William Ewert Rossen
ur. 15.07.1986r.
Tallin; Estonia
Amsterdam; Holandia
właściciel kawiarni
w Oud-zuid
ur. 15.07.1986r.
Tallin; Estonia
Amsterdam; Holandia
właściciel kawiarni
w Oud-zuid
Kiedy Ewert był mały, sądził że za pieniądze można kupić dosłownie wszystko, w czym jego kochani rodzice przez całe życie go utwierdzali. Zawsze miał to, o czym tylko zamarzył począwszy od nowego komputera, a skończywszy na drogim koniu wyścigowym. Cóż, jako jedyne dziecko państwa Rosenberg mógł liczyć na ich całkowite oddanie - albo przynajmniej ich pieniędzy, bo z czym jak z czym, ale z fortuną to się nigdy nie liczyli. Matka wydawała krocie na kolejne zabiegi upiększające i zmieniała garderobę częściej niż niejedna gwiazda filmowa, a ojciec od małego kolekcjonował coraz to droższe posiadłości. W pewnej chwili był nawet właścicielem tak zwanego Estonian National Museum. Niestety nic co dobre nie trwa zbyt długo; niezwykle inteligentny Jakob Rosenberg przepisał wszystko co miał (prócz rodzinnej posiadłości) na Ivo, swojego młodszego brata, by nie płacić dodatkowych podatków, a ten systematycznie przepijał kolejne akty notarialne, aż w końcu został z niczym. Straty spokojnie można było szacować na kilkanaście milionów dolarów - Jakob dosłownie oszalał, zaczął liczyć się przesadnie z każdym wydawanym groszem, aż w końcu biedna pani Rosenberg nie wytrzymała nerwowo, spakowała walizki, wzięła siedmioletniego wtedy syna pod pachę i przeprowadziła się do swojej matki. Wkrótce potem rodową posiadłość Rosenbergów sprzedano, a pieniądze podzielono między małżonków.
Dla Ewerta to było bardzo dziwne doświadczenie, tak z dnia na dzień stać się biednym człowiekiem. W jednej chwili miał wszystko, a w drugiej już żył ze znienawidzonym kuzynostwem pod jednym dachem i musiał kłócić się o każdą zabawkę, nie ważne czy teoretycznie należała do niego, czy też do któregoś z wyższych i starszych dzieciaków ciotki Dagmar. To wtedy zdał sobie sprawę, że musi zawalczyć o swoje. Któryś z kolegów z nowej szkoły nauczył go jak się bić i Ewert z dumą przećwiczył swoje dopiero co nabyte umiejętności na trzynastoletnim Petru, który od zawsze stanowił dla niego największe zagrożenie. Był wyższy o głowę, ale bez trudu sobie z nim poradził. Co prawda rodzicielka spuściła mu potem niezłe manto, ale za to już nigdy nie miał problemów z kuzynostwem. Potem matka poszła do pracy, a on całe dnie zaczął spędzać przed książkami. Uczył się pilnie, długo i namiętnie nawet po nocach, by od razu po ukończeniu szkoły móc wydostać się z tego okropnie małego domu. I trzeba przyznać, że doskonale mu to wyszło, bo dostał się na architekturę bez większych problemów. Wszyscy byli dumni - matka, ojciec, ciotka, kuzynostwo i nawet on sam, ale nigdy na uczelnię nie trafił, bo miesiące przed pierwszym wykładem jego rodzicielka zmarła. Zawał serca, całkiem normalna sprawa, ale Ewert już nie mógł dłużej odnaleźć się w Tallinie. Dom, restauracja, szkoła, a nawet ławka w parku, wszystko to przypominało mu matkę. Postanowił wyjechać, a na cel obrał sobie miasto, w którym na pewno nikt nigdy go nie znajdzie - Amsterdam.
Dla Ewerta to było bardzo dziwne doświadczenie, tak z dnia na dzień stać się biednym człowiekiem. W jednej chwili miał wszystko, a w drugiej już żył ze znienawidzonym kuzynostwem pod jednym dachem i musiał kłócić się o każdą zabawkę, nie ważne czy teoretycznie należała do niego, czy też do któregoś z wyższych i starszych dzieciaków ciotki Dagmar. To wtedy zdał sobie sprawę, że musi zawalczyć o swoje. Któryś z kolegów z nowej szkoły nauczył go jak się bić i Ewert z dumą przećwiczył swoje dopiero co nabyte umiejętności na trzynastoletnim Petru, który od zawsze stanowił dla niego największe zagrożenie. Był wyższy o głowę, ale bez trudu sobie z nim poradził. Co prawda rodzicielka spuściła mu potem niezłe manto, ale za to już nigdy nie miał problemów z kuzynostwem. Potem matka poszła do pracy, a on całe dnie zaczął spędzać przed książkami. Uczył się pilnie, długo i namiętnie nawet po nocach, by od razu po ukończeniu szkoły móc wydostać się z tego okropnie małego domu. I trzeba przyznać, że doskonale mu to wyszło, bo dostał się na architekturę bez większych problemów. Wszyscy byli dumni - matka, ojciec, ciotka, kuzynostwo i nawet on sam, ale nigdy na uczelnię nie trafił, bo miesiące przed pierwszym wykładem jego rodzicielka zmarła. Zawał serca, całkiem normalna sprawa, ale Ewert już nie mógł dłużej odnaleźć się w Tallinie. Dom, restauracja, szkoła, a nawet ławka w parku, wszystko to przypominało mu matkę. Postanowił wyjechać, a na cel obrał sobie miasto, w którym na pewno nikt nigdy go nie znajdzie - Amsterdam.
Skoro już marzenia zostały pogrzebane, Ewert postanowił pójść o krok dalej i pożegnać się sam ze sobą. Zmienił imię, zmodyfikował nazwisko i choć brzmi to bardzo patetycznie, narodził się na nowo. Starego Ewerta Rosenberga zastąpił całkiem nowy William Rossen. Will ściął długie włosy swojego poprzednika i nieco je przyciemnił, by nie raziły już tak nikogo swoją bielą, a potem wynajął sobie za pieniądze zostawione mu przez matkę paskudne poddasze na obrzeżach miasta. Następnie zatrudnił się w małej i bardzo przytulnej kawiarni w Oud-zuid, a po godzinach zabawiał sie w karykaturzystę. Tak zleciało mu sześć lat podczas których Will ciągle oszczędzał. Dziwnym trafem, właśnie wtedy, gdy chciał tę gotówkę w coś zainwestować, kawiarnia w której pracował została wystawiona na sprzedaż. Wystarczyła jedna rozmowa i właściciel zgodził się sprzedać lokal Rossennowi za dwie trzecie ceny. I takim oto cudem William nabył to cudeńko:
Stał się zaprzeczeniem samego siebie, zbudował mur odgradzający go od
poprzedniego wcielenia - bo właśnie tak myśli o sobie sprzed lat, a potem założył maskę, która bez większych trudności oddzieliła od siebie dwa życia - to, które toczył w Tallinie, i to, które ma teraz. Z grubsza się udało, tylko wspomnienia cały czas gdzieś tam w nim tkwią i czasem nieproszone powracają ze zdwojoną siłą, ale całkiem dobrze sobie z tym radzi. Za każdym razem stara się pozyskać nowe na ich miejsce i tak oto przez jakiś czas William eksperymentował z alkoholem, narobił sobie znajomych gdzieś między czerwonymi latarniami, a kiedy było już bardzo źle, zaczynał remontować swoje poddasze. Potem były epizody z walkami ulicznymi, ale Will w końcu z tego też wyrósł. Niegdyś buńczuczny i roześmiany, teraz z trudem sili się na prawdziwy uśmiech, który właściwie można zobaczyć na jego ustach tylko wtedy, gdy stoi za ladą. Kawiarnia bowiem do tej pory jest jego jedyną miłością, w którą wkłada najwięcej pracy i pieniędzy.
Nie jest jakoś przesadnie otwarty na nowe znajomości, nie obdarza zaufaniem każdej napotkanej osoby, a pomimo to niektórzy ludzie po prostu do niego lgną. Niejednokrotnie wypłakiwano mu się w rękaw, podczas gdy on tylko kiwał głową, albo szeptał no już, bo nie wiedział, jakich słów ma użyć. Jego codzienna szorstkość w takich chwilach po prostu znika i Willowi dodatkowo odbiera mowę. Docinki i dowcipy zastępuje dziwna nieśmiałość, a po zmęczonym spojrzeniu nie ma nawet śladu. Rzadko tak milknie i pozbywa się swojej starej, dobrej przebojowości, która przeważnie nie odstępuje go nawet na krok tak jak i pewność siebie. Na szczęście nie jest zbyt arogancki i narcystycznie zapatrzony w samego siebie, toteż nie trzeba go jeszcze omijać szerokim łukiem. Nie znosi jednak sprzeciwu, tępi w sobie wszystkie oznaki lenistwa i lekceważy nawet najbardziej krwawiące rany, bo przecież nie boi się czegoś takiego jak ból, z którym zresztą powinien sam sobie radzić, a nie z pomocą jakiś wymyślnych tabletek. Uparty jak osioł, ma klapki na oczach i brnie nawet przez błoto do wytyczonego sobie celu. Kiedyś nawet rozważał podjęcie się na nowo studiów, ale nie ma już do tego głowy ani tym bardziej serca.
Od dziecka był wysoki, więc obecne metr osiemdziesiąt dziewięć nawet go nie dziwi. Naturalnie ma jasne blond włosy, ale odkąd zamieszkał w Amsterdamie znacznie je przyciemnia, przez co momentami wygląda na szatyna. Ma duże, wiecznie w jakiś sposób roześmiane oczy w jasnym odcieniu zieleni, choć obecnie gości w nich jakiś smutek. Od jakiegoś czasu codziennie rano biega, jednak jego kondycja nie ulega zbytniej poprawie, bo Will stał się nałogowym palaczem.
Od siedmiu lat nie utrzymuje żadnego kontaktu z ojcem, ciotką ani kuzynostwem. Gdy wyjeżdżał z Estonii zostawił każdej osobie krótki list. W zasadzie każdy z nich brzmiał bardzo podobnie - nie mogę tu zostać, wyjeżdżam, nie próbujcie mnie szukać. William do tej pory nie wie, czy którekolwiek z nich uszanowało jego wolę, ale póki co jeszcze nikt go nie znalazł, więc jest dobrej myśli, choć każdej nocy w myślach prosi o jeszcze jeden dzień wolności.
Od siedmiu lat nie utrzymuje żadnego kontaktu z ojcem, ciotką ani kuzynostwem. Gdy wyjeżdżał z Estonii zostawił każdej osobie krótki list. W zasadzie każdy z nich brzmiał bardzo podobnie - nie mogę tu zostać, wyjeżdżam, nie próbujcie mnie szukać. William do tej pory nie wie, czy którekolwiek z nich uszanowało jego wolę, ale póki co jeszcze nikt go nie znalazł, więc jest dobrej myśli, choć każdej nocy w myślach prosi o jeszcze jeden dzień wolności.
16 komentarzy:
[Pierwsza <3333 Ale dobra, pomysł na jakiś wątek? :)]
[Dobry. Błąd się wkradł. Kawiarnia mogła zostać wystawiona na "sprzedaż", a nie na "sprzedasz".]
[Aloha! :D
Mi się pan podoba bardzo bardzo, wobec tego chciałabym coś zacząć. Co Ty na to, by Bran była znajomą W.? Mogliby się poznać, bo Jones pracuje niedaleko w klinice weterynaryjnej i jako najmłodsza ze wszystkich, codziennie przychodzi po kilka kaw dla współpracowników. Hm? :D Wątek mógłby się zacząć w kolejny taki dzień.
Też nie cierpię wątków kawiarnianych. Ale myślę, że ten można fajnie rozwinąć. Taaak, mam pomysł, tylko daj mi przykłady imprez, na jakie chodzi W. :D]
[ Może wątek?]
DISTRICT-PARTY.blogspot.com
Rozkręć z nami największą blogową imprezę.
(Przepraszamy za spam)
[coś tam spróbuję, mam nadzieję, że pójdzie :))]
Chłopiec był przyjemny. Mila od razu zauważyła, że ma zadbane dłonie, równo przycięte paznokcie. Uśmiechał się pokazując białe zęby, włosy opadały mu słodko na czoło. W sumie wydawał się taki ułożony i grzeczny, że Mila zaczęła się zastanawiać, po co w ogóle zgodziła się z nim spotkać. To przecież nie chłopiec dla niej. Ona była paskudną babą, łamała serca i ruchała co popadnie... ale na litość boską, nie grzecznych chłopców.
Szalę przeważył jednak telefon. Zadzwonił, gdy grzeczny chłopiec chwycił ją za dłoń ze znanych tylko sobie powodów. Puścił jej wiecznie zimną i kościstą dłoń, odbierając telefon. Mama dzwoniła. Gdy usłyszała, że jest z dziewczyną, zażądała natychmiastowej pomocy, na co grzeczny chłopiec poderwał się, przeprosił i zniknął, zostawiając blondynce kilka euro, by zapłaciła za kawę. Grzeczny chłopiec, synalek mamusi. Oj, słabo z tobą blondi, jak dajesz się zapraszać takim ludziom. Zmiękłaś przez tę cholerną Bran, wracaj do siebie.
Wzięła banknoty ze stolika i podeszła do kontuaru za którym czaił się młody mężczyzna.
- Kiepski dziś ruch - stwierdziła ze średnim zainteresowaniem i wspięła się na wysokie krzesło.
- Jest jakieś słodkie wino? Najlepiej wiśniowe - zapytała, płacąc przy okazji za niedopite kawy. Nie chciało jej się jeszcze wychodzić, wracać do pustego mieszkania. Carllie wybywała gdzieś na całe dnie, a ona siedziała tam sama ze swoimi myślami. Nie, nie miała na to ochoty.
[ Notka przyznam bardzo ciekawa.
Więc tak jednym moim pomysłem jak na razie jest, że moja Wendy chciałaby podjąć pracę w jego kawiarni, ktoś tam mógł ją np polecić. Zważając na jej sytuację w domu dla niej praca byłaby dobrym wyjściem.]
[ Nie ma sprawy, zacznę. Ale nie obiecuję gruszek na wierzbie bo ostatnio miałam długą przerwę i trudno mi wrócić do starej formy. I na razie nie zwracaj uwagi na wzmiankę o liceum i wieku bo będę to zmieniać, ale to dopiero jutro albo wieczorkiem.]
Codzienne krzyki i pretensje. Coś co sprawiało, że Wendy najzwyczajniej w życiu czasem odechciewało się żyć. Gdyby nie jedna osoba..gdyby nie jej matka, którą tak bardzo kochała dawno by wyniosła się z tego miejsca gdzie tylko pieprz rośnie. Zawsze mogłaby się wyprowadzić ale po co? By ojciec bił Marka, który nie jest niczemu winien? Szczerze mówiąc sama wolała dostać niż widzieć jak jej młodszy brat cierpi. Był jej oczkiem w głowie, nie pozwoliłaby nikomu go skrzywdzić. Ale dlaczego pracowała skoro jej ojciec robił to na dwa etaty. Może to wydać się śmieszne, ale mimo zarobków ojca na niektóre leki po prostu nie starczało. Może i jej mama miała połamany kręgosłup i była warzywkiem do końca życia, jednak potrzebowała jak każdy inny chory człowiek lekarstw.
Całe szczęście jedna z jej 'koleżanek' a raczej znajomych, z którą raczyła rozmawiać poleciała ją pewnemu właścicielowi kawiarni. Tak się złożyło, że straciła ostatnią posadę zważając na jej mały problem i nie przyjście do pracy.
Dlatego zaczęła dzień od kilku tabletek i mocnej kawy. Nie starała się ubrać jak to się mówi' pięknie i starannie' na rozmowę by pokazać się z dobrej strony. Na jej nogach widniały czarne obcisłe spodnie, na stopach płaskie buty na wysokiej platformie, a jej koszulkę zespołu Radiohead przykrywała trochę za duża jeansowa koszula z podwiniętymi rękawami. W końcu była bardzo niska i trudno było znaleźć coś na jej wymiary nie w sklepie dziecięcym.
Odetchnęła głęboko stojąc przed kawiarnią i weszła do niej. Odgarnęła do tyłu fioletowe włosy i rozejrzała się za właścicielem.
[A proszę bardzo. Kartę już wcześniej przeczytałam i bardzo mi się ten Twój pan spodobał, więc chcę wątek. Nie wiem, czy się polubią z Annelie, ale ważne, że ja go lubię. Właściwie powiązanie to nam żadne chyba nie wyjdzie, a i do kawiarni ciężko Ann zaciągnąć, więc bym była wdzięczna za jakiś pomysł. I zaczęłabym w takim wypadku, oczywiście.]
Sekundy, minuty i godziny. Wszystko mieszało się w ciemne, jednobarwne plamy, kiedy szło się codziennie rano na uczelnie i z konieczności wypisywało się do zeszytów skomplikowane teorie profesorów i znanych w świecie filmów osobistości. Znanych tak dla zasady, bo fakty były zupełnie inne. Połowa szarego wszechświata nie miała zielonego pojęcia, kto to jest Norton Johnes, kiedy to Ramones i jej znajomym starano się wmówić już na stałe, że ma być ich autorytetem.
Kręgosłup bolał ją tego dnia od wielu przeróżnych czynników. Po pierwsze przez to, co działo się nad ranem. Właściwie pewnie nie przejęłaby się powodzią w mieszkaniu, gdyby nie to, że woda ostatecznie zaczęła się lać na jedyny czysty skrawek prześcieradła w łóżku - czyli w to miejsce, gdzie spokojnie leżała i usiłowała przespać swoje dobowe dwie godziny po tym, jak to wróciła z trzeciej zmiany tego samego dnia. Kiedyś ktoś zapytał ją, czy tak bardzo potrzebuje pieniędzy, czy spłaca jakiś kredyt (no cokolwiek, jakieś racjonalne w racjonalnym świecie wytłumaczenie na to, że osoba w jej wieku robi to wszystko). Aletha nie potrzebuje pieniędzy. Za swoje mieszkanie płaci niewiele - pokrywa to połową miesięcznego stypendium. Reszta idzie na zdecydowanie ciekawsze sprawy, a to, co sama zarobi w tych wszystkich przedziwnych miejscach... Ramones sama nie zastanawiała się, na co te pieniądze przepuszcza. Nie ma konta w banku. Nie jest nałogową pijaczką drogich win, a paczka papierosów raz na kilka dni nie jest przecież taką wielką inwestycja. Gdzie się to wszystko podziewa? Ramones dawno temu przyjęła do wiadomości, że się po prostu rozpływa. Bach - nowa kamera. Bach, taśmy. Bach, porcja tabletek na kolejne przedstawienie. Bach, kradzież kolejnego stroju w muzeum. Bach, mandat za niebycie prawdziwym obywatelem tego miasta, chociaż policja tłumaczyła to trochę inaczej. Wszystko było tak miałkie i mało ważne, że Aletha czasami nie zauważała nawet, że nie ma co jeść. Bo i takie dni bywały. Właściwie wyglądała trochę na taką, co to żywi się powietrzem.
Wróćmy do bólu kręgosłupa. Przenoszenie kilku kartonów z najbardziej niezbędnymi przedmiotami na parter było dość uciążliwe. Winda się zepsuła, więc zasuwała po schodach kilka razy, nie za bardzo przejmując się tym, czy ktokolwiek jest w mieszkaniu. Owszem, miała świadomość tego, że nie będzie tam sama, a remont potrwa co najmniej dwa tygodnie (i to przy dobrych wiatrach), ale zmiana lokalizacji nie była zmianą, która niosła za sobą... większe zmiany.
Dopiero, gdy wkładała kluczyk do zamka (a było już grubo po północy), odczuła dziwną ulgę, że nie musi zasuwać na siódme piętro. Nie przejmując się tym, że ktoś może spać, rzuciła gdzieś na bok torbę i buty, robiąc przy tym sporo hałasu, a potem automatycznie skierowała się do kuchni. To było dobre w starym budownictwie - kuchnia w każdym mieszkaniu miała swoje stałe miejsce. Nie szukała tam niczego do jedzenia. Usiadła na jakiś drewnianym stołku, nie kłopocząc się ściąganiem obszernej, renesansowej sukni, którą miała dzisiaj na sobie i której znowu nie zwróciła muzeum miejskiemu - nie mogła się oprzeć, ażeby nie wykorzystać jej w jakimś nagraniu.
Siedziała tak, gapiąc się w przestrzeń. Zazwyczaj siedziała tak do czwartej, bo dopiero wtedy nadchodziła pora snu. Włosy potargane, makijaż rozmazany. Właściwie wyglądała w tej sukni dokładnie tak, jak prostytutka, którą gdzieś w wąskiej uliczce mógłby zaatakować Kuba Rozpruwacz.
Zazwyczaj, na swoim własnym kuchennym stole, stała popielniczka. Tam jej nie było, ale Ramones tego nie widziała - zapaliła papierosa, a popiół opadał prosto na stary stół.
[Bran chciała go gdzieś wyciągnąć, więc nope - impreza nie może być u niego. Chyba, że Ty masz pomysł? :>]
[Ależ to miała być impreza kulturalna! Jakiś cyrk, teatr, cokolwiek. W. chodzi do teatru? Opery? Whatever?]
[Jutro zacznę. ^^]
{Czy on może szuka kogoś do pracy w tej swojej kawiarni? :)}
{Ale to jak wstanę ;D}
To, jak Olga Pawłowicz otrzymała pracę wykładowcy stanowiło być może pewną zagadkę,ale jak zdołała się w niej utrzymać- prawdziwy fenomen. Po pierwszym wstrząsie, spowodowanym jej metodami nauczania i kilku rozpaczliwych, studenckich apelach, widok młodzieży, leżącej półnago w śniegu na rzecz zrozumienia Krishnamurtiego przestał dziwić. Szczególnymi względami cieszyła się garstka wybitnie uzdolnionych, lub- jak kto woli- szczególnie rozwydrzonych, z którymi wieczorami odwiedzała okoliczne knajpy;co dzień inną,by niepowołany nie mógł ich namierzyć.Zgrupowaniu nadano nazwę Awangardy Amsterdamskiej, ze względu na przewrotność jej skrótu. Gdy tylko pojawiało się podejrzenie wizyty AA, właścicielom lokali zasychało w ustach,bo choć jego członkowie szastali pieniędzmi na prawo i lewo, nie opuszczali obranego miejsca do rana, tocząc płomienne dyskusje, od których zasiedziałym gościom kręciło się w głowach. Tak też stało się i tego wieczoru. Ni stąd, ni zowąd w kawiarni należącej do Rossena rozległ się szmer i klienci, jeden po drugim, rzucali się do bufetu, by zapłacić. Pomieszczenie nie zdążyło jeszcze opustoszeć, kiedy Olga Pawłowicz stanęła na środku i wskazała swoim studentom miejsca siedzące, po czym pewnym krokiem podeszła do lady.
Prześlij komentarz