LISTA POSTÓW

wtorek, 31 lipca 2012

Ko­bietę trze­ba uwiel­biać al­bo ją porzu­cić. Nic po­za to.


Mężczyzna odgonił muchę, kręcącą się nad jego głową od cholernych piętnastu minut, mlasnął przez sen i przewrócił się na bok. To właśnie w tym momencie obudził się i zarejestrował kilka faktów naraz.
Po pierwsze – nie był sam.
Po drugie – czyjaś ręka obejmowała go w pasie i stanowczo była to ręka KOBIECA.
Po trzecie – dwie, okrągłe piersi patrzyły na niego i mówiły „dotknij nas”.
Po czwarte – miał cholernego kaca i już wiedział, że będzie żałował tej nocy.
Mucha bzycząca gdzieś niedaleko nagle straciła na znaczeniu, a Tony odwrócił się na plecy i głośno westchnął. Nie pamiętał fragmentu nocy pt. „Druga – piąta rano” i czuł się w związku z tym dosyć niewyraźnie. Nie wiedział, na ile jego pijacki umysł sobie pozwolił, ale miał nadzieję, że nie zrobił nic, czego by żałował.
Oby.
Przesunął ramię nieznajomej ze swojej talii tak, by się nie obudziła, a potem powoli wstał i wyszedł z sypialni. Chwała Bogu, że był nadal u siebie, a nie w podrzędnym hotelu prowadzonym przez parę homoseksualistów. Nie, żeby miał coś do gejów. Po prostu wiedział, jak mogło się to skończyć. W kuchni łyknął dwie aspiryny i popił dużą ilością wody, która tak naprawdę wcale mu nie pomogła. Kac morderca nie ma serca, co nie?
Zerknął na zegar. Prawie jedenasta. Niedziela. W jego łóżku była jakaś kobieta. Nie znał jej, nie wiedział kim jest, nie wiedział jak się tu znalazła i nie wiedział, kogo ujrzy za chwilę. Salonową piękność czy czarownicę z piekła rodem? Nawet duża ilość alkoholu we krwi Vissera pozwalała mu omijać szerokim łukiem parszywe pseudopiękności, ale teraz nie był niczego pewien. W takiej chwili zwykle dzwonił do Hollanda, ale jego nie było. Wyjechał do tej pierdolonej Ameryki, Afryki czy gdzieś tam i ślad po nim zaginął. Dosłownie. Półtora tygodnia bez znaku życia. I ani się z nim skontaktować, ani podarować karnego kutasa. A niech go szlag.
Właśnie w tym momencie Visser przypomniał sobie, choć niejasno, co się działo ubiegłego wieczoru. Pamiętał smukłą blondynkę z pieprzykiem przy wardze, którą poznał przy barze i jej pulchną przyjaciółkę, która nie odzywała się ani słowem, przytakując tej drugiej. Jak jej właściwie było na imię? Annie? Amy? Allie? Niewinne flirty przerodziły się w coś więcej, ale wyszło tak, że przespał się z tą mniej atrakcyjną, nieśmiałą i nieasertywną. Jak zwykle.
Czy Anthony Visser naprawdę był taki, za jakiego go wszyscy uznawali? Męska dziwka, ruchacz, zapładniacz? Cóż, Tony zawsze powtarzał, że on jest wielbicielem kobiet. Nie zdobywa, a przyciąga aparycją. Uprawia miłość, nie pieprzy. Nie jest sukinkotem, choć zdarzają mu się chwile słabości i brzydkie zachowania, jak to każdemu samcowi z wyraźnym problemem w spodniach. Bywał chamski i ironiczny, ale kobiety uwielbiały ten chłopięcy uśmiech i osobowość podrywacza, który jednym gestem potrafi doprowadzić je do rozkoszy. W ciągu tych kilkunastu lat Tony nauczył się być szarmancki, ale niezbyt otwarty, jeśli chodzi o uczucia. Potrafił być czułym kochankiem, ale też twardzielem. Potrafił przywalić, obić mordę komuś, kto zalazł mu za skórę, potrafił pertraktować, negocjować i był kimś, na kim można było polegać. I choć każdego wieczora spotykał się z kimś innym, nie uważał siebie za kogoś, kto rucha wszystko, co się rusza. Miał prawo spotykać się z kim chce i kiedy chce. Złamał kilka serc, ale kobiety wiedziały, z kim mają do czynienia, zanim wskoczyły z nim do łóżka albo dały się rozebrać w damskiej toalecie. Seks w publicznych miejscach był pociągający, a on to lubił. I nie zamierzał sobie tego odmawiać.
Pulchna, niska dziewczyna stanęła w progu kuchni dokładnie wtedy, kiedy Tony miał zamiar wyjść. Do salonowej piękności brakowało jej dużo – nie miała długich nóg ani ponętnego uśmiechu. Zarumienione ze wstydu pulchne policzki wskazywały na to, jak dużo kosztowało ją wejście tutaj, owiniętej w same prześcieradło. Visser nie powstrzymał się od uśmiechu, kiedy zobaczył, jak bardzo peszy ją jego obecność.
- Wygląda na to, że spędziliśmy ze sobą noc. - Zagaił.
- Cóż, Ameryki nie odkrył. Faktu nie dało się ukryć, ale dziewczyna ani nie potwierdziła, ani nie zaprzeczyła. Stała jak stała w tym miejscu, pozwoliła sobie jednak na nieśmiałe zagryzienie wargi, nadal spuchniętej od mocnych i natarczywych pocałunków. Ile ona mogła mieć lat? Dwadzieścia? Miał nadzieję, że chociaż była pełnoletnia.
- Może śniadanie? - zaczął z innej beczki.
Nadal zero odpowiedzi. Zaczęło to nieco irytować Vissera, bo nie był przyzwyczajony do aż takiej nieśmiałości. Wolał Brandi, ona zawsze wiedziała, co powiedzieć, kiedy budzili się obok siebie po upojnej nocy.
Zaczął żałować, że jej wczoraj nie było i to nie przy niej się obudził. Wyglądało na to, że przeleciał jakąś sfrustrowaną dopiero co dorosłą i nie czuł się z tym za specjalnie dobrze. Zlustrował ją spojrzeniem, a to ją chyba jeszcze bardziej speszyło, bo uciekła mu z zasięgu wzroku i zamknęła się w łazience. Zajebiście iście.
Właśnie w tym samym momencie drzwi jego mieszkania otworzyły się z hukiem i Tony nawet nie musiał pytać, kto to był. Znał te wejście aż za dobrze, ale w tej chwili nie za bardzo cieszył się z wizyty niezapowiedzianego gościa.
- Tony!
Zanim zdążył się spostrzec, Jones wpijała się w jego wargi z taką mocą, jakby go nie widziała od tygodnia. A widziała go wczoraj, na pierwszej zmianie. Nie mógł nie oddać pocałunku, więc chwycił dziewczynę mocniej i przycisnął ją do siebie, jakby całkowicie ignorując fakt, że gdzieś za ścianą jest ktoś, z kim spędził noc i może to wyglądać dziwnie.
Zwłaszcza, jeśli ten ktoś już stoi w progu.
- Bydlak.
Tony odkleił się od Jones, która zaskoczona odwróciła się w stronę brunetki.
- Spałeś z nastolatką?!
Brunetka w progu najwyraźniej czekała, aż Visser zaprzeczy, ale ten tym razem nie odezwał się ani słowem.
- Chyba sobie kpisz, Tony.
Spojrzał na Jones, której mało brakowało do wybuchnięcia głośnym śmiechem.
- To jest... Melinda.
- MEREDITH. Jestem Meredith.
Pff. Zawsze nie miał pamięci do imion. Zresztą, po co je pamiętać, skoro zaraz ich posiadaczki tupają nogami, zarzucają fochy i trzaskają drzwiami?
I weź tu zrozum kobiety. Nawet jeśli mają cycki i mają coś w miarę mądrego do powiedzenia są... tylko kobietami.
A jednak był sukinkotem.



A miało być przesłanie. I nie ma xD Jest za to przygód kilka z życia pana T. I będzie więcej, zapewniam :D

poniedziałek, 30 lipca 2012

If I'm a bad person, you don't like me.


Scarlett "Crash" Stevens


• fotograf / modelka / wizażystka / stylistka w NewArt Studio
• wokalistka w Zone90

Chodzące dziwadło, pomiot szatana, cyrkowe dziecię.

Historia zaczyna się dwadzieścia dwa lata temu, kiedy to Bóg miał dobry humor i postanowił wypuścić takie coś na świat. Nie, oczywiście nie mamy mu tego za złe, każda istota ma prawo do życia i szczęścia, prawda? Szkoda tylko, że wszyscy wokół muszą przy tym psychicznie ucierpieć.

Matka długo nie wytrzymała. Uciekła z domu, zostawiając małą Scarlett pod opieką ojca, który, bądźmy szczerzy, za cholerę się na tym nie znał, więc postanowił się zająć zarabianiem pieniędzy, a dziecko wychowywała niania. I to jaka! Wielbicielka rocka, z tatuażami, które przed pracodawcą skrzętnie chowała. W domu jednak działy się różne, dziwne rzeczy. Nie raz przychodzili obcy ludzie, zamykali się w jednym z pokoi, z którego później dobiegała głośna muzyka i inne hałasy. A Scath wtedy siadywała pod drzwiami i wsłuchiwała się, coby jak najwięcej zapamiętać.

To właśnie tak mocno zryło jej banię. Przecież nie często zdarza się, żeby ośmioletnie dziecko miało sprecyzowane gusta muzyczne, prawda? A Scarlett miała. Słuchała tego, co niania, która po pewnym czasie odkryła, że przed podopieczną nie musi się z niczym kryć. Z czasem jednak wszystko w niej złagodniało (na szczęście) i już w wieku szesnastu lat miała swój zespół. Grali American Rock, więc na mocne pierdolnięcie od razu liczyć nie można. A wszystko to działo się w samym centrum Nowego Jorku.


Do Amsterdamu przeprowadziła się cztery lata temu, tuż po uzyskaniu statusu pełnoletniej. Ojciec przekonany, że córka zamierza się uczyć z chęcią wyłożył wszelkie fundusze, by Crash mogła zakupić mieszkanie i rozpocząć studia. I do tej pory Ruda dostaje comiesięczny zastrzyk gotówki, mimo że sama pracuje i potrafi się z tego utrzymać. Nikt jednak nie powiedział, że dodatkowa kasa się nie przyda, prawda?



Jest studentką! Tak, wcale nie wystawiła tatusia. Dość dziwnie jej studiowanie wygląda, bo więcej jej tam nie ma, niż jest, ale wszystko można wyjaśnić. Od początku, studiuje oczywiście fotografię. Dość sporych rozmiarów aparat fotograficzny jest przedłużeniem jej ręki, niczym naturalna część ciała, nigdy się z nim nie rozstaje. Najchętniej nosiłaby ze sobą całe studio, ale niestety, dość delikatna z niej dziewczyna i niewiele udźwignie w tych swoich wątłych ramionkach. Obecnie jest już na ostatnim roku, jednak planuje kontynuować dokształcanie się i zrobić wszystkie możliwe kursy w tym zakresie.

Całkiem niedawno w główce Scath uroiło się, że już nie chce pracować dla innych ludzi i chce swoje własne studio. Nic trudnego, ojciec zachwycony całkiem "normalną" pasją córki z chęcią wyposażył ją we wszystko, co tylko chciała i tym oto sposobem, w całkiem przyjemnej części Amsterdamu mieści się jej dom. Pan Stevens wykupił całkiem spory stary magazyn, który córeczka przerobiła na własne potrzeby i tak właśnie w każdym możliwym miejscu znajdują się lampy, softboxy, statywy, blendy, tła i wszelkie akcesoria, które mogą przydać się podczas sesji. Wszystko poddane całkowitej cyfryzacji, o kabelki i inne wtyczki można się przewrócić, ale dopiero teraz znalazła miejsce, w którym czuje się jak w domu. Na piętrze, do którego prowadzą betonowe schody znajduje się jej mieszkanie: trzy pokoje, kuchnia, łazienka i niczego więcej do szczęścia jej nie trzeba.



Można by pomyśleć.. Skoro tak bardzo pochłonęła ją fotografia, to jak znajduje czas na zespół? Otóż, Scath jest wszechstronnie uzdolniona i w całym tym zamieszaniu znajduje czas na wszystko i dla wszystkich. Próby odbywają się w magazynie, a dzięki swoim licznym kontaktom nie jest problemem dla niej znalezienie sponsora czy ustawienie występu. Nie, nie są zbyt znani i wszyscy członkowie traktują to bardziej jak hobby, pasję, niż sposób zarobienia na życie.



Nie sposób znaleźć drugą tak radosną i pozytywną osobę jak ona. Wszędzie jej pełno, jej śmiech słychać na duże odległości i wcale się z tym nie kryje. Uwielbia, kiedy otacza ją dużo ludzi, więc drzwi do studia stoją otworem dla każdego, kto tylko ma ochotę dać się wciągnąć w jej zwariowany świat. Fotografia, zespół, studia, imprezy i dużo ludzi, to jej żywioł. Problem polega tylko na tym, że właśnie za tym chowa się przed miłością. Kilka lat temu był w jej życiu mężczyzna, który narobił niezłego bałaganu, więc teraz nie pozwala sobie nawet na chwilę zapomnienia w ramionach kogokolwiek. Już chyba została mistrzynią w sprowadzaniu facetów do "friendzone", czy tego chcą, czy nie. Ma wielu przyjaciół i nikomu nigdy nie dała odczuć, że go zaniedbuje, czy nie ma czasu na spotkanie. Jest niezwykle lojalną i oddaną przyjaciółką, prawdziwy skarb.


Zacięcie artystyczne widać na pierwszy rzut oka, kiedy tylko na nią spojrzysz i to nie za sprawą profesjonalnego aparatu. Kolor jej włosów zmienia się zgodnie z humorem czy porą roku, ubiera się w dość finezyjny sposób, czasami nawet dziwny, czy kontrowersyjny, ale ona po prostu ma swój własny styl i nie dba o to, co ludzie o niej pomyślą.
"Jeśli Cię kochają, pozwolą Ci być taką, jaką jesteś."
A do tego jeszcze jej wyrazista i charakterystyczna mimika.. Rozbawi Cię jednym spojrzeniem.

-> powiązania
-> Zone90


_______________________________________
To by było na tyle. Na razie. Chyba. Mam na nią tak dużo pomysłów, że to mnie aż przeraża, ale na to jeszcze przyjdzie czas. Także.. Witamy Was serdecznie. Z niektórymi pewnie się znam, internet jest mały, resztę chętnie poznam. Wątki lubimy długie, kreatywne, rozbudowane. Rozumiem, macie wakacje, ale perfidna ze mnie osoba i na mało ciekawe, lub składające się z czterech znań nie odpowiem. No i.. Zachęcam do zapoznania się z całą kartą, jak i wszelkimi podzakładkami, których będzie od groma, kiedy w końcu ogarnę co ja chcę tu robić. Ave.

piątek, 27 lipca 2012

Nazywam się Davey. James Davey.

Dom. Nie za ładny, bo drzewo, jakim był okryty, miało już dawno za sobą czasy świetności. Dachówka powinna zostać też już dawno wymieniona; gdzieniegdzie widać było zabite blachą dziury w jej obudowie. Chociaż komin trzymał się nawet dobrze i w chwili obecnej wydostawał się z niego żwawo czarny jak smoła dym. Okna równie stare co reszta, a ich wykonanie sugeruje, że mają ponad czterdzieści lat. Mimo to, wyglądały całkiem dobrze. Wejście, będące werandą, zbudowane frontem do „ulicy”, było chyba najbardziej wysłużoną częścią tego budynku, po którego prawej stronie znajdował się stolik z niedokończoną partią szachów, dwa krzesła, a pod jednym z krzeseł walało się parę puszek piwa. Po lewej zaś było bardziej „wytwornie”, bo stała tam samotnie etażerka z dzbankiem jakiegoś soku i szklanką, a przy drzwiach porządna grządka jakiś czerwonych kwiatków w podłużnej, ceglastej donicy. Całość obrazka  wieńczyły otaczające budynek drzewa jabłoni i wiśni, nadając wygląd sielskiego, wiejskiego domku. I ten obrazek w Edynburgu nikogo nie dziwił, o ile bywał w jednej dzielnic Edynburga Portobello, znajdującej się na obrzeżach, niedaleko morza.
Ciemnogranatowe kłęby chmur chmarami dryfowały po nieboskłonie, powietrze było ciężkie i gorące. Burza nadchodziła dusznymi, wielkimi krokami, było to pewne. Wiatr wiał coraz to intensywniej, a mimo to, jakiś starzec otworzył drzwi werandy domu, wystawił bujany fotel i po chwili na nim usiadł, przykrywając się kocem. Sięgnął do kieszeni kraciastej koszuli i wyciągnął z niej starą, wysłużoną fajkę. Spojrzał na nią, a w jego oczach tlił się sentyment przepleciony ze smutkiem, gdy palcem przejechał po nieco startym lakierowaniu. Gdyby był tu jakiś znawca, z pewnością powiedziałby, że to fajeczka typu bent wykonana według klasycznego wzoru angielskiego z drzewa wrzosowego. Chwilę jeszcze przyglądając się, odpalił ją i zaciągnął się lekko, prawie niezauważalnie.
Pomijając szelest liści przy mocniejszym powiewie wiatru i  skrzypienie fotela, panowała względna cisza. Starszy człowiek delektował się fajką, obserwując swój obszerny ogród, morze z oddali (dom ustawiony był frontem do plaży znajdującej się kilometr dalej) ale dało się zauważyć, że jego spojrzenie często błądzi po kamiennym ogrodzeniu i metalowej bramie. Patrząc na ten obrazek, nasuwała się myśl, że wszystko tutaj jest nadszarpnięte zębem czasu. Dom, drzewa, nawet ogrodzenie czy ten starszy pan, który zachowuje się jakby czekał na coś bądź i na kogoś.
W tej samej chwili, gdy starzec pokierował wzrok z powrotem na wjazd, podjechał samochód w odcieniu wyblakłego granatu. Rocznik siedemdziesiąty, Ford Maverick, najukochańsze cacko wnuka, będące wcześniej w posiadaniu jego samego. Po odrestaurowaniu prezentował się prawie jak wtedy, gdy zakupił go w salonie prawie czterdzieści lat temu. Uśmiechnął się, gdy zobaczył, że młody mężczyzna będący jego wnukiem otwiera bramę, a potem wjeżdża na podwórko i parkuje przed werandą.
Wysiadł ze samochodu, biorąc do prawej ręki „służbową” teczkę, a w lewej dzierżył siatkę z zakupami. Przez przezroczysty materiał staruszek dojrzał, jak zwykle zresztą, kocie żarcie, ale w środku były też jakieś butelki. Uśmiechnął się kącikiem ust wypuszczając idealne kółko z siwego dymu.
- Nie uważasz, że obecna pogoda nie nadaje się do siedzenia na werandzie? – Mężczyzna przeskoczył żwawo przez parę schodków i po chwili był już na ganku obok swojego dziadka. Spojrzał na niego pytająco. – Stary człowiek i burza, ta?...
- Nudziło mnie siedzenie w domu, James. Co tam masz? – Staruszek wskazał fajką na foliową torebkę w dłoni.
- Kocie żarcie… I piwo.
- Oho! – Starszy mężczyzna zaśmiał się. – Co dzisiaj świętujemy?
- Papo, wyjeżdżam.
James przestąpił krok. Cisza. W tym momencie pomiędzy tą dwójką dało się zauważyć niezwykłe podobieństwo, gdy stali obok siebie tak, stosunkowo, blisko. Te same oczy, nawet podobne osadzenie, te same charakterystyczne podbródki, te same rysy twarzy. Pomimo zmarszczek i siwizny tego starszego, to biło po oczach. Może nie byli tylko podobni z wyglądu, ale i z swoistej „aury” jaka ich otaczała. Obu przeciętny człeczyna zakwalifikowałby do miana ekscentrycznych wariatów, z tym, że temu starszemu to podobno już „nie wypadało”. Trudno jednak pozbyć się nawyków i jak to mawiają, starego drzewa nie przesadzisz. Ta zasada spełniała się również w tym przypadku.
- No ty chyba nie sądziłeś, że będę to przeżywał? – Starzec uśmiechnął się wesoło, patrząc na wnuczka i tym samym przerywając ciszę. – Pytanie tylko gdzie?
- Amsterdam.       
- Hm, to w Holandii, nie?
- Jup. To miasto jest fascynujące. Na swój sposób.
- Racja. Tam takim jak ja nie daje się spokojnie zdechnąć tylko od razu usypia – zaśmiał się, jakby odpowiedział jakiś dobry żart. James pokręcił tylko głową z rezygnowaniem i opadł krzesło przy znajdujące się obok bujanego fotela. – Nie masz zamiaru już bzykać Paryżanek?
- Cóż, Paryż to Paryż, ale w Amsterdamie jest taniej i podoba mi się ten bardziej… tolerancyjny ustrój.  – Sięgnął do siatki i wyciągnął z niej butelkę piwa i podał dziadkowi. – Nie jesteś zdziwiony – dodał po chwili.
- Odkąd tu tylko przyjechałeś, analizujesz mnie wzdłuż i wszerz. Powinieneś popracować nad tym świdrującym wzrokiem, bo to bywa irytujące, Jimmy. – Tym razem to on pokręcił głową, ale z rozbawienia, i wziął piwo po chwili je otwierając. Upiwszy parę łyków, rzekł: – Chociaż, to może dlatego, że też jestem psychiatrą. No, byłem. I tak – spojrzał na Jamesa – pogodziłem się z tym, że jestem stary i musiałem iść na emeryturę.  I zdaję sobie sprawę, że dorosły jesteś, zbyt długo ze mną mieszkałeś i to jest moment, w którym odchodzisz. I rozumiem to, i nie mam żalu, bo niby o co? Ponoć staruchy na starość dziecinnieją, ale bez przesady. Poradzę sobie sam bez ciebie, a z tobą też sobie radziłem. W końcu cię wychowałem i wyszedłeś na ludzi, nie? Nooo, prawie – roześmiał się, a James upił łyk piwa z głupim uśmieszkiem pełzającym na ustach. – Elizabeth by się nie zgodziła, ale grom z nią. I jestem z ciebie dumny, chociaż bywasz irytujący. Takem powiadam ja, Carol Davey Senior. Kurwa.
- Skąd ta pewność, że właśnie o to mi chodziło? – James uniósł brew, odstawiając puszkę na stolik szachowy i skrzyżował ręce na piersi. Dziadek wypuszczał z ust powoli kłęby dymu.
- Nawet jeśli nie miałeś tego na myśli, to dobrze, żebyś to wiedział. Tak profilaktycznie, na zaś, co byś nie zapomniał. Byłem na ten dzień przygotowany od dnia twoich urodzin… – Senior jednak zmarszczył brwi i zerknął na Jamesa. – No, prawie. Sam wiesz.
Młodszy Davey teraz pomyślał, że to nawet dobrze, że nie nauczył się tej „taktowności” dziadunia.
- Dożyłem fajnego wieku.
- A… tak.
- Spłodziłem gromadę w porządku dzieci.
- Drzewo genealogiczne nie kłamie.
- Mam dom, przyzwoitą emeryturę i paręnaście sukcesów zawodowych na koncie.
- Nie da się zaprzeczyć.
- Przeżyłem miłość swojego życia. Nawet dwa razy.
- Wszystko udokumentowane.
- Więc dlaczego masz tak żałosną minę?
- Taa… że co? – W tym momencie James spojrzał na Carola i zmarszczył brwi. Nie spodziewał się takiego pytania i stwierdzenia zarazem.
Niebo całkowicie pokryło się ciemnym grantem nasączonym do granic możliwości wodą i pozostało już tylko czekać, kiedy to wszystko lunie na ziemię z oszołamiającą intensywnością. Sam wiatr szalał, bawiąc się gwałtownie koronami drzew i świszcząc.
- Przecież widzę, że się martwisz. Jakbyś zostawiał żonę-nimfomankę na rok.
- Cóż za określenie… – James roześmiał się nieco nerwowo.
- Tja. Irytujesz.
- Co?...
- Irytuje mnie to, w jaki sposób próbujesz to ukryć. Przecież to nic złego, że martwisz się o bliskich. To całkowicie normalny, ludzki odruch. Powinieneś to wiedzieć. Szczególnie ty. Najfajniej byłoby, gdyby na nikim ci nie zależało, co? Ale tak się nie da. Szkoda.
Pojedyncza kropla spadła na maskę samochodu. Za nią podążyła kolejna i jeszcze kolejna; po krótkiej chwili intensywność nabrała takiego wymiaru, że ciche oddechy zagłuszał wręcz wodospad prosto z nieba. James czuł, że papa wyciągnął karabin sentymentalnego kalibru i już go nie pokona w tej słownej batalii, cokolwiek miałby teraz powiedzieć. Jego porażka była druzgocąca także z innych względów – jak to człowieka można „załatwić” jedynym, prostym zdaniem wymagającym tylko bycie spostrzegawczym obserwatorem, nic więcej. Nie potrzeba tu było ciętego języka czy niezwykłej inteligencji, która mieści się w każdym słowie, a nawet w przerwie na wzięcie oddechu, wciśnięta pomiędzy kolejne następujące frazy. Wystarczyło tylko to zdanie, by wytrącić Jamesowi broń, którą dzielnie trzymał do końca. Chociaż, może nie tyle dzielnie, co uparcie.
Ludzie często to mylą.
- Ciekawe co będzie, kiedy umrę.
- Nie mów tak.
- Przecież kiedyś muszę.
- Nie musisz.
Śmiech. Gardłowy, zachrypły śmiech pijaczyny, konesera whisky. Brzmi jak rozdzierane prześcieradło, w niczym nie przypomina śmiechu świętego Mikołaja, raczej psychopata, stary, pomarszczony psychopata. Żaden dobry dziadek – brzydka, perfidna kreatura, zepsuła właśnie „magię” zjawiska.
***

Nie wygląda szczególnie elegancko. Może to przez te włosy, może przez ten płaszcz, może przez niedbale zawiązany krawat? Wszystko w nim sugeruje, że to człowiek nie na miejscu, zamknijcie go na oddziale zamkniętym, migiem, prędko!
Niewyspany, z kubkiem kawy, z teczką pod pachą, siada przed gabinetem dziekana, drapiąc leniwie zarośnięty policzek, powieki opadają tak ciężko, że mlaszczą. O ile w ogóle to możliwe.
- Pan?...
Podnosi leniwie wzrok. Widzi przed sobą faceta przed pięćdziesiątką z bujną brodą i jeszcze bujniejszymi włosami z przeplatającą się siwizną. Wciśnięty w garnitur, która opina mu podle sporych rozmiarów brzuch, patrzy na Jamesa zza okularów w grubej, brązowej oprawie. Przypomina tą aparycją dobrego wuja, takiego od golonki i piwa. Od czasu do czasu dzielącego się wiedzą z medycyny podczas pijackich obrzędów, i zdradzającego żonę ze swoją sekretarką.
- Tak.
- W takim razie zapraszam. I przepraszam, że musiał pan czekać.
Mężczyzna zamyka za sobą drzwi, Dobry Wujek siada na krześle, które trzeszczy od jego ciężaru. Ręką nakazuje również i jemu usiąść. Siada, mierzwi włosy, posyła uśmiech i czeka.
- Więc, niech się pan przedstawi.
- Nazywam się Davey. James Davey.
Spojrzenie Dobrego Wujka jest dobitnie szczere. Cokolwiek James by nie powiedział – ma tę pracę.



W końcu udało mi się to opublikować. Pierwsza część z serii o przygodach zacnego, młodego Daveya. Rozpoczyna się spokojnie, ale chciałem zwrócić uwagę na relacje z dziadkiem, jak i na końcowe zjawisko z Dobrym Wujem. I pozwólcie, że nie będę się chwalił repertuarem pisanym podczas – tytuł sponsorowała po prostu matula i jej kochanek, Stevie Wonder ;))

czwartek, 26 lipca 2012

Przez ocean do nowego świata...

Maestro, muzyka!

Nicke Papulias

Urodzona: 10.07.1992r. Ateny
Lat: 20
Zajęcie: Tancerka w jednym z klubów 


Nicke urodziła się w Grecji i dostała imię po bogini zwycięstwa. Była druga córką i ogólnie siódmym dzieckiem Hesti Papulis i Agenora Papulis. W domu nigdy niczego jej nie brakowało, lecz dziewczyna chciała wyjechać. Rodzice się zgodzili i wiatr przywiał ją aż do Amsterdamu.
Mieszka ze starszym o dwa lata bratem, Luckiem w centrum.
Od jakiegoś czasu ma problemy z narkotykami. 
Nicke jest osobą radosną i pełną wdzięku.Kocha taniec jak również babeczki z kremem, truskawki w czekoladzie, hortensje,  koty, buty oraz babeczki z kremem truskawkowym i odrobiną czekolady.
Bardzo trudno wprawić ją w zły nastrój.Nie jest nieśmiała. Ona poprostu zachowuje dystans. Nie powie ci dlaczego tu trafiła. Jeśli zapytasz ją o jej jakikolwiek tatuaż  nie powie ci o nim nic. Jeśli jednak chodzi o chłopaków jest otwarta.
image
Wyglądem nie wyróżnia się za bardzo. Ma długie brązowe włosy i niebieskie oczy. Nie jest wysoka. Ma 165 cm. Jest szczupła, lecz nie chorobliwie, tylko normalnie. Chodzi w rurkach lub krótkich spodenkach, najczęściej, białych bluzkach i szpilkach.
Cześć i czołem! Wizerunek- Miley Cyrus. 
Karta wystepuje na innym blogu, lecz jest mojego autorstwa.

Taniec jest moim życiem

 

Jessie Lilly Walker
urodzona 28 czerwca 1988 roku


***
1. Kuszenie ciała

Siedziałam przy ścianie wielkiej sali. Tępo patrząc na swoje bose stopy na zimnej podłodze, zaciągałam się papierosem. Ciśnięte w dal bez życia leżały czarne buty na wysokim obcasie. Jakiś czas temu ponownie rozpoczęłam intensywne zajęcia. Znów taniec jest moim życiem, a jutrzejszy turniej może je zakończyć.
Moje problemy? Nie posiadam. Moje długotrwałe starania o romans ze starszym, żonatym trenerem są jedną wielką porażką. Z kolei mój nowy partner - Adam, ciągle nie może pogodzić się z faktem, że wspólne ćwiczenia w łóżku nigdy nie znajdą się w moim grafiku. Boję się i jestem wściekła, napalona, zagubiona, niepewna, zdenerwowana.
- Upadamy, żeby się podnieść - rozbrzmiewa jego niski głos
Danny ma koło czterdziestki. Wciąż jest niesamowity na parkiecie, ale przede wszystkim jest świetnym nauczycielem. Czasami odwiedza go tu żona, przyprowadza też Alex, córkę i małego Johna.
Gaszę papierosa i wstaję. Odzywają się wszystkie mięśnie i ścięgna. Wyglądam jak zwykle. Dzisiaj czarne, sportowe leginsy nad kostki, na to szare body i narzucona na nie czarna sukienka na ramiączkach.
- Czy mogę bez... - pytam
- Nie, wkładaj je.
Idę do butów jak do krzyża i wciskam w nie zmęczone stopy. Jak automat zapinam paski przy kostkach, podnoszę się do pionu.
- Jeszcze raz! - krzyczy, a echo rozbrzmiewa w sali jak grom.
Łapie mnie pewnie i prowadzi bez muzyki po raz setny czy tysięczny dzisiaj. Jestem mechanicznym zwierzęciem, zrobotyzowaną kukłą wykonującą wciąż i wciąż ten sam układ. Nie muszę myśleć. Moje myśli odlatują, gdy raz za razem jego silne dłonie przemykają po moim obcisłym stroju. Prowadzą pewnie i delikatnie zarazem. Wyobrażam sobie, że nie ma stroju, że jego dłonie muskają moją gołą skórę.
"Raz, dwa, trzy - pięć, sześć, siedem" jak mantra w mojej głowie.
On przy mnie, On na mnie, On we mnie... nie mogę powstrzymać myśli. Moje uda i pośladki, tak teraz napięte i zmęczone, bez litości obcierają okolice łona, więżą rubaszne myśli. Tańczę z pasją, nasz wyuczony, pseudo-zmysłowy układ ruchów zamieniam w gorącą grę wstępną. Ćwiczone spojrzenia i gesty teraz przychodzą naturalnie.
Zatracam się w tym tańcu tak bardzo, że pozwalam sobie na zbyt wiele. Gdy moja głowa jest blisko jego szyi udając pocałunek, mój język na prawdę muska jego skórę. Gdy moje biodra zataczają blisko niego półokrąg, jeden krok różnicy ociera je o jego nogi. Chyba po raz pierwszy staję się górą, odbieram mu pewność siebie. Ja, mała dziewczynka, zawstydzam go swoją deklaracją kobiecości. Zbliża się nieuchronny koniec, wykalkulowane zmęczenie osiąga swój limit. Bajka dobiega końca. Nagle mój umysł budzi się w nano-chwili. W kolejnym chwycie jego dłoń trafia trochę wyżej, niż zwykle. Trochę inaczej. Czas zwalnia potwornie, a może to myśli przyspieszają? Trzyma mój tułów, ale prawa dłoń pokonuje tych kilka słodkich centymetrów za dużo. Przez sukienkę natrafia na biust pętany sportowym, elastycznym body i lekko go podnosi. Pędząc w półobrocie z satysfakcją napieram na jego dłoń, bezczelnie ocieram się o niego wydając ciche westchnięcie. W zakończeniu układu jest zatrzymanie a dłoń partnera w odległości kilku centymetrów od mojego ciała spływa od twarzy w dół. Danny więzi mnie mocno, zamieramy w bezruchu. Słyszę bicie jego serca, pośladkami czuję coś twardego. Jego dłoń jest otwarta, napięta, o rozprostowanych palcach. Muska mój nos, usta, drży lekko od napiętych mięśni. Spływa koło obojczyków i mocno uciska, wypychając powietrze z moich płuc. Sunie w dół, marszcząc materiał, wchodząc między piersi, naciska na brzuch... 


***

Jessie jest mieszkanką Amsterdamu od niedawna. Wychowała się w Vegas, skąd pochodzi jej ojciec. Matka jest Włoszką. Jess ma starszego brata, który jest jej autorytetem.

Jessie to piękna dziewczyna pełna kobiecego wdzięku i subtelności. Nigdy jej niczego nie brakowało i zawsze dostawała to, co chciała. Od najmłodszych lat opływała w bogactwie i dobrobycie, nigdy nie martwiła się o nic. Takie życie odpowiadało jej w stu procentach, a perspektywa zmiany była nie do przyjęcia. Nie musiała nawet o tym myśleć. Najdroższe kasyno w Las Vegas zapewniło jej życie na najwyższym poziomie. Postanowiła jednak uznać to za 'dobry start', a nie wykorzystać i przestać pracować nad sobą. 
Tańczy od kiedy pamięta. W tańcu odnajduje siebie. Obecnie jest zawodową tancerką, a także jedną z managerek kasyna jej ojca. Rzadko znajduje wolną chwilę dla siebie. W ciągu dnia trenuje lub pilnuje interesów. Potrafi jednak zadbać o siebie i znaleźć czas na osobiste przyjemności.




Oprócz tego, Jess jest osobą, która uwielbia towarzystwo. Zwłaszcza męskie. Jeśli chce kogoś mieć, zrobi wszystko, by to osiągnąć. Ma swoje uzależnienia - lubi pić dużo kawy, pali papierosy, chodzi na imprezy, na których lubi dużo wypić, choć na co dzień raczej nie sięga po alkohol. Głównie dlatego, że uwielbia jeździć samochodem. Prawie nigdy nie używa innego środka transportu. Ewentualnie lata samolotami na turnieje taneczne lub na wakacje. 


Panna Walker była już zaręczona, lecz nic z tego nie wyszło, gdyż jest przeciwna idei małżeństwa. Może to ze względu na wychowanie w Vegas, gdzie zazwyczaj związki kończą się po jednej nocy. Nie jest ona jednak jedną z tych osób, które od razu znajdują się w łóżku przypadkowego, tymczasowego 'partnera'. Raczej woli się zabawić i porzucić swoją ofiarę jeszcze przed pójściem o jeden krok dalej. Jeszcze nigdy nikogo nie pokochała. Nie wierzy w prawdziwą i jedyną miłość, ale być może kiedyś zmieni zdanie.

 ***

Ciekawostki:
- mieszka w centrum miasta w swojej willi, którą sama zaprojektowała 
-
córka właściciela kasyna Wynn w Las Vegas i włoskiej fotomodelki
-
dusza towarzystwa, która jednak ma swoje humorki
- lubi podporządkowywać sobie ludzi i nie znosi, gdy coś jest zrobione nie po jej myśli
- zawsze dostawała to, co chciała i nie musiała wcale o to prosić
- ma 7 samochodów (choć głównie jeździ Bentleyem) i jeden motocykl
- uwielbia wyścigi samochodowe - często bierze w nich udział.
- możesz ją spotkać w kawiarniach, w parku, w klubach, na treningach tańca, na torach wyścigowych oraz (od czasu do czasu) na nielegalnych nocnych wyścigach na obrzeżach miasta







Ostatnia aktualizacja: 26.07.2012                                                                     


[Karta będzie uzupełniana w miarę rozwoju postaci. Jessie Walker nie istnieje tylko na tym blogu, ale za każdym razem jest to postać stworzona przeze mnie i zawsze jest trochę zmieniona.
Jestem otwarta na wszelkie znajomości, powiązania, wątki etc.]

środa, 25 lipca 2012

" Mężczyźni wolą ko­biety ład­ne niż mądre, po­nieważ łat­wiej im przychodzi pat­rze­nie niż myślenie. "


 Loreen van der Kampf



 malarka urodzona 1 czerwca 1987 roku 
czyli kobieta, która kocha tylko raz w życiu





Tak, to ona! Narzeczona pana Moore. Ta, o której słyszał chyba cały Luksemburg i Amsterdam. Ta, którą niejednokrotnie obgadywaliście na spotkaniach towarzyskich. Ta, której zazdrościliście idealnego życia. Ale hola, hola! W jej życiu tak naprawdę nic nie jest doskonałe i nigdy nie było, ale kto wie? Może kiedyś jednak będzie. Zacznijmy jednak od początku, byście mogli się przekonać, że nie wszystko co jest piękne z zewnątrz  jest takie samo wewnątrz...



24 grudnia 1999 roku

Drogi Pamiętniku!
Nigdy nie wyobrażałam sobie tak pięknych świąt jakie spędziłam dzisiaj, naprawdę! Wiesz, że nawet nie musiałam dzisiaj wstawać skoro świt, by udać się do mademoiselle Jacqueline na naukę języka francuskiego? Zresztą! Ja w ogóle nie miałam dzisiejszego dnia żadnych zajęć, nawet savoir vivre'u! Mogłam się porządnie wyspać, a potem chodzić po domu ubrana jedynie w piżamę. Mogłam jeść słodycze, oglądać czarno-białe filmy z ojcem, pomagać matce w kuchni, co swoją drogą było chyba najprzyjemniejszą rzeczą jaka mogła mnie spotkać, bo, uwaga nie zdziw się, matka uśmiechnęła się do mnie! Ona się do mnie uśmiechnęła! I nawet pochwaliła ciasteczka, które sama udekorowałam! Rozumiesz to, Pamiętniczku, rozumiesz? Ja nie, ale nie szkodzi. Najważniejsze jest to, że po raz pierwszy w życiu mogłam usiąść z rodzicami do stołu i mieć ich przy sobie chociaż na parę chwil. To było takie miłe.. W pewnej chwili nawet zachciało mi się płakać, ale musiałam się powstrzymać, bo przecież wiesz jak oni nienawidzą moich łez...
Och, wrócili z przyjęcia! Muszę już kończyć, bo jeśli przeczytają to co piszę.. Nawet wolę o tym nie myśleć!
Dobranoc mój Przyjacielu, do następnego napisania.
Twoja Lorie.



1 stycznia 2002 roku

Pamiętniku!
Nienawidzę ich, rozumiesz?! Nienawidzę! I nie chcę już kochać, bo to zbyt boli. W końcu po co kochać kogoś, kto Ciebie nie pokocha nigdy? 
Przez te wszystkie lata naprawdę łudziłam się, że jeśli będę dawać z siebie wszystko i jeszcze więcej, że jeśli będę wzorową uczennicą i najlepszą na świecie córką, oni zapałają do mnie prawdziwym, rodzicielskim uczuciem.. Nawet nie wiesz jak bardzo się myliłam.. Oni nigdy mnie nie chcieli - wiem to od babci. Wczoraj do niej uciekłam. Tak, wiem, że źle zrobiłam, przecież oni tyle dla mnie zrobili, ale ja już tak dłużej nie potrafię, ja też potrzebuję odrobiny miłości! Nie jestem taka jak oni! Nie potrzebuję pieniędzy do szczęścia, a już na pewno nie oddam ręki mojej córki jakiemuś zarozumiałemu dupokracie! Tak, właśnie tak! Jestem zaręczona! I nawet nie wiem z kim! Znaczy się wiem - z jakimś cholernie bogatym i niesamowicie przystojnym Amsterdamczykiem. Uroczo, czyż nie? Najlepsze jest jednak to, że poznam tego mężczyznę dopiero za sześć lat. A potem za niego wyjdę. Wyjdę za kogoś, kogo nigdy nie pokocham, bo taki układ zawarli jego i moi rodzice. I po co mi takie małżeństwo? Na pokaz? I co potem? Będę siedzieć w domu, by być na każde skinienie tego despoty? Nigdy w życiu nie zmuszą mnie do tego! Za żadne skarby świata! Przecież ja chcę studiować, chcę zostać malarką. Chcę otworzyć mały sklepik z obrazami, zamieszkać w jakimś małym, uroczym domku i stworzyć prawdziwą rodzinę. Chcę kochać i być kochaną, a oni mi tego nie odbiorą!

Babcia trzyma za mnie kciuki, Ty też je trzymaj Przyjacielu!
Lorie.



12 czerwca 2008 roku

Mój Drogi..

Poznałam dzisiaj Jacob'a. Jest doprawdy wyrafinowanym mężczyzną. Do tego bogaty, mający perspektywy na przyszłość.  Idealny narzeczony. 
Dopiero teraz zrozumiałam jak bardzo dziecinną i naiwną istotą byłam przez te marne dwadzieścia jeden lat mojego życia. Jak ja mogłam wierzyć w to, że utrzymam się z malarstwa, że będę szczęśliwa bez pieniędzy? Przecież to niemożliwe. Człowiek bez wypełnionego po brzegi portfela jest niczym niewartym śmieciem.  A ja nie chcę być kimś takim! Nie będę się marnować na ulicy, skoro mogę żyć niczym bogini. A Jacob Moore jest w stanie mi to zapewnić. Dlatego też podczas wspólnej kolacji, kiedy to wyjął z kieszeni malutkie pudełeczko i spytał, czy chcę za niego wyjść, zgodziłam się bez wahania. Pozwoliłam mu wsunąć na palec serdeczny pierścionek. 
Tylko czemu nie czułam tych motyli w brzuchu? Czemu się nie uśmiechałam, kiedy przede mną klęknął, czemu stałam tam jak posąg? 
Och, Lorie, przecież Ty nie chcesz miłości! Miłość Ci nic nie da! Pieniądze natomiast dadzą Ci wszystko. Dadzą ubrania, dadzą mieszkanie, samochody. Dzięki nim zawsze będziesz piękna i każdy będzie się  z Tobą liczył. Będziesz ważna, a inni będę nikim..

Żegnaj.
Loreen.. 



9 lipca 2012 roku

Pamiętniku.

Dzisiaj znowu wróciłam do pustego mieszkania. Wielkiego domu, gdzie nikt na mnie nie czeka. Nawet on. A przecież ja za nim tęsknię. Tęsknię za jego dotykiem, za jego ciepłym oddechem na mojej skórze, za jego uśmiechem, zapachem, za wszystkim co z nim związane. Ale on o tym nie wie. W końcu przy nim jestem chłodną i niedostępną Loreen van der Kampf. Jego narzeczoną z przymusu. I muszę taka być, bo gdyby dowiedział się, że go.. Och Pamiętniku, on się nie może dowiedzieć! Nie może się nawet domyślić, że nasza relacja nie opiera się już tylko na pozorach! Gdyby to się wydało, to on by mnie zostawił. Odszedłby na zawsze. A na to nie mogę pozwolić. Będę go kochać po cichu, żeby nikt się nie domyślił. Będę udawać, że i on mnie kocha, że to dla mnie codziennie wraca, że to mnie przytula, a nie dziwkę, którą zdążył przelecieć w jakimś pięciogwiazdkowym hotelu przed powrotem. Będę stwarzać iluzje, aż w końcu w nie uwierzę.
Bo to przecież nie może być trudne, prawda? Moja wyobraźnia może przecież wszystko..
A teraz wybacz, idę znowu stać się pustą Loreen. Idę być kimś, kim tak naprawdę nigdy nie byłam, ale kim zmuszona jestem być.
Przyjacielu..










A teraz, skoro już wiesz, że jej życie nie było tak piękne jak myślałeś, kiedy wiesz, że nie masz już czego jej zazdrościć, zachwyć się jej urodą. Bo jest piękna, naprawdę. Ma przepiękne oczy - duże, szaro-zielone, z których da się wszystko odczytać - okolone czarnym wachlarzem rzęs. Pełne, malinowe usta, rzadko kiedy rozchylone w uśmiechu, który mógłby ukazać jej równe, białe zęby. Lekko zadarty nosek, który marszczy zawsze wtedy, kiedy jej coś nie wychodzi. I ciało, ciało jakie śni się innym mężczyzną po nocach. Zgrabne, wygimnastykowane. Wyposażone w idealnej wielkości piersi, zgrabną pupę oraz zabójcze nogi.
Któż by pomyślał, że paręnaście lat temu uważała się za brzydką? Tym bardziej, że teraz jest świadomą swojego seksapilu kobietą. 

Teraz jest

malarką,
kucharką,
seksowną narzeczoną
zmuszoną do dwulicowości
LORIE, czyli Loreen van der Kampf.







[ DO AUTORKI JAKE'A:
mam nadzieję, że sprostałam Twoim wymaganiom. naprawdę mam szczerą nadzieję, że mi się udało. jeśli jednak nie - proszę o uwagi. poprawię co trzeba.
DO RESZTY:
cześć i czołem! nie gryzę, naprawdę, więc wątki zawsze i wszędzie. z wielką chęcią jakieś pozaczynam, ale błagam Was, nie zwalajcie na mnie tego wszyscy! w końcu miło jest spojrzeć na komentarze i dostrzec już jakiś rozpoczęty wątek.
och, no i nie bać się tego pierścionka na paluszku serdecznym Lorie. on jej wcale nie ogranicza, naprawdę. to ona sama czasem to robi ; > ]



wtorek, 24 lipca 2012

Let the rain fall and wash away my sins.

   Grzecznie ostrzegam, że rozdział zawiera nieliczne wulgaryzmy. I sceny drastyczne. Jedną scenę. 

   - Jeśli nie zdejmiesz ręki z mojego tyłka, obiecuję że ci ją odgryzę i przyszyję zardzewiałą igłą.
   - Nic z tego, byłem szczepiony na tężec.
   - Gówno mnie to obchodzi, zabierz tę łapę!
   - Przecież Cię tylko przytrzymuję, durna babo.
Durna baba, czyli – jak wynikało z dowodu tożsamości - Michelle, stała na obrotowym krześle, przerzucając tony papierów piętrzących się na szafie. Za każdym razem, gdy była w podobnej sytuacji obiecywała sobie, że dostawią kolejną szafę na akta. Gdy w końcu znajdywała to, na czym jej zależało, zapominała o złożonej obietnicy, i tak aż do następnego razu.
Jacob zaś, który nigdy nie tracił okazji, by pomacać tyłek Michelle, za każdym razem entuzjastycznie reagował na jej prośbę przytrzymania krzesła. Gustował w wysokich blondynkach, a ta stojąca aktualnie nad nim miała dodatkowo niesamowicie wyrzeźbione pośladki. Niestety, skutecznie zbywała go, nie dając zaprosić się na randkę. Raz nawet zaproponował jej numerek, skoro randka jej nie odpowiadała, ale dostał za to w twarz. Nie był to delikatny, damski policzek – blondynka zapoznała go bliżej z własną pięścią, boleśnie rozcinając wargę.
   - Czołem, ludzie pracy. – Do gabinetu wmaszerowała czerwono włosa postać, niosąc podstawkę z trzema kubkami kawy. Dla każdego inną, bo jakżeby inaczej.
   - Spóźniłaś się – burknęła Michelle, z coraz większym poirytowaniem grzebiąc w papierzyskach.
   - Wcale nie. Przed biurem byłam punktualnie, ale nasz gość poprosił, żebym na niego zaczekała. Pewnie bał się sam wejść, nigdy nie wiadomo, w jakim będziesz nastroju. – Jacob zachichotał, Michelle zaś zignorowała złośliwą uwagę stażystki, zwinnie zeskakując z krzesła.
Panna Lancini pracowała tu od miesiąca, zdążyła jednak poznać wszystkie panujące zasady. A tych nie było wiele, zaledwie trzy: do współpracowników zwracamy się po imieniu, bolesnej prawdy o tychże nie zachowujemy dla siebie, stażysta nie pokazuje się w pracy bez ulubionej kawy dla każdego.
   - Gość? – spytała blondynka, sięgając po swoją latte.
   - Cześć, skowronku. – Do zagraconego biura wtoczył się okrągły jegomość; jego pękaty brzuch wypełnił jedną ósmą pokoju a pogodna, błyszcząca od potu twarz skierowała się w stronę kobiety.
   - Tato – mruknęła rozczarowana, zerkając na jego policyjną odznakę, którą zwykła się bawić jako dziecko. – Nie nazywaj mnie tak, prosiłam cię – dodała z lekkim zażenowaniem.
Uśmiech na twarzy mężczyzny nieco zgasł; Chiara znała go na tyle by wiedzieć, że to zły znak. Pan O’Hara uśmiechał się zawsze i wszędzie (w przeciwieństwie do ponurej córki), jedynie wielka tragedia była w stanie ów uśmiech zmyć.
   - Nie jestem tu dla przyjemności. Przyszedłem spytać, czy coś już macie.
Posępne milczenie było wystarczająco dosadną odpowiedzią.
- Słuchaj, Michelle, jeśli do końca tygodnia nie dostarczycie choć jednej porządnej wskazówki, odsuwam was od tego śledztwa, zrozumiano?
Cisza dzwoniąca w uszach obecnych była aż nazbyt wymowna, niewypowiedziana prośba o dłuższy termin zagęściła atmosferę. Nim ktokolwiek zdążył otworzyć usta, policjant wykonał zadziwiająco sprawny jak na jego tuszę obrót i wyszedł z biura, pozostawiając po sobie jedynie strach. Nie mogli pozwolić sobie na odsunięcie od sprawy – to byłby już trzeci taki incydent w ciągu dwóch miesięcy. Gubili się. I Michelle obawiała się, że to jej wina, ona odpowiadała za porządek w papierach, a na istotne ślady wpadali zwykle pa fakcie, gdy odnaleźli pozornie nieznaczny świstek w stertach śmieci. Powinna jednak dokupić tę szafę.

                                                                       ***

   Niezwykle irytujący głównie ze względu na porę dzwonek telefonu wydusił z gardła ciemnoskórego mężczyzny zamiast ciepłego powitania szorstkie:
   - Czego, kurwa?
Cichy, nieznośnie radosny chichot niemal doprowadził go do szału.
   - Obudziłem cię?
Sierżant Randy gwałtownie się podniósł, mocniej zaciskając dłoń na słuchawce telefonu. Ze zdenerwowania zgrzytnął zębami, co wywołało u jego rozmówcy napad niekontrolowanego śmiechu.
   - Nie ciskaj się, Randy. – niski głos zniekształcony przez chusteczkę brzmiał groteskowo w połączeniu z pobrzmiewającym w nim rozbawieniem. – Może powinienem powiedzieć „panie sierżancie”?
   - Na twoim miejscu nie cieszyłbym się tak, już mamy cię na celowniku – mimo prób opanowania, Randy’emu udało się jedynie wydusić z siebie syk o subtelności kwasu siarkowego.
   - Skoro tak, sierżancie, to dlaczego właśnie odcinam sutek tej bezbronnej dziewczynce?
Do ciemnoskórego mężczyzny dopiero w tym momencie dotarł stłumiony płacz i przyspieszony, przeszyty strachem oddech. Z oddali przebijały się dźwięki ciężkiej, rockowej muzyki, wśród przerażającej ciszy teraz już wyraźnie słyszał rytmicznie pobrzmiewające tony perkusji. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł mu mrożący dreszcz.
   - Pieprzony skurwiel… - warknął. Odpowiedział mu tylko głuchy sygnał przerwanego połączenia.
Randy otarł pot z karku, zaciskając zęby. Jak to możliwe, że ten sukinsyn dzwoni do niego w środku nocy już trzeci raz, a żadna firma telekomunikacyjna nie jest w stanie zidentyfikować numeru, okolicy, żadnego pieprzonego szczegółu, który by ich naprowadził? Z gardła wydarło mu się soczyste przekleństwo; pomimo zmęczenia nie potrafiłby już zasnąć. Wciągnął dżinsy, zarzucił na siebie skórzaną kurtkę i pojechał odkrywać nocne uroki miasta. W samochodzie włączył radio, trafił na serwis informacyjny. Stopa spadła na hamulec niczym cegła zrzucona z wysokości gdy usłyszał o koncercie amatorskich grup rockowych, w tle pobrzmiewała znajoma, zasłyszana przed chwilą melodia. Choć nielogiczne wydawało mu się przetrzymywanie porwanych dzieci wśród tłumów rozwrzeszczanych fanów rocka intuicja szeptała mu, że poszukiwany nie postępuje logicznie. Zmienił sposób przeprowadzania porwań i morderstw po tym, jak jedna z jego ofiar uciekła. Mieli jego rysopis, otrzymali informacje o miejscu jego przebywania. I to wybiło go z rytmu, nie zmusiło do poddania się, do porzucenia tych chorych zbrodni, ale wybiło z rytmu, przez co znów błądzili po omacku. A już mieli go jak na talerzu.
Od spikera radiowego dowiedział się, że festiwal odbywa się nad rzeką Amstel, na terenie opuszczonej fabryki karmy dla kotów. Wiedział już, że pod sam budynek nie dojedzie samochodem, teren był zbyt podmokły. To było jednak drobną przeszkodą, na szkoleniu podejmował się większych wyzwań.
   - Michelle, odbierz… - Randy współpracował z psychologami kryminalnymi, każdego dnia wymieniali zdobyte szczątki informacji, wspólnie główkowali, sprawdzali każde najdrobniejsze zgłoszenie. I teraz potrzebował ich obok siebie, niewykluczone, że dojdzie do negocjacji. On sobie nie poradzi, jest tylko gliną. Nie zna się na psychologii.
Sierżant z rezygnacją wybrał numer Chiary, choć wcześniej próbował raz jeszcze dodzwonić się do Michelle i Jacoba. Nie mógł wiedzieć, że akurat odkrywali swoje ciała na tylnym siedzeniu samochodu mężczyzny. Młoda na szczęście po czterech sygnałach odebrała połączenie. Zakomunikował, że podejdzie po nią za kilka minut i miał nadzieję, że przeczucie tym razem go nie myli.

                                                                ***
   - W schowku powinna być latarka. – Chiara posłusznie sięgnęła do schowka, nerwowo przeszukując jego zawartość. Latarkę nie większą od paluszka chlebowego znalazła dopiero, gdy poświeciła sobie telefonem. – Zostawię włączone światła w aucie, będzie nam łatwiej.
Ciemnoskóry mężczyzna wysiadł z samochodu i poczekał na czerwonowłosą niosącą miniaturową latarkę.
   - Powinniśmy wrócić po sprzęt – zasugerowała, dopinając pod szyję suwak skórzanej kurtki. Lipcowa noc mimo, iż bezchmurna, witała ich nieprzyjemnym chłodem.
W odpowiedzi pokręcił przecząco głową, ruszając przed siebie. W milczeniu brnęli po kostki w nadbrzeżnym błocie; jedynymi dźwiękami przeszywającymi czarną przestrzeń były ich ciężkie oddechy i spokojny szum rzeki. Mężczyzna nasłuchiwał jakichkolwiek odgłosów muzyki. Z każdym krokiem był coraz bliżej rezygnacji, z każdym pluskiem błota pod stopami miał coraz większą ochotę zawrócić i przyznać, że się mylił.
  - Randy, tam – kobieta nagle chwyciła jego dłoń i skierowała światło latarki w odpowiednią stronę. Mężczyzna przez chwilę mrużył powieki starając się dostrzec coś więcej, jednak lampy samochodowe już dawno przestały być widoczne, a ich podręczny sprzęt był zbyt słaby. Skinął dłonią na towarzyszkę i ruszył przed siebie.
  - Jezu Chryste…
Chiara dotarła do niego zaledwie kilka sekund później. Poczuła, że miękną jej kolana a zawartość żołądka dławi ją w gardle. Odbiegła kilkanaście metrów dalej i, padłszy na kolana, zwymiotowała. Dobiegł ją głos Randy’ego, który informował o ich odkryciu policję, licząc na wsparcie. Nie minęły dwie minuty kiedy poczuła jego silną dłoń na plecach.
   - Młoda, wstawaj, zaraz będzie tu wsparcie.
   - Nie wiedziałam… Myślałam…
   - Nie maż się, wstawaj – nieco szorstki ton nie zrobił na niej wrażenia, więc mężczyzna chwycił ją na ramiona i postawił do pionu.
   - Nie chciałam zwymiotować – mruknęła nieco zawstydzona, ocierając usta wierzchem dłoni.
   - Nie maż się – powtórzył, ale tym razem na jego ustach zabłąkał się cień uśmiechu. To pomogło jej się opanować. Porozumiewawczo skinęła do niego głową, po czym odetchnęła głęboko i podeszła do miejsca, od którego przed chwilą odbiegła.
Zacisnęła dłonie w pięści, by nie czuć ich drżenia i przyklękła przy ciele kilkuletniej dziewczynki. Ciało leżało na wznak, dwadzieścia metrów na zachód od rzeki, w cieniu rozrośniętego dębu. Twarz pokrywały robaki wyłażące z nosa, ust, oczu i uszu. Biały podkoszulek był podciągnięty aż na ramiona, dokładnie widać było precyzyjne napięcia na wzdętym brzuchu i klatce piersiowej; szyję oplatał gruby kabel.
   - Rozkład jest zaawansowany, to nie może być dziewczynka, którą słyszałeś – stwierdziła po pobieżnych oględzinach, prosząc o latarkę. Kiedy przesunęła snop światła na brzuch dziecka, żeby ocenić głębokość ran, wciągnęła powietrze ze świstem, wolną dłonią zasłaniając usta.
   - Co się stało? – spytał mężczyzna, przyklękając przy niej. Jednocześnie modlił się w duchu, by podana przez niego lokalizacja okazała się wystarczająco precyzyjna. Trzeba było jak najszybciej zabrać stąd te zwłoki, nim całkiem się rozpadną. Dławił go odór gnijącego ludzkiego mięsa, ale pokonał obrzydzenie i nachylił się nad potwornie zniekształconym ciałkiem. Wstrzymał oddech, gdy dostrzegł, że nacięcia na brzuchu dziewczynki układają się w koślawy napis: „MAM CIĘ!”.
   - To pułapka – szepnęła, opierając dłoń na kaburze. Nie wstając z klęczek rozejrzała się i zgasiła latarkę. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że może być za późno. Narobili zbyt dużo hałasu, wystawili się jak na tacy.
   - Brawo, truskaweczko, bystra jesteś!
Oboje drgnęli, słysząc obcy głos. Rozglądali się nerwowo, jednak w próżnej ciemności nie byli w stanie dostrzec nawet ruchu w oddali.
   - Wsparcie jest w drodze! – warknął Randy i było to najgorsze, co mógł w tej chwili powiedzieć.
   - Och, doprawdy? – Chiarze robiło się niedobrze z nerwów, niezwykle drażniła ją kpina pobrzmiewająca w głosie dobiegającym znikąd. – A więc muszę się spieszyć – dodał szeptem, czego już nie usłyszeli. Zamiast tego do ich uszu dobiegł donośny dźwięk wystrzału i sekundę później Chiara poczuła piekący ból w klatce piersiowej. Usilnie starała się krzyknąć, nabrać powietrza, ale nie była w stanie. Poczuła tylko, że uderza plecami o bagnistą ziemię. Jasne gwiazdy pobłyskujące z nieba rozpłynęły się w nicość.
Nie słyszała już niczego. Ani krzyków Randy’ego, ani śmiechu mordercy, ani jego bolesnego skowytu, gdy padł powalony serią celnych strzałów. Nie czuła już niczego. Ani wilgotnej gleby pod swoimi plecami, ani silnych dłoni partnera na twarzy i ramionach, ani nietypowego jak na lipcową noc chłodu. Przez myśl przebiegło jej tylko:
   - I już? Umieram? Bez ostatniego namaszczenia?
Ciężkie krople letniego deszczu zmywały z jej twarzy błoto, oczyszczały śmiertelną ranę. Odeszła, żegnana płaczem samych niebios.

_______________________________
Taa, nie jest to popis najwyższej klasy, nawaliło wykonanie. Tym nieszczególnie optymistycznym akcentem dziękuję za krótką współpracę. Mimo szczerych chęci okazało się, że zwyczajnie brakuje mi czasu, a szkoda, żebym bez sensu zajmowała miejsce na blogu. Niemniej jednak Wam życzę owocnych rozmów :)
Nawiasem, jeśli wychwycicie błąd, dajcie znać. Może kiedyś ten twór mi się przyda, poprawię go i gdzieś wykorzystam.