mruknął, odchrząkując. – Wszystko w porządku, trzyma się…
jakoś.
-
To dobrze.
Rozmowa
przestała się kleić i Elizabeth doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Jednocześnie
instynkt macierzyński, jak i kobiecy instynkt, nazywany też szóstym zmysłem,
mówił jej, że z Calebem coś jest nie tak. Nie potrafiła tylko określić, gdzie
tkwi przyczyna problemu. Oczywiście, zdołowała go tym wypytywaniem się, ale
całkowicie nieświadomie. Dlaczego miała jednak wrażenie, że chodzi o kobietę?
Oczywiście, wiedziała, że jej syn nie przejmował się kobietami oprócz niej i
jej matki. Więc dlaczego?...
Czy
naprawdę, aż tyle się u niego zmieniło?
-
Więc… co słychać u tej blondynki, o której tyle mi opowiadałeś? Sasha, tak?
Śliczna była. Znaczy, widziałam ją kiedyś tam na zdjęciu, gdzieś tam… i… Caleb?
-
Znikła. Rozpłynęła się. Nieważne – odpowiedział chłodno, co nieco przestraszyło
Elizabeth.
-
Czemu nieważne, zależało ci na nie…
-
NIE ZALEŻAŁO, rozumiesz? Nie zależało mi, kruwa, w ogóle.
-
Ale Caleb…
-
Nie mów o niej, dobra? W ogóle, do chuja, czemu pytasz mnie o wszystkie możliwe
dziewczyny? – uniósł brew, spoglądając na matkę,. W gruncie rzezy zdołowała go
jeszcze bardziej. Całkowicie odechciało mu się mówić o czymkolwiek. Nie daj
Boże, weźmie go za życiową porażkę i zabraknie jej argumentów do tego, by
jeszcze go jakoś wesprzeć. Tego by zdecydowanie nie chciał. Nie chciał być
porażką, której ważne dla niego kobiety, po prostu znikają. A jak nie znikają,
to wszystko pierdoli. I to dosłownie.
-
Myślałam…
-
Źle myślałaś.
Nastała
cisza. Był wściekły, ona – zdezorientowana. Żadne z nich się nie odzywało, a
właściwie bało się odezwać. Caleb zaczął wyrzucać sobie to, że był trochę zbyt
ostry dla matki. Przecież to nie Eli wina, że nie odświeża jej informacji,
ostatnio kompletnie nic jej nie mówił i jakoś nie mieli dla siebie czasu. Był
zajęty studiowaniem, pracą, graniem na fortepianie i wszystkimi innymi rzeczami.
Eli zaś była… właśnie, co z Eli? Była zajęta sobą, tak? Właściwie, co ona
takiego robiła, że była zapracowana? Wygrała w totka i kupiła ten cholerny,
nienastrojony fortepian? Zdał sobie sprawę, że był tak zajęty sobą, iż osoba
matki schodziła na drugi plan… a przecież była tak ważna dla niego.
Najważniejsza. Nikt nie był dla niego tak ważny, cóż, może raz, ale... nie,
nie, nie. Eli, co się z tobą działo?...
Nagły
trzask drzwi i szuranie na korytarzu przerwał tą niezręczną ciszę. Caleb
spojrzał pytająco na Elizabeth? Ta znacznie pobladła i wpatrywała się w syna z
przerażeniem.
Okeeeej,
teraz naprawdę jest zdołowany. A raczej zdezorientowany.
-
Cabbie, bo ja ci chciałam powiedzieć…
Nie
zdążyła dokończyć. Do kuchni wparował jakiś wysoki mężczyzna. Praktycznie równy
z Claytonem. Teraz to on wybałuszył oczy na tego gościa, a Eli wstała nieco
chwiejnie i na wszelki wypadek oparła się o krzesło.
-
Steve… to Caleb, mój syn – wypowiedziała drżącym głosem, a następnie spojrzała
na Caleba. – Cabbie… to jest Steve, mój… mój chłopak. Jesteśmy ze sobą… już od
roku…. ja… chciałam ci powiedzieć, ale nie miałam odwagi, ja… ja sama nie
wiedziałam, jak będzie, nie chciałam zapeszać – przełknęła nerwowo ślinę coraz
bardziej drżąc. – Wiem, powinnam ci dawno temu powiedzieć, ale byłeś taki
zajęty tym wszystkim co się działo w twoim życiu… Naprawdę bardzo cię
przepraszam. Steve miał wrócić dopiero jutro, ale chyba krócej mu się zeszło…
Więc
ten cały obiad, nerwowe przebieranie nóżkami, szeptanie z babcią i tłuczenie
talerzy do zasługa tego gościa? Coś za wcześnie przybył na swoją prezentację i
spierdolił matce przedstawienie. Jak, kurwa, przykro.
-
Nie wierzę… ja po prostu, do chuja, nie wierzę! – warknął, łapiąc się obiema
rękami za tył głowy i zerkając to na swoją matkę, a to na jej domniemanego
chłopaka.
-
Eeeej, spokojnie, przecież to normalne – wtrącił się facet zwany Stevem.
Clayton zabił go spojrzeniem. A raczej chciał.
-
I ten fortepian, to prezent o Steve’a. Wiesz, Steve jest…
-
Chuj mnie to obchodzi. Wychodzę, kurwa, wychodzę – wymamrotał Caleb, przepychając
się przez Steve’a do wyjścia. Obrzucił go jeszcze raz pogardliwym spojrzeniem i
ruszył w korytarz
-
Cabbie, proszę cię, wróć!
-
Zostaw mnie w spokoju… – odwrócił się i spojrzał na matkę z odrazą. Do oczu
Elizabeth napłynęły łzy. Nigdy nie patrzył na nią w ten sposób, nigdy. –
Wszystkie jesteście, kurwa, takie same. Wykorzystujecie, okłamujecie,
porzucacie. Pierdolone... – miał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Machnął ręką
i sięgnął do klamki frontowych drzwi.
Nie wiedział gdzie
idzie, ani co zamierza zrobić. Po prostu szedł przed siebie, klął siarczyście,
obiecywał sobie, że żadnej baby kijem nie dotknie i jednocześnie próbował
zapalić papierosa. Co ma ze sobą zrobić? Co ma teraz zrobić? Dlaczego… dlaczego
ten wyjazd musiał potoczyć się w ten sposób? Miał odpocząć od szamba, które
stworzył w Amsterdamie, a ledwo co pojawił się w Londynie, zrobił kolejne. Pierdolone
gówno.
Lirycznie powiedziawszy, wszystko się pierdoli.
Dosłownie...
______________________
Tymże optymistycznym akcentem kończę tą notkę. Pewnie od
groma w niej błędów, ja to wiem, ale nie mam siły ich teraz poprawiać, może
jutro przejrzę. Wszystkich tutaj umieszczonych przepraszam za umieszczenie, ale
się nie pogniewacie, co? ;d Tak czy siak, będzie część druga, zapewne w tym
tygodniu, pewnie pod koniec. Enjoy! :D
5 komentarzy:
[Och. Kochana, potrafisz pisać, wiesz?]
[Utrzymany humor, opis, niedosyt. Coś, co uwielbiam! Dziadek najlepszy, a jakżeby nie inaczej i te przesłuchanie matki, no! <3]
Ja się 3w żadnym wypadku nie gniewam o umieszczenie, wręcz przeciwnie, jestem zachwycona patologią :D Ale nie wiem czemu Clay się tak spina... tfu, fajną ma mamuśkę :D
[Fleur ogarną smuteczek :< A Monika ubóstwia Elizabeth <3 :)]
{O, jest coś o Sashy <3 Szukam czasu, żeby wrócić. Ja wiem, że to powroty są nudne i w ogóle. Ale miło, że ktoś pamięta ;) Ładna notka}
Prześlij komentarz