LISTA POSTÓW

czwartek, 27 września 2012

Lights are blinding my eyes.


There are those who run away from the pain of love. Love, disappointed and do not want no one to love, no one to serve, no one to help. This loneliness is terrible, because the man running away from love, running away from life itself. The closes in on itself.


Maximilian Jayden de Jong

  urodzony 08.08.1992 w Amsterdamie

Przeniósł się z Londynu do Amsterdamu, tam tez składa papiery na studia adwokackie.
Młodszy brat Josha, słynnego gitarzysty oraz ten gorszy syn rodziny de Jong. Mieszka u brata w jego mieszkaniu na poddaszu w jakiejś kamienicy. Prawdopodobnie ojciec małego Niholasa. Pracownik baru. POWRACAM DO AMSTERDAMU MĘCZYĆ WASZE CIAŁA,  ORAZ MIESZAĆ WAM W GŁOWACH.







H I S T O R Y

Jak to jest być mną? A no nie za fajnie musze ci przyznać. Ktoś w Londynie powiedział mi, że to karma. Cos musi być złego, aby powróciło do nas z lepszym skutkiem. Ta jasne, szkoda, że nie pamiętam kto mi takich głupot naopowiadał, teraz na pewno bym mu podziękował, bo tak właśnie określił bym swoje życie. Cholerna karma.

Urodziłem się jako drugi syn, nie wiem czy chciany, czy nie, ale drugi. Ot zwyczajne narodziny członka rodziny, czyli zabawa do białego rana , bo mój ojciec ma drugiego syna. Cudownie. Wtedy myślałem, że moje życie to sielanka, będąc dzieckiem miałem wszystko co moja mała, okropna dusza chciała. Byłem synem najbogatszych ludzi i stać było ich na moje zachcianki. Ojciec – słynny Henry de Jong był najlepszym ekonomista jakiego chyba widział ten świat. Piękny, bogaty i  zajęty przez moją matkę, kobietę o naprawdę dziwnych upodobaniach. Artystkę której świat mody kochał i nienawidził za razem. Po prostu ta mieszanka genetyczna musiała spłodzić syna idealnego. Nie padło to na mnie. Ja byłem buntownikiem, chodziłem własnymi ścieżkami, i mało liczyłem się ze zdaniem rodziców.

Wiek nastoletni ukazał im z kim tak naprawdę moi rodzice mają odczynienia. Uciekanie z domu, picie oraz imprezy do białego rana z najgorszym dla moich ułożonych i inteligentnych rodziców towarzystwem było po prosty kulą od nogi i załamaniem ich karier. Tak moi kochani, dla nich liczyła się kariera, a nie czy ich dzieci są szczęśliwe i pamiętają dobre rzeczy z dzieciństwa. Ja pamiętam tylko , jak mój brat wolał być na moim przedstawieniu niż na swoim wielkim koncercie. Zaimponował mi wtedy i postanowiłem być taki jak on. Starałem się bardzo. Brałem udział w zajęciach , aby dostawać lepsze oceny. Udzielałem się w gazetce szkolnej, a nawet zabrałem się za sport. Z wielu dyscyplin wybrałem boks. Treningi, ciężkie wielo godzinne zmagania się z własnymi lenkami oraz słabościami.  Chciałem pokazać, że ja tez istnieje i można się zainteresować moją osobą. Pierwsze zwycięstwa, wielkie wygrane budowały moja samo ocenę, ale kiedy przyszły przegrane, spadła ona do poziomu zero a ja zrezygnowałem z treningów. Całe 3 lata poszły w nie pamięć. Miałem być taki jak brat  Ale nie byłem. Ostatnim moim wybrykiem w Asterdamie była kradzież i napad z broni na kumpla. Czy żałuje? Nie, ponieważ rodzice wysłali mnie do Londynu ma całe 4 lata , abym tam ukończył szkołę i poszedł na studia. I to były najpiękniejsze lata mojego życia. WOLNOŚĆ.

Szkoła, szkołą. Przekupiłem kogo się dało i tak ukończyłem ją z wyróżnieniem oraz dostałem się na ekonomię jak chcieli moi rodzice. Byli  ze mnie dumni. Dopóki płacili ja miałem życie jak w bajce. Ciągłe imprezy, picie, biwaki oraz dziewczyny przewijające się przez moje łózko, każdej nocy. Byłem niezależny. Sam i nie potrzebowałem do szczęści rodziców.

Ostatnio zaczęło się coś psuć. Przez opuszczone wykłady ,opuściłem studia, a do tego jakaś dziewczyna chce mnie wyrobić w ojcostwo. Czy to nie śmieszne? Ja jej nie pamiętam ,dla tego wracam do brata. Chce zacząć od początku, z własnych pieniędzy starać się opłacić studia, oraz znaleźć mieszkanie.




 N A T U R E

Prawdo podobnie charakter człowieka jest indywidualny. Pewnie tak, ale ja jestem osoba o skrajnych cechach. Pusty, zły i egoistyczny, nie dbający o nikogo i nic a za razem osoba ciepła , pomocna i sypiący radami z rękawa. Inny jest dla przyjaciół choć tych jest mało, albo wcale nie licząc brata. Człowiek kontrast, lecz na pewno ironiczny, momentami cyniczny, ławo go zapamiętać. Nie boi się wszystkiego, chętny do pracy.  Dla reszty społeczeństwa jest kolejnym typowym imprezowiczem, który pije, choć przy pracy jako kelner stara się ograniczać, pali ale tylko okazjonalnie, a także nie odmawia sobie towarzystwa pięknych pań. Bywa aroganckim, zarozumiałym gnojkiem, który poza czubkiem własnego nosa nie widzi nic. Lecz jeśli mu na czymś zależy, staje się zupełnie innym człowiekiem. Jeśli cię polubi tak jak lubo siebie będziesz najszczęśliwszą osoba na świecie.



A P P E A R A N C E

Co powinno tu być napisane o naszym drogim panie de Jong. Jaki jest każdy widzi. Wysoki, 189 powinno każdej kobiecie się podobać. Piękny to on nie jest, widziano ładniejszych i bardziej urodziwych, lecz coś w jego buntowniczym wyglądzie i jego ilości przyozdobień ciała daje sygnał kobietą, że przygody z nim są niezapomniane. Ciemne włosy, jasne cera oraz oczy. Błękitnie oczęta potrafią tak zahipnotyzować otoczenie, że żadna kobieta, młoda czy w sile wieku mu się nie oprze. Tunele. tak chłopak ma czarne tunele w uszach, co nie zostało dobrze odebrane przez rodziców chłopaka. Wysportowany. No a jak by nie było. Trzy lata boksu robią swoje.
Zazwyczaj w koszuli, trampkach i w jakimś starym topie. Jeśli zobaczysz go w garniturze, to albo ktoś umarł, albo się ktoś hajta. 




I N T E R E S T I N G


-w przyszłości miał robiona sesje zdjęciową , nieraz możesz widzieć jego zdjęcia na plakatach.

- nałogowy fan Gwiezdnych Wojen.

-zbieracz figurek żołnierzyków.

-pracuje w barze jako kelner.

-mieszka chwilowo u brata.

-uczulony na orzechy i rodzynki.

-kawocholik.

-ma jeża o imieniu LEOŚ

-nie zna się na gotowaniu, często je na mieście.

-pragnie założyć własną kancelarię adwokacką.

-kinocholik.

-ostatnio ogranicza picie.

-spotkasz go wszędzie gdzie pragniesz.kawiarnia, pub, jego miejsce pracy, kino, park, sklep, i wiele wiele innych.


                                                  PO PROSTU IDIOTA < ZAKRĘCONY >





niedziela, 23 września 2012

Spróbuj po pros­tu żyć. Roz­pa­mięty­wanie jest zajęciem starców.

Will Hoff
Dwadzieścia osiem lat;
Student medyny i rezydent w jednym z amsterdamskich szpitali.
 
 Kim jest? Nieoficjalnie jednym z wielu rezydentów, którzy ukończywszy studia na Uniwersytecie Amsterdamskim oraz staż w jednym z amsterdamskich szpitali, chce zdać jak najlepiej swoje coraz poważniejsze praktyki medyczne, by móc w przyszłości zrobić jakże fascynującą go, specjalizację w chirurgi dziecięcej. Wydaje się być do bólu normalny i przeciętny, wynajmując z trzema kolegami mieszkanie w centrum stolicy Holandii. Nawet imię i nazwisko ma przecież tak pospolite...! Tak, gdyby to tylko było jego prawdziwym. W końcu w papierach uczelni widnieje jako Wilhelm Norbert Amel van der Hoff III - to brzmi o wiele mniej zwyczajnie, niżby sobie życzył.
 Przejdźmy więc do kilku, bardzo istotnych faktów, dotyczących jego nieskromnej osoby. Przyszedł na świat w Hadze, jako drugie z trojga dzieci i jedyny syn brytyjskiej Lady, a zarazem znanej również w Holandii aktorki musicalowej, i cholernie dobrego w swym fachu, wywodzącego się arystokratycznego, holenderskiego rodu, prawnika, lubującego się w polityce. Dzień dwudziesty siódmy września tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku, uważa za ten, gdy matka w spazmach przekleństw i bólu, wydawała go dwa tygodnie po terminie na świat. Poznał wówczas ją i ojca, dzień później starszą o trzy lata siostrę, a pięć lat później, będąc już rozbrykanym, bezczelnym malcem, kolejną damę w domu, której uwielbiał uprzykrzać dzieciństwo, choć kochał ją najbardziej w rodzinie. Ukończył prestiżowe, prywatne szkoły w Hadze, spędzając tam osiemnaście lat swojego życia. Dostawszy się na studia medyczne, wyjechał do Amsterdamu, odcinając się od korzeni. Powód? Bunt i chęć bycia niezależnym. Nieszczególnie odpowiadał mu prestiż, w którym przyszedł na świat. Miał od zawsze poczucie, że wszystko mu wolno, że świat należy do niego, i że może wszystko. Nie omieszkał tego nie wykorzystywać, korzystając z życia tak, jak tylko chciał. Był jednak ambitny i, wbrew pozorom, niepozbawiony empatii. Od zawsze interesował go los biedniejszych od niego, w których towarzystwie, mimo złości ojca, uwielbiał przebywać. To wśród niższej klasy społecznej miał znajomych, kolegów i dziewczyny, które zmieniał jak rękawiczki. Do czasu, gdy poznał Ją. Tak... Są ze sobą od roku, a on nie wyobraża sobie tego, by mieli się kiedykolwiek rozstać. Co z tego, że mają dla siebie mało czasu, pracując i studiując? Co z tego, że w gruncie wciąż niewiele o sobie wiedzą. Chociaż nie, poprawka - to ona niewiele o nim wie, on zna już nieco jej rodzinę i historię. Swojej własnej nawet nie przedstawił jeszcze tej drobnej blondynki, i to bynajmniej nie z powodu wstydu. Przecież ona nie miała pojęcia o jego prawdziwym pochodzeniu! Nawet gdyby chciał jej teraz je wyjawić, nie zrobiłby tego. Nienawidziła przecież takich, jak prawdziwy on - "dobrze urodzonych".
  Coś jeszcze? Cóż, z reguły jest bezczelny, ironiczny i zabawny, potrafiący rozbawić nawet najbardziej sztywne towarzystwo. Mimo że jest świetnie zapowiadającym się lekarzem, w życiu prywatnym brakuje mu czasami zarówno odpowiedzialności i pokory, jak i dojrzałości. Tak, jest nieco rozpieszczony, bynajmniej jednak nie znaczy to, że nie ma pojęcia, czym jest dyscyplina. Wręcz przeciwnie. Bardzo ambitny. Może nawet za bardzo, za wszelką cenę chce jednak sam zarabiać na swoje imię, nie pragnąć dostawać niczego do ręki dzięki odrobinie błękitnej krwi w żyłach, nazwisku lub pochodzeniu. Bywa egoistą, ba!, nawet egocentrykiem, o stanowczo przerośniętym ego i mani perfekcyjności. Tak, gdy coś robi, to zawsze w stu dziesięciu procentach, nigdy byle jak, przez co czasami trudno z nim wytrzymać. Kontynuować? Dobrze więc, potrafi wybuchnąć, choć rzadko wpada w furię. W tego typu chwilach zazwyczaj mówi, co mu ślina na język przyniesie, bez względu na konsekwencje, a nawet pozwala sobie na rękoczyny, lecz tylko w stosunku do innych mężczyzn, nigdy kobiet. Wbrew pozorom, zdolny jest dla jednak do poświęceń dla tych, na których mu naprawdę zależy. W końcu serca go nikt nie pozbawił, mimo wszystko.
 Ten namiętny wręcz palacz, mierzy sobie metr osiemdziesiąt siedem wzrostu i jest szczupłej, choć niepozbawionej mięśni, budowy ciała. Właściciel dużych, spokojnych oczu w odcieniu złota, brzoskwiniowej cery, wydatnych ust i bujnej czupryny blond włosów. Niepozorny wygląd młodego mężczyzny potrafi uśpić czujność każdego, kto z nim przebywa. Znaki szczególne? Jedynie drobne znamiona i pieprzyki oraz jedna, podłużna blizna na kręgosłupie. Will lubi się od czasu do czasu ostrzej zabawić, mając zawsze na następny dzień kaca. Każde tego moralnego. Kolekcjoner najstarszych narzędzi chirurgicznych; książek, nie tylko tych stricte medycznych; oraz robionych własnym aparatem fotograficznym, zdjęć swojej dziewczyny.

*Powiązania*
*Wspomnienia*
*Album*


[Witam! ;)
Karta z pewnością ulegnie w najbliższym czasie zmianie i uzupełnieniu :]
Zapraszam do wątków!]

Everyone thinks that I have it all...


But it's so empty living behind these castle walls
These castle walls
If I should tumble if I should fall



Rosalie Elle van Dijk
Rosie

Kiedy przychodzi się na świat w biednej, wielodzietnej rodzinie i jest się najmłodszym potomkiem dwójki alkoholików, z góry jest skazanym się na porażkę. Przez społeczeństwo. Nieważne, że chcesz walczyć. Ludzie zaszufladkowali cię, przykleili ci do pleców metkę "patologia" i tego się trzymają. Nieważne, że masz uczucia, że jesteś inna. Że jesteś dzieckiem. Nie masz szans na wybicie się. Wiecznie chodzić brudna i głodna. Dzieciaki w szkole mają cię za śmiecia, podobnie, jak Twoje starsze rodzeństwo. Trójka starszych braci i siostra. Jesteś najmniejsza, najchudsza i najmniej pewna siebie z waszej piątki. Wszyscy są silni, oprócz Ciebie. Chowasz się w ich cieniu, sądząc, że będziesz tam bezpieczna. Unikasz wzroku ojca, który nie boi się uderzyć, ani Ciebie, ani Twojego rodzeństwa. Pragniesz przytulić się do matki, która wiecznie leży na kanapie, popijając wódkę, jakby była zwykłym sokiem. Spoglądasz na puste puszki po piwach. Wiesz, że niebawem będziesz musiała je sprzedać. Przyniesiesz parę marnych groszy, licząc na świeży bochenek chleba. Matka ci na to nie pozwoli. Zabierzesz choćby jednego centa, ona będzie o tym wiedzieć. Za pieniądze, najstarszy z braci kupuje kolejną butelkę alkoholu i niechętnie, razem z rodzicami, sięga po pierwszego łyka piekła, zostawiając was wszystkich na pastwę losu. Ale rozumie, że robi źle. Błagasz go nocami, aby Cię zabrał z tego domu. Próbujesz uciec sama, zabierasz dwa lata starszego brata, chcesz się stąd wydostać. Nie potrafisz. Ojciec zaalarmowany katuje cię do nieprzytomności. Trafiasz na izbę przyjęć i wtedy wszystko się zmienia. Na lepsze.
Jako dziesięciolatka wprowadzasz się z czwórką, już praktycznie dorosłego, rodzeństwa do dość sporego, lecz nieco zaniedbanego mieszkania. Ale budujecie tam dom. I jesteście szczęśliwi. Wszyscy pracują. Ci, którzy mają możliwość, uczą się. Są wdzięczni. Kończąc szkołę średnią, chciałaś wydostać się ze zwykłego świata. Przypisane Ci było zostać artystką. Delikatne dłonie, wyczucie, bujna wyobraźnia i nieskażone złem serce. Obecnie masz dwadzieścia jeden lat i studiujesz na wydziale mody w Gerrit Rietveld Acadamy, ku swojemu szczęściu otrzymując stypendium. Dobrze wiesz, że gdyby nie te pieniądze, pracowałabyś w jakiejś sieciówce. Dostałaś się również na staż (Victor&Rolf). Z przyjaciółką, właściwie dzięki niej. Nie konkurujesz z nią. Trzymasz się w jej cieniu, jak zawsze. Amelie Morel jest wspaniała i nigdy nie chciałabyś jej skrzywdzić. Mimo niezbyt wielkiej ilości czasu wolnego, w weekendy dorabiasz w eleganckim, drogim hotelu na obrzeżach miasta, jako pokojówka. Praca jest ciężka, ale pieniądze są dobre. Są potrzebne. Nie chcesz zawieść dwójki rodzeństwa, z którą nadal mieszkasz. Masz chłopaka, z którym jesteś szczęśliwa, ale którego w gruncie rzeczy nie znasz. Nieważne. Twoje życie nabrało kolorów, a metka "patologia" już dawno odeszła w niepamięć. Mimo tego, że jedenaście lat temu gazety rozpisywały się o Twoich rodzicach, kiedy szukano dla was pomocy. 

Zawsze byłaś najdelikatniejsza. Subtelna i nieśmiała dziewuszka. Skromna, szyjąca sobie i rodzeństwu ciuchy. Teraz, jeszcze do niedawna nosiłaś rzeczy po starszej siostrze i braciach. Nie mogłaś wybrzydzać. Ciosy od losu przyjmowałaś zawsze z podniesioną głową, mimo tego, że po Twoich policzkach płynęły łzy. Nienawidzisz przemocy, alkoholu i innych używek. Jedyną rzecz, od której jesteś uzależniona, to zielona herbata. Pomagasz każdemu, kto potrzebuje tej pomocy. Skłonna jesteś oddać ostatnie pieniądze komuś, kto ma jeszcze gorzej od Ciebie. Mówią na Ciebie Anioł, Skarb. Nie czujesz się tak. Być może swoimi czynami i słowami, próbujesz się dowartościować. 
Jesteś miła, wręcz milutka, nie potrafisz długo gniewać się na ludzi, ale uwielbiasz się sprzeczać. Ze śmiechem wyrażać swoje zdanie i opinię. Wieczny uśmiech i roześmiane, jasne oczy, przyciągają do Ciebie ludzi. Przygarniasz do siebie każdego zwierzaka, znajdujesz mu nowy dom. Nic dziwnego, że często pojawiasz się w schronisku, gdzie służysz swoją pomocą. Zaciągasz tam często bliskich. Obecnie, Twoim wybrykom, towarzyszy długowłosy owczarek niemiecki, a właściwie piękna, młoda suczka - Sissi. Jest pełna energii, tak samo, jak Ty, dlatego często wybieracie się o poranku na przebieżki po parku. Długie spacery za miasto, pikniki na świeżym powietrzu. Obie to uwielbiacie. Nic dziwnego, że jesteście przyjaciółkami. 
Mogłoby się wydawać, że jesteś ideałem. Ale masz też wady. Jesteś za bardzo skromna i za bardzo nieśmiała. Nie wierzysz w swoje możliwości, a mimo to jesteś wstrętnym uparciuchem. Czasami zdarza ci się być zbytnio bezpośrednią - krytykujesz ludzi na głos, zwykle mając podstawy do tego, ale... Z dzieciństwa wyniosłaś złą manierę - kłamstwo. Przychodzi ci ono z łatwością. Łatwo też dajesz ponieść się emocjom. Często krzyczysz, płaczesz. Popadasz ze skrajności w skrajność. 

Nie wyglądasz za specjalnie. Właściwie Twój wygląd jest odbiciem Twojej delikatnej natury. Mierzysz sobie metr sześćdziesiąt i należysz do szczupłych kobiet, które nie mogą pochwalić się zbyt wieloma krągłościami. Jasne, szare oczy i pełne, bladoróżowe usta. Masz ładną buźkę, ale nigdy nie przyznasz tego na głos. Ciuchami nauczyłaś się maskować swoje ubytki - zbyt mało kilogramów, odstające tu i ówdzie kości. Długie włosy w kolorze średniego blondu są Twoim atutem. Nigdy nie farbowane, lekkie i miękkie. Warto też dodać, że zawsze ciągnie się za Tobą delikatny, kwiatowy zapach frezji. 

Would anyone hear me screaming behind these castle walls
There's no-one here at all, behind these castle walls


POWIĄZANIA || POSTY

[Karta nie za specjalna. Ale Rosie jest chętna na powiązania i wątki. Amelko - skorzystałam z Twojego pomysłu, aby się razem uczyły i stażowały. Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza ;)]

środa, 12 września 2012

Po dwakroć więcej radości, po trzykroć więcej łez.


          Gdyby ktoś ją zapytał, jak to się stało, w jaki sposób udało jej się tyle osiągnąć, w zasadzie z dnia na dzień, otrzymałby wręcz banalną odpowiedź-to było jak w bajce. Tak właśnie przedstawiało się jej życie od momentu zaprezentowania w dość innowacyjny sposób swojej pierwszej w historii, kompletnej, autorskiej kolekcji. W najśmielszych marzeniach nie liczyła nawet na taki sukces, jakim bez wątpienia okazało się to z pozoru drobne wydarzenie, jakie skwapliwie planowała od przeszło miesiąca. Miał być w końcu tylko pokaz, ot, odrobina zabawy, która miała na celu nie tyle zaskoczyć bywalców galerii handlowej, co pozwolić Amelie na zaprezentowanie się z jak najlepszej strony, w dodatku w dość niekonwencjonalny sposób, swoim wykładowcom, bo to na ich opinii panience Morel zależało najbardziej. Tak było jednak tylko z początku. Wystarczyło bowiem tych kilka minut, kiedy to widziała rozpromienione, zaintrygowane oblicza przypadkowych ludzi, którzy z zainteresowaniem przyglądali się jej poczynaniom, by w pełni doceniła znaczenie każdego człowieka, który poświecił jej i jej ciężkiej pracy odrobinę uwagi. W końcu w całym tym wydarzeniu chodziło o ubrania, w głównej mierze o zaprezentowanie owocu wielogodzinnych, usilnych starań i ciężkiej pracy Amelie, w drugiej zaś kolejności o dobrą zabawę.
          W ten sposób udało jej się  udowodnić, że wcale nie stanowi najsłabszego ogniwa na swoim wydziale, że nie przypadkiem związała swoją przyszłość z modą, a należało jej tylko poświęcić odrobinę uwagi. Skoro nie mogła się doprosić o posłuch wśród znamienitych profesorów, zmuszona była zainteresować resztę społeczeństwa, by przekonać się ostatecznie, czy rzeczywiście nie popełnia pomyłki studiując tą osobliwą dziedzinę sztuki. Ku uciesze panienki Morel, jej innowacyjny pomysł na pokaz w postaci flashmobu, spotkał się z niespodziewanym zainteresowaniem. Tak jak i jej przyjaciółki, które tutaj pełniły rolę modelek, choć na co dzień wiodły spokojne życie znamienitych studentek tańca. Prym jednak miała wieść jej kolekcja, której głównym znakiem rozpoznawczym oprócz delikatnych, pastelowych kolorów, miały być osobliwe nadruki i obrazki autorstwa własnego, w drugiej kolejności uwagę miał przyciągać krój.
          I kto by pomyślał, że tak wiele mogło się zmienić w przeciągu zaledwie jednego dnia? Jeszcze wczoraj była przeciętną studentką, zwykłą, kreatywną osóbką, dziewczyną zakochaną do szaleństwa, a już dzisiaj cieszyła się mianem coraz bardziej znanej i rozpoznawalnej postaci, która na dodatek miała załatwiony staż u jednych z najsławniejszych holenderskich projektantów. Viktor & Rolf. Ta marka mówiła wszystko, znaczyła nie mało, a życie pewnej paryżanki odwróciła o pełne sto osiemdziesiąt stopni, sprawiając, że stało się sto osiemdziesiąt razy szczęśliwsze.
Trzeba jej było jednak zejść na ziemię, by nie popadła przypadkiem w zbytnie upojenie własnym sukcesem i nie snuła już w zanadrzu dalekosiężnych, choć jakże wspaniałych planów. Należało twardo stąpać po ziemi i racjonalnie rozważać wszelkie propozycję. Nie wypadało również zapominać o bliskich osobach. Musiała się nieco ocucić, przestać cały czas ekscytować się tym nieprawdopodobnie pięknym snem jakim okazało się nagle jej życie. Czy to dzieje się naprawdę?
          Dlatego też zmierzała właśnie na spotkanie z Adim, który uparł się, że jako pierwszy musi pogratulować jej tego sukcesu, przekonując, że ten zaszczyt musi dotyczyć właśnie jego osoby, przez wzgląd na pewną niespodziankę i prezent, jakie jej obiecał, kiedy tylko usłyszał radosne nowiny. Początkowo nie chciała się zgodzić, bo przecież miała już zaplanowany wieczór, przecież Joshua, ale ostatecznie zmiękła, jako, że nie potrafiła być zbytnio asertywna, gdy ktoś bliski ładnie ją prosił. Obiecała mu dwie godziny, które mieli spędzić na rozmowie, piciu mrożonej kawy i buszowaniu po sklepach, w znamienitej i doskonale znanej jej  galerii handlowej, która miała niemały wkład w jej mały sukces.
          Adi czekał już w kawiarni z dwoma mrożonymi kawami, w tym jednej z syropem kokosowym przeznaczonej dla Amelie, a na widok swojej przyjaciółki uśmiechnął się szeroko, całując ją w oba policzki na powitanie.
- Gratuluję niemałego sukcesu. Victor&Rolf, Scott... powiedz moja piękna, kiedy wszyscy będziemy nosić koszulki twojego autorstwa?- ze swoim rozbrajającym, tak charakterystycznym dla niego uśmiechem, wręczył jej papierowy kubek z kawą.
- Przesadzasz...- mruknęła rumieniąc się co niemiara, zakładając przy tym kosmyk włosów za ucho, co stanowiło swoisty odruch, wyrażający zawstydzenie. Nie przywykła w końcu do przyjmowania pochwał, a już na pewno nie tak wielu, w tak krótkim przedziale czasu.
- Oh, nie sądzę. Raczej nie potrafisz dostrzec fenomenu swojej osoby. Doprawdy wszyscy szaleją na twoim punkcie.- uśmiechnął się szelmowsko, wprawiając Amelie w tylko większe zakłopotanie, po czym wyciągnął w jej stronę dłoń z niewielką torebką opatrzoną logiem Givenchy.- Proszę, to dla ciebie. Mały prezent z okazji pierwszego sukcesu.
Wolną dłonią złapała z uszy torebki i ostrożnie zajrzała do środka.
- Skąd to masz?!- z wielkim zaskoczeniem wymalowanym na twarzy spojrzała na swojego przyjaciela. T-shirt o którym tak marzyła właśnie znalazł się w jej posiadaniu. Czym sobie zasłużyła na ten znamienity prezent? 
- Powiedzmy, że mam miłych przyjaciół, a i ostatnio obracam się w przyzwoitym towarzystwie. To nic wielkiego, a wiem, że Ci zależało. Nawet jeśli ma robić tylko za piżamę
- Adi, nie musiałeś...
- To prawda, nie musiałem, ale chciałem.- ponownie posłał jej ten swój rozbrajający uśmiech, od którego mogłyby zmięknąć kolana niejednej panny, a mimo to Adi wolał czarować chłopców.- Wiele się zmieniło Amelie. Nie tylko u Ciebie.
- W takim razie opowiedz mi.- zażądała z wesołym uśmiechem na ustach, łapiąc go pod ramię, by wygodniej im było spacerować.- Opowiedz o wszystkim.
          Tak oto Amelie dane było się dowiedzieć o wszelkich miłostkach i romansach Adiego, o jego świetnie rozwijającej się karierze fryzjerskiej i wszystkich najnowszych plotkach ze świata mody. Potem przyszła kolej na nią i została szczegółowo wypytana w kwestii jej pana H. i miłości, która kompletnie przesłoniła jej obraz świata. Choć nieco zawstydzona, to jednak z uśmiechem na ustach udzieliła odpowiedzi na ustach na każde pytanie, dzieląc się swoją radością z równie szczęśliwym z życia osobnikiem co i ona. I nie wiadomo kiedy minęła pierwsza godzina ich spotkania.
          Drugą przeznaczyli na chodzenie po sklepach. Bowiem Adi uznał, a właściwie uparł się, że należy jej coś kupić na dzisiejszy wieczór. Skoro Amelie ma go spędzić ze swoim ukochanym panem H. musi wyglądać odpowiednio do wzniosłej sytuacji jakiej przyjdzie jej świętować.
- To dla Ciebie.- obwieścił jej Adi, nie tyle wręczając ile wpychając w dłonie rzeczy, a następnie kierując ją do przymierzalni.
- Ale ja...- chciała się bronić, zwłaszcza, kiedy spoglądając na ubrania jakie jej wręczył, z przerażeniem stwierdziła, że nic nie jest w jej stylu i nic jej nie pasuje. Wszystkie te rzeczy były zbyt odważne, zbyt seksowne, w ogóle nie w jej typie. Nie miała zamiaru tego w ogóle przymierzać.
- Cicho tu. Nie marudź, tylko wkładaj. Od tego się nie umiera.- uśmiechnął się jeszcze do niej, po czym zasłonił kotarę przebieralni, zostawiając ją sam na sam z rzeczami.
- Ale to nie w moim stylu...
- Nie narzekaj Amelie. Jestem pewien, że będziesz wyglądać obłędnie. Poza tym jestem pewien, że twój Joshua będzie bardzo zadowolony. Każdy mężczyzna na jego miejscu byłby. Nawet ja, chociaż jestem gejem. Powinnaś przestać być taką egoistką i sprawić mu jakąś małą przyjemność, chociażby w taki sposób. Lato się kończy moja droga. Ostatnia okazja co by pokazać nogi. 
- Ale...- jęknęła cicho, w końcu mając okazję przyjrzeć się wszystkiemu dobrze. Prostej, idealnie dopasowanej do jej szczuplutkiej figury sukience w osobliwym odcieniu bieli z srebrzystym połyskiem, niebotycznym czerwonym szpikom i równie czerwonej, koronkowej bieliźnie. Kiedy w ogóle Adi zdążył to wszystko wytropić w sklepie, ściągnąć z wieszaka i jej wręczyć? Komponowało się idealnie, tylko nie pasowało do niej ani trochę.- On wcale taki nie jest!- zaprotestowała, wychylając głowę z przymierzalni, prezentując swój gniewny i pełen oburzenia wzrok, który jednak nie wywarł na jej przyjacielu najmniejszego wrażenia.
- Każdy taki jest moja droga. Każdy. Nawet Ty, choć nie chcesz się do tego przyznać. Każdy myśli o nieprzyzwoitych rzeczach.
- Przestań.- jęknęła, czując jak jej policzki robią się czerwone, bo wyraźnie coś paliło ją na twarzy. Zawstydzenie? Prawda?
- Oh, Amelie, nie rumień się, bo doskonale wiesz, jak sprawy wyglądają. No, zakładaj to wreszcie, bo nie mamy czasu. Daj, potrzymam twoją torebkę.- zabrał od niej wspomnianą rzecz i znowu wepchnął ją do przymierzalni.- Potem się o wszystkim przekonamy.
          Pomruczała jeszcze trochę z niezadowoleniem, ale ostatecznie zaczęła się przebierać, bo tak jak wspomniał Adi, od tego przecież nie umrze. Nie musi przecież tego kupować, czy też kategorycznie może wybić taki pomysł z głowy Adiemu, gdyby przypadkiem coś mu niegodziwego wpadło do tej łepetyny. Przymierzy, pokaże mu się i będzie po sprawie. Zero bólu i nieprzyjemności.
- Jest strasznie krótka.- poskarżyła się, nieśmiało wychodząc z przebieralni i prezentując się we wspomnianej wcześniej kreacji. Z uśmiechu goszczącego na twarzy jej przyjaciela doszła do wniosku, że najwyraźniej takie zestawienie bardzo mu się podoba, choć, gdy chodziło o nią to z przyjemnością ściągała by tylko dół sukienki, by zakryć część ud, które jej zdaniem eksponowane miała aż nadto.
- Jest idealnie.- stwierdził zadowolony i nie wiadomo kiedy i jak zrobił jej zdjęcie telefon. Chciała się już poskarżyć, że tak się nie robi, że pod żadnym pozorem nie może tego komukolwiek pokazać, ale znów została brutalnie wepchnięta do przymierzalni, tym razem mając za cel przymierzenie bielizny. Przyjrzała się jej podejrzliwie, wiedząc, że czy chce czy też nie, Adi zapowiedział jej, że i tak ją dla niej kupi. Nie miała już  nic do stracenia, więc założyła na siebie ten skąpy, jakkolwiek całkiem gustowny kobiecy strój.
- Czy muszę wychodzić?
- Tak.- nie było nawet mowy, by się z nim targowała. Choć liczyła na to, że jednak zaprze się w przebieralni i nie da się wyciągnąć na zewnątrz, to i tak na nic się to nie zdało, bo Adi był silniejszy, a jej brutalnie przyszło się zmierzyć z jasnym światłem lamp i własnym odbiciem prezentującym się w wielkim lustrze na końcu korytarza z przymierzalniami. Nim zdążyła się zorientował, zostało jej zrobione kolejne zdjęcie, co zanotowała tylko po znajomym, specyficznym dźwięku aparatu w telefonie.- No, to teraz się przekonamy, czy miałem rację...
- Co ty wygadujesz...- wywróciła oczami spoglądając z powątpiewaniem na Adiego, który z chytrym uśmieszkiem na ustach robił coś na telefonie. JEJ telefonie!- Adi!- podbiegła do niego na tych niebotycznych szpilkach, pod drodze o mało co nie zaliczając gleby, kiedy to chciała zabrać mu swoją własność.
- Za późno. Za chwilę przekonamy się co też twój ukochany pan H. o Tobie sądzi. Albo raczej o twoich nowych zakupach, w których tak ładnie się zaprezentowałaś.- oświadczył z szelmowskim uśmiechem na wargach,  cały dumny z siebie.
- Oszalałeś?!- pisnęła, skacząc koło niego, by wyrwać swoją własność.- Adi! Jak mogłeś?! Oddaj to!
- Oj, już nie bulwersuj się tak. Jestem pewien, że się ucieszy...
- Żartujesz?! Joshua na pewno teraz pracuje! I w ogóle... Skąd wpadły Ci do głowy takie parszywe pomysły?! Jak możesz być taki głupi!
          Choć mężczyznę wybitnie bawiła zaistniała sytuacja, Amelie nie było wcale do śmiechu, a w oczach zatańczyły jej nawet łzy wściekłości. Ani trochę nie podobały się jej tego typu żarty, bo bała się konsekwencji jakie za sobą niosły. W jej mniemaniu Joshua wcale mógł nie być zadowolony i uznać to tylko za jakiś wybitnie głupi i parszywy wygłup, na jaki nie wiadomo czemu się porwała, coś całkiem szczeniackiego, a przecież chciała być przez niego poważnie traktowana. 
          Kiedy nagle rozdzwonił się telefon, przeraziła się nie na żarty, choć Adi wciąż był zadowolony z siebie. Z tą różnicą, że wręczył jej telefon. Wtedy też odnotowała coś dziwnego, bo numeru, który pokazywał się na wyświetlaczu, nie znała.
- Halo?
          To była chwila. Jedna, mała chwila, która całkiem zmieniła nie tylko ten dzień, ale i całe jej życie. Kilka słów, gorączkowe, pospieszne tłumaczenie, a ona, cała blada i wystraszona w pośpiechu wpadła do przebieralni, by czym prędzej założyć na siebie swoje poprzednie ubranie, które to miała dzisiejszego ranka na spotkaniu w sprawie stażu. W chaotycznym biegu zakładała na siebie spodnie, koszulę, marynarkę i swoje wcześniejsze szpilki, przy okazji nieskładnie tłumacząc przyjacielowi co właśnie się wydarzyło. Moment później już całowała jego policzek na pożegnanie i biegła w stronę wyjścia ze sklepu.
- Zostawię Ci rzeczy pod drzwiami! Trzymaj się Melka!- zawołał jeszcze za nią, gdy w szaleńczym tempie pokonywała odległości, byle tylko, jak najszybciej wydostać się wpierw ze sklepu, a później z samego budynku. 
          Musiała odnaleźć pewnego małego chłopca. Musiała się nim zaopiekować.

~*~

          Biegła na łeb na szyję, nie myśląc wiele, chcąc tylko dostać się jak najszybciej pod wskazany jej adres. Nie obchodziło ją w najmniejszym stopniu to, że musiała wyglądać co najmniej dziwnie, gdy ubrana w tak elegancki sposób, ze szpilkami na stopach, biegła na złamanie karku, w ogóle nie zważając na spotykanych ludzi, których niejednokrotni potrąciła. Ale to nie było ważne. Liczył się tylko Lucas, jej Mały Książę, którego musiała czym prędzej znaleźć.
          Komisariat. Tylko tyle wiedziała, tylko tyle miało w tej chwili znaczenie, nic innego; żaden ból w kostce, potargane włosy, czy serce, które kołatało w piersi w zastraszającym tempie, podczas, gdy jej samej brakowało już tchu, a zaczerpnięcie powietrza było niewyobrażalnie trudnym zajęciem, które wywoływało przeszywający ból w klatce piersiowej. To wszystko było jednak nieistotne, nie w tej chwili.
          Na szczęście udało jej się odnaleźć wskazaną ulicę, i jak jej się zdawało, w stosunkowo szybkim tempie, choć może minęły godziny? Nie miała pojęcia i nie zamierzała zaprzątać sobie tym głowy, rozglądała się tylko nerwowo na boki w poszukiwaniu odpowiedniego budynku. Kiedy jednak w całym swoim roztargnieniu nie mogła go znaleźć, w oczach zatańczyły łzy, rozpaczy, smutku, złości; wiedziała, że to jednak nie czas, ani miejsce na ... Nie może płakać, pod żadnym pozorem. Nie może...
          Wtedy go zauważyła. Niewielki, schowany między większymi, imponującymi kolorem, jak i fasadą kamienicami, które jednak w mniemaniu Amelie wydały się okropne. Nie pasowały bowiem, ani do miejsca, ani do sytuacji, jaka ją tu sprowadziła. Lucas. Bez chwili wahania pchnęła drzwi, by znaleźć się w środku, cały też czas wzrokiem szukając swojego małego podopiecznego. Musiała go znaleźć czym prędzej. Zanim się czegoś dowie, zanim zacznie zadawać nieodpowiednie pytania, zanim pozna prawdę.
- Amelka!- radosny głos małego chłopca, którego jej widok ucieszył się co nie miara, nieco ją uspokoił. Lucas nie wyglądał, jak dziecko, któremu przyszło zmierzyć się z tragedią. Żył w słodkiej nieświadomości, ale tak było lepiej, bezpieczniej. Przykucnęła odruchowo, kiedy malec podbiegł w jej stronę, by ją uściskać na powitanie, zostawiając tym samym swojego wcześniejszego towarzysza, którym był policjant.- Co tutaj robisz? Wiesz Pan Policjant oprowadził mnie po komisariacie. Powiedział, że to taka wycieczka, specjalnie dla mnie. Fajnie, prawda? Też chcesz? Ja mógłbym Ci wszystko pokazać.- Lucas już ujął w swoją drobną dłoń, rękę Amelie, by pociągnąć ją w stronę mężczyzny, który jeszcze nie tak dawno robił za jego przewodnika, nagle jednak oblicze funkcjonariusza z pogodnego, stało się dziwnie surowe. Przeszły ją aż ciarki, bo wiedziała doskonale co to znaczy, choć Lucas zdawał się nie dostrzegać niczego. Ciągnął ją tylko za rękę, choć nie chciała się podnieść, więc w efekcie co pewien czas dało się słyszeć ciche szuranie podeszwy o posadzkę, dźwięk, jaki wydawały jej szpilki.
- Lucas, nie sądzę, by...- mruknęła cicho, przerażona na tyle, że nie wiedziała nawet jak się odezwać. To wszystko było nieprawdopodobne. Narcisse, Lucas, ona, tutaj, policja... To wszystko musiało być tylko jakąś beznadziejnie głupią farsą, albo jeszcze gorszym snem. Nie miało prawa bytu, nie na prawdę. A jednak...
- Pani Morel, czy możemy porozmawiać?- usłyszała zimny głos, który doskonale wręcz komponował się z surowym obliczem mężczyzny i jego pozbawionym wszelkich uczuć spojrzeniem. Chciała mu już wyrzucać ten brak empatii, ale zdała sobie sprawę, że może faktycznie tak jest lepiej. Przynajmniej się tutaj nie rozklei, bo i nie będzie miał jej kto pocieszać, a Lucas pod żadnym pozorem nie powinien widzieć jej zapłakanej. Wtedy byłoby tylko gorzej.
- Mhm. Tak. Oczywiście. Lucas, zajmij się czymś przez chwilę, dobrze?- pocałowała malca w czoło, z czułością przesuwając dłonią po jego włosach, choć chłopiec obruszył się, widocznie chcąc jej dać do zrozumienia, że tutaj w towarzystwie prawdziwych mężczyzn, on czuje się już całkiem dorosły.- Ja zaraz wrócę. Pojedziemy do mnie, coś zjesz, pooglądamy bajki, czy też pobawimy się. Wszystko na co tylko będziesz miał ochotę. Obiecuję.
- Zgoda.- malec uśmiechnął się od ucha do ucha, najwyraźniej wielce zadowolony z takiej perspektywy wieczoru i bez zbędnych pytań puścił dłoń Amelie, by podbiec do najbliższego mężczyzny w mundurze i zaatakować go setką swoich ciekawskich pytań. Słysząc śmiech dorosłego, Amelie mogła odetchnąć z ulgą, jednak skrzywiła się tylko, gdy podniosła się z kucek i ruszyła za policjantem. Czymś całkiem niewyobrażalnym wydawała się jej możliwość śmiania się w tak okropnym miejscu.
- Tędy proszę.
Mężczyzna przepuścił ją w drzwiach, zapraszając gestem dłoni do niewielkiego pomieszczenia oświetlonego irytującym blaskiem świateł jarzeniówek, jednak panienka Morel nie zamierzała narzekać. Nie był to czas i miejsce na to. Posłusznie usiadła więc czym prędzej na wolnym krześle, czekając aż jej towarzysz zrobi to samo, chcąc by skończyło się to jak najszybciej. Chciała mieć już to za sobą. Całą to przykrą rozmowę, z wyjawioną jej bolesną prawdą, z tymi chłodnymi uprzejmościami, które przyjdzie jej usłyszeć, choć doskonale będzie zdawać sobie, że od tej pory nic już nie będzie takie samo. Bo o ile, ona w końcu się pogodzi z tym losem, to Lucas z nagłym zniknięciem matki nie poradzi sobie tak łatwo, ani dobrze. Poza tym, jaki los czekał teraz tego biednego malca? Narcisse nigdy nie wspominała nic o rodzinie, ani tym bardziej ojcu Lucasa.
- Jak już doskonale pani wie, Narcisse Blueberg została oficjalnie uznana za zaginioną, tym samym osierocając chłopca...
- Lucas. On ma na imię Lucas.- wtrąciła nie wiedząc nawet dlaczego, czuła jednak wyraźną potrzebę zaznaczenia, że chodzi tutaj właśnie o Lucasa, nie o któregokolwiek chłopca. To był jej Mały Książę, to zmieniało wiele.
- Oczywiście, Lucas.- mężczyzna niechętnie skinął głową, przyznając jej rację.- To naprawdę przykry fakt, niemniej najważniejsze jest teraz dobro chłopca. Lucasa. Pani Blueberg...
- Pani Blueberg nigdy nie wspominała o żadnej rodzinie.- wtrąciła się w słowo policjantowi, czując rosnący strach o przyszły los chłopca. Pewnie zrobiła się cała blada z tego przerażenia, choć serce waliło jak oszalałe, ale nie to jak wyglądała przecież było najważniejsze.- Nie może go pan tak po prostu oddać komuś, kogo on nawet nie zna. To... to... byłoby okrutne...
- Pani Morel...
- Nie, pan nie rozumie. Tak nie można! To jeszcze mały chłopiec. On strasznie by to wszystko przeżył...
- Ja doskonale wiem...
- Nie, nic pan nie wie! To... to byłaby prawdziwa trauma dla niego. Lucas nie jest gotowy na coś...
- Pani Morel!- na dźwięk podniesionego i wyraźnie podirytowanego głosu mężczyzny, Amelie zamilkła, zdając sobie sprawę, że najwidoczniej o to mu chodziło. Chciał ją uciszyć. Tylko, że on nic nie rozumiał.- Jak pani wspaniałomyślnie pragnęła zauważyć, pani Blueberg nie wspominała ani o rodzinie, ani o ojcu dziecka.
- Więc co z nim teraz będzie?
- Opiekę nad Lucasem,w razie jakiegokolwiek wypadku, pani Narcisse uznała przekazać pani.
- Mnie?- pisnęła wręcz, całkiem zaskoczona z takiego obrotu spraw.- Ale... ale... mnie?...- nie była w stanie zrozumieć, jakim cudem opieka nad Lucasem miała przypaść w udziale właśnie jej. Owszem zajmowała się nim, i to dosyć często, nazywała swoim Małym Księciem, uwielbiała go, ale sprawowanie opieki nad dzieckiem dwadzieścia cztery godziny na dobę to było już coś zupełnie innego. Nie była pewna czy gotowa jest na taką odpowiedzialność. Zwłaszcza teraz, gdy nagle coś w jej życiu zaskoczyło. Studia, kariera, miłość... nie było tutaj czasu, ani miejsca na dziecko. Musiałaby z czegoś zrezygnować, poświęcić coś, a to wymagało odwagi, tak jak i zaopiekowanie się malcem. Ale Lucas...
- Zdaję sobie sprawę, że musi być to dla pani wielki szok, że tak wielka odpowiedzialność spadnie na pani braki, jednak powinna pani wziąć pod uwagę wolę pani Blueberg. Najwidoczniej uważała panią za najlepszą osobę do pełnienia tej roli. Niech pani nie patrzy na mnie z takim przerażeniem, a pomyśli raczej, że to wszystko dla Lucasa. Jego dobro jest tutaj najważniejsze.
          Amelie uśmiechnęła się blado, wiedząc, że mężczyzna ma rację. Nawet jeżeli w jej głowie panował mętlik, nie miała jeszcze pojęcia, jak sobie poradzi z tym wszystkim, jak rozplanuje dzielenie obowiązków i czasu, skinęła tylko głową i podpisała wszystko co podsunął jej policjant pod rękę. Bo jak sam wspominał, to Lucas był tutaj najważniejszy; jego przyszłość, jak i szczęśliwe dzieciństwo.
          Niespełna piętnaście minut później zabrała Lucasa z komisariatu i ruszyła w stronę najbliższego przystanku tramwajowego, by w możliwie najszybszy i najdogodniejszy sposób dostać się do mieszkania. Choć wciąż mocno przeżywała fakt zostania pełnoprawną opiekunką Lucasa, to jednak z całych sił usilnie starała się to ukryć przed malcem. Na szczęście jej brak entuzjazmu i chęci do rozmów rekompensował wesolutki i rozgadany chłopiec, który zdawał się w ogóle nie dostrzegać tego, że z Amelie coś jest nie tak. Słuchała więc wszystkiego co mówił, odpowiadając uśmiechem, w miarę wesołym, ilekroć na nią spoglądał. Może i oszukiwała, albo raczej próbowała to robić, zarówno względem siebie jak i jego, ale to było kłamstwo w dobrym celu.
          Lucas zasnął w podróży, więc zmuszona była wziąć go na ręce i zanieść do mieszkania. Przy okazji przy drzwiach znalazła torbę z rzeczami, które tak usilnie starał się jej dzisiaj wcisnąć Adi, a które porzuciła w amoku w sklepie, gdy zadzwoniono do niej w sprawie Lucasa. Spojrzała z niechęcią na małą krateczkę, w którą opatrzona była reklamówka i z niemałym wysiłkiem schyliła się by ją podnieść, jednocześnie z całych sił mocno trzymając chłopca, by przypadkiem nie spadł. Potem czekało ją jeszcze większe wyznanie w postaci znalezienia klucza i otwarcia drzwi, ale jakimś cudem udało jej się to bez większych komplikacji. Na wejściu rzuciła tylko w kąt torby i poszła, czym prędzej zanieść malca do łóżka, uznając, że opuszczony pokój Evci, od tej pory przynależeć będzie do niego. Nie wyobrażała sobie bowiem, by miała mieszkać w dawnym apartamencie Narcisse. Za dużo tam było wspomnień, za dużo samej Cissy i dawnego życia Lucasa, które od tej pory miało ulec zmianie. Wprawdzie nie zbyt radykalnie, bo przecież chciała oszczędzić mu bólu i wszelkiego zła, jednak uznała, że taka zmiana jest konieczna, chociażby ze względu na nią samą.
          Zajrzała do kuchni, uznając ją za bezpieczne miejsce, gdzie mogłaby znaleźć chwilę wytchnienia i jakoś zebrać myśli. Wzdychając cicho, otworzyła drzwi lodówki. Widok wina i szampana, które przygotowała na dzisiejszy wieczór, wywołały jednak tylko grymas niezadowolenia na jej twarzy. Zwłaszcza, gdy po zerknięciu na zegar, uświadomiła sobie, że przecież Joshua powinien być u niej za niespełna pół godziny. Mieli spędzić ten wieczór razem, w radosnej atmosferze celebrować jej małe zwycięstwo i cieszyć się chwilą, a tymczasem wszystko wyglądało inaczej. Wszystko się psuło.
          Zatrzasnęła drzwi lodówki, czując jak wzbiera w niej złość i żal, przerażenie i rozpacz, względem tego co miało miejsce dnia dzisiejszego, a może jednak dotyczyło to czegoś całkiem innego? W jednej chwili poczuła się tak słaba, bezbronna i całkiem sama, pozostawiona z całą tą odpowiedzialnością, której nie była pewna, czy da kiedykolwiek radę sprostać. Wiedziała jednak, że musi, nawet jeśli się bała. Innej rady nie było.
          Świadoma tego, że Lucas śpi w pokoju, za zamkniętymi drzwiami, odważyła się zapłakać cicho, zakrywając usta dłonią. Z każdą chwilą niewinny płacz przeradzał się jednak w rozpaczliwy szloch, sama Amelie zaś znalazła się na podłodze, oparta plecami o szafkę. Jej drobnym ciałem wstrząsały spazmy płaczu, choć tak usilnie zakrywała usta dłońmi, starając się zachowywać jak najciszej. Lucas spał, więc pod żadnym pozorem nie mogła go obudzić, ani pozwolić by zobaczył ją w chwili słabości. Nie mogła być przecież słaba, miała stanowić jego siłę i oparcie w tym trudnym czasie, ale... 
Dlaczego w życiu nic nie mogło być łatwe? Przecież i tak nie wiodła zbyt poukładanego żywota, nigdy nie wyglądało ono jak jedna z tych czarujących bajek autorstwa Disneya, teraz? Teraz zapanował w nim prawdziwy chaos. A ona sama jedna nie była w stanie sobie z nim poradzić.


[Nędznie,ale... tak oto Amelka ma dziecko. Trochę dramatycznie, ale przynajmniej mam o czym pisać, co w wypadku Amelie jest niewyobrażalnie trudne. Nie przywykłam do prowadzenia uroczych, radosnych i niewinnych postaci, ale dzielnie daję sobie radę :D A teraz, ładnie zapraszam do wątkowania z panienką Morel i jej małym podopiecznym.
PS. Cyzia, mam nadzieję, że może być?]

wtorek, 11 września 2012

Bójcie się

Kilka postanowień ogólnych, żeby potem nie było niepotrzebnej chryi.
Na starość robię się złośliwy i wybredny, a do tego leniwy, więc może zdarzyć się, że kompletnie pominę jakiś wątek z sobie jedynie znanego powodu. Czy odpiszę - nie wiem. Albo mi się kompletnie nie chce, albo nie wiem co nabzdryngolić, albo po prostu inna rozmowa jest bardziej wciągająca. Jestem tu z jednego powodu i nie jest nim miłość do prowadzenia niezliczonej ilości wątków. Nie mam ochoty wymyślać niczego, więc jeśli chcesz - podrzuć od razu pomysł. Na samo "Cześć" rzadko odpowiadam. Najlepiej w moich oczach wyglądają od razu zaczęte wątki. Wielozdaniowe. Wiele to co najmniej dziesięć, tak dla jasności.

Powiązania.

RODZINA
JONATHAN HENDERSON, ur. 30.03.1957
Człowiek wyjątkowo dobrotliwy, przyjazny i otwarty, bez zbędnych przeszkód otwiera się na nowych ludzi. Niektórzy twierdzą, że wygląda groźnie, ale gdy tylko jego twarz rozjaśni uśmiech, staje się jasne, że nie ma się czego bać. Pracuje w warsztacie samochodowym praktycznie od zawsze. Ma spore wymagania wobec swojej żony i pociech, przede wszystkim dlatego, że zawsze ciężko było nad nimi zapanować, więc należało wprowadzić jakieś zasady do ich domu, by nawzajem sobie nie wadzili. Jest dobrym ojcem, ale nie za często okazuje zbytnią miłość dzieciom; Joshuę uważa za najbardziej obiecującego członka rodziny, ale nigdy nie powiedział tego głośno. Jego dziadkowie pochodzi z Wielkiej Brytanii, stąd obco brzmiące imię i nazwisko, które odziedziczył po dziadku.
Nie znosi mięsa z kurczaka.
Goli się brzytwą.

GERRITJE MOEN-HENDERSON, ur. 13.10.1961
Gerrjitje to powściągliwa kobieta, trochę mniej przyjazna niż mąż, ale na pewno bardziej gadatliwa. Jonathana poznała dzięki wspólnym znajomym - byli w pewnym momencie jak żuraw i czapla: kiedy jedno przychodziło ze skruchą i pełne miłości, drugie już tego nie chciało i tak na zmianę. W końcu coś się przełamało, stwierdzili, że nie mogą bez siebie funkcjonować i wzięli ślub.
Jest krawcową, ma własny, niewielki gabinet z maszyną do szycia, masą wzorów i całymi balami materiałów. Preferuje szycie przede wszystkim sukien ślubnych, ale wykonuje też zamówienia na inne sukienki oraz garsonki. Ma świetny zmysł, jeśli chodzi o wstępne projekty kreacji dla panien młodych, ale nigdy tak naprawdę nie wykorzystała go w pełni. Potrafi ładnie śpiewać, najczęściej można ją usłyszeć w kuchni, kiedy gotuje obiad dla rodziny na następne dwa dni.
Pachnie konwaliowymi perfumami.
Pije duże ilości kawy.

LAURINA HENDERSON, ur. 16.05.1987
Najstarsza spośród wszystkich sióstr, ale nie wiadomo, czy najpoważniejsza. Ukończyła studia na wydziale prawa, gdzie poznała swojego obecnego narzeczonego, Flynna. To ona najczęściej kłóci się z Joshuą, bo najlepiej pamięta wszystkie jego najważniejsze życiowe wybory, wszystkie sprzeczki z rodzicami i głupoty, które zrobił. Lubi wypominać mu niektóre błędy, czym dobija go najmocniej. Jest zawzięta, niezbyt miła, zdystansowana, dumna, ale gdy przyjdzie co do czego, rzuci się za ważnymi dla niej osobami w ogień. Potrafi nieźle dopiec nielubianej osobie i wykazać zupełną obojętność na cierpienie wroga, bo choćby świat się walił, nie wyciągnie do takowego pomocnej ręki i sama też jej nie przyjmie. Co ciekawe, nie znosi wszystkich wybranek brata, co do jednej; uważa, że są dla niego zbyt wulgarne i za mało inteligentne. On sam ma inną teorię: Laurina to pies ogrodnika, co sama nie weźmie, ale innym nie odda.
Za osiem miesięcy bierze ślub i odlicza dni do tego wydarzenia.
Nie znosi dźwięku wiolonczeli.

VIVIEN HENDERSON, ur. 27.08.1993
Najspokojniejsza w całej rodzinie, pogodna i wyważona - tak ją można określić, kiedy spojrzy się na nią pierwszy raz. Potem wychodzi, że jest także niepoprawną romantyczką, delikatną duszyczką, artystką. Gra na wiolonczeli, ma włosy w kolorze niebieskim, które ufarbowała razem z Marjolijn - tej drugiej jednak szybko się znudziły i wróciła do blondu. Nie tak dawno Viv miała poważne kłopoty ze sobą, wpadła w depresję, teraz jednak dzięki pomocy najbliższych może znowu śmiać się i zabawiać towarzystwo przyjemnymi żartami. Jakby na to nie patrzeć - jest ulubienicą Joshuy i zawsze robił dla niej wiele, wspierał ją we wszystkim, bronił przed atakami ludzi, ale i tak w pewnym momencie mu się nie udało i wciąż obwinia siebie za załamanie psychiczne siostry.
Jest silnie związana z Marjolijn.
Panicznie boi się krzyku.

MARJOLIJN HENDERSON, ur. 12.01.1995
Czarna owieczka rodziny Hendersonów, póki co. Jest podręcznikowym typem zbuntowanej nastolatki, choć chyba powoli jej to mija, na szczęście. Z nią Josh zawarł najwięcej umów (paktów z diabłem?) dotyczących nie wydawania jej na sąd rodzicom w zamian za przyrzeczenie, że więcej żadnych podobnych głupot już nie zrobi. To dziewczyna niezwykle honorowa, więc dotrzymywała słowa, ale wymagała konkretów, by móc łatwo ominąć zakaz i zrobić coś złego ponownie. Bardzo uparta w dążeniu do celu, ma czarnego kota o imieniu Dingenus oraz podobno jakiegoś chłopaka, którego nie ma zamiaru przyprowadzić nigdy do domu. Słucha najczęściej muzyki z pogranicza death i heavy metalu; przez rodzeństwo zwana złośliwie Wiedźmą.
Nie znosi swoich włosów.
Pragnie zostać tłumaczem.

PRZYJACIELE
i nie tylko
AMELIE MOREL
zwana także pieszczotliwie Kotem
Wpadła na niego, kiedy kulturalnie włóczył się po Amsterdamie, w gruncie rzeczy - bezcelowo. A właściwie, wskoczyła mu z pełną premedytacją na plecy, tłumacząc się potem gęsto, że pomyliła go z kimś innym. W końcu wylądowali w kawiarni, którą on miał zamiar odwiedzić w najbliższym czasie, a potem wspólnie chodzili po ulicach poprzecinanych amsterdamskimi kanałami.
On jej ulega, próbuje się otworzyć, ale póki co - trudno mu to przychodzi, zwłaszcza, że coraz bardziej przerażony jest reakcją, jaką otrzyma na swoje słowa. Są rzeczy, z których można i nawet powinno się śmiać, ale niektóre należy przyjąć poważnie; przynajmniej lepiej tak to zrobić, bo inaczej przecież można kogoś wyśmiać. Póki co, Joshua stara się zabawiać pannę Morel swoją skromną osobą, dawać poczucie bliskości i po prostu uszczęśliwiać, jednak wątpliwe, by odważył się teraz na podarowanie jej czegoś więcej. Właściwie on sam prawdopodobnie uważa, że mógłby ją pokochać, ale to jeszcze nie pora na takie deklaracje, jest za wcześnie, żeby mógł być już na tyle zaangażowany, by móc bez jakichkolwiek obaw powiedzieć jej coś na pewno.


MALINE SKJØNHAUG, ur. 14.03.1986
Urodziła się w Oslo i tam też się wychowała. Przeprowadziła się do Holandii do dziadków, kiedy jej rodzice zaginęli, czyli tuż przed jej pójściem na studia.
Jest niesamowicie pewną siebie kobietą: pewną swoich wdzięków, charakteru, zachowania oraz obycia. Ogromnym sukcesem jest dojście do momentu, kiedy Maline straci chociaż trochę swojego animuszu, wszelkie ubytki charakteru zaś nadrabia świetnym wyglądem. Joshua poznał ją na uczelni, kiedy trochę bezczelnie przysiadła się do niego na korytarzu i natychmiast zaczęła mówić o tym, jak bardzo chciała iść na medycynę, a nie mogła. Potem za to stwierdziła, że wygląda intrygująco i dlatego też się do niego tak przylepiła.
Później dowiedział się także, że jest lesbijką i mimo, że on już kogoś miał, nie ma dla niej nic niestosownego w tym, że zwykle na powitanie całuje go w obydwa policzki, po czym bierze za rękę i prowadzi do swojego pubu, który dostała w spadku po ojcu. Jest jedyną osobą, która w przeciągu ostatnich siedmiu lat widziała go całkowicie pijanego, przy czym przy jej jednej ma odwagę doprowadzić się do poważnego stanu upojenia alkoholowego, gdyż ma świadomość, że tak czy siak ona wie o nim wszystko, więc nic mu się poważnego nie wymknie.

MERVIN VAN DE LEUR, ur. 17.04.1983
Przez tego pana Joshua miał wiele kłopotów, o których w zasadzie nigdy nie warto mówić, a i sam Henderson się nimi nie szczyci. Mervin to zbyt energiczne stworzenie, w tej chwili już poważniejsze, niż na to wygląda i z dwójką małych dzieci oraz żoną na karku. Czasem spotykają się w jakimś barze tuż po pracy, żeby pogadać o tym, co się teraz dzieje, ewentualnie powspominać wcześniejsze przygody, zaczynające się już w szkole średniej. Nie żalą się sobie nawzajem, nie współczują, tylko czasem rozmawiają, a jak któryś ma zamiar zacząć się wynurzać, to prędzej dostanie w gębę, niż otrzyma choć krztynę pocieszenia. To pozwala im na zachowanie wciąż tej przyjaźni.
To on wziął Josha ze sobą do studia tatuażu, żeby zachęcić go do zrobienia sobie jakiegoś, jako że sam posiadał już przynajmniej wtedy trzy. Kobieta, która wówczas miała im wykonać owe trwałe ozdoby na ciele, doradziła wzór kolibra. Właściwie nie wiadomo dlaczego się zgodzili, ale jeden posiada w tej chwili tego ptaka na barku, drugi zaś tuż pod obojczykiem, po prawej stronie.
Kiedyś wybuchła między nimi awantura i nie utrzymywali ze sobą kontaktu przez kilka miesięcy, ale w końcu pogodzili się. Właściwie nie mogą bez siebie żyć, są jak bracia, ale żaden tego nie powie na głos.

Historia.


11.09.1983
Najnormalniejszy dzień. Niedziela. Dwójka ludzi rozmawia ze starszym panem z idealnie siwą, ale za to bujną czupryną i podobnego koloru wąsem; stoją tuż przy bramie prowadzącej do domu pomalowanego na już spłowiały, żółty kolor, w tej chwili podpadający raczej w coś w rodzaju kremowego. Podobną barwę ma sukienka kobiety, sięgająca tuż do kolana. Jej twarz z kilkunastoma piegami na nosie okalają w miarę jasne, średniej długości włosy, a usta rozciągają w przyjemnym, niezbyt szerokim uśmiechu. Uwagę przykuwa duży już brzuch, ewidentnie widać, że spodziewa się dziecka. To już dziewiąty miesiąc, trzy dni przed wyznaczonym porodem, jeśli już wdawać się w szczegóły. Nagle ręka siwowłosego dotyka delikatnie sporego wybrzuszenia pod materiałem sukienki, mówi coś o najbliższym spotkaniu i odchodzi. Drugi, zdecydowanie mniej zgarbiony, a już na pewno lepiej zbudowany mężczyzna przytula do siebie przyszłą matkę, a przez chwilę widać na jego palcu złotą obrączkę połyskującą w słońcu. Można potwierdzić przypuszczenia: to małżeństwo oczekujące swojego pierwszego dziecka, są szczęśliwi, podekscytowani wizją bycia rodzicami.
Kilka godzin później na świat przychodzi ich syn. W poczekalni padają najróżniejsze propozycje imion, ale najwidoczniej żadne nie jest wystarczająco dobre dla przyszłego mechanika. Prawnika. Neurochirurga. Światowej sławy gitarzystę. Projektanta. Mieli wobec niego tyle planów, że należało wybrać dobrego patrona. Wtedy pojawiła się ciotka: zadzwoniła, ot tak sobie, jak to robiła często i spytała, co słychać. Dumny tatuś od razu się pochwalił, a ona wyparowała z imieniem rodem z Biblii.
Joshua. I tak zostało.

03.10.1988 
Przychodzi w życiu taki moment, kiedy człowiek musi iść do szkoły. Tak właśnie było w tej chwili z najstarszym potomkiem Hendersonów; wkłada na plecy granatowy tornister z ładnymi, srebrnymi klamerkami, jakby trochę jednak zaśniedziałymi, niezbyt błyszczącymi. Z głośników radio z warsztatu podkręconego na dosyć głośne tony sączy się nadal sławna piosenka Sweet dreams. Gerritje próbuje jakoś ogarnąć cały nieporządek w kuchni, zrobić śniadanie Joshule i jednocześnie przytrzymać za rękę prawie dwuletnią już Laurinę, która w końcu biegnie w stronę brata. Ten jest zajęty jedzeniem kanapek z białym serem i pomidorem z listkiem bazylii, tradycyjnym już jego śniadaniem, więc dziecko uporczywie próbuje zwrócić na siebie jego uwagę. W końcu matka łapie obydwoje, krzyczy do męża, że wychodzą do szkoły i zatrzaskuje za sobą drzwi.
Zabrali wszystkie klocki innym dzieciom, po czym zabarykadowali się w łazience i tam bawili się tym, co mieli ze sobą, nie reagując kompletnie na wszelkie upomnienia ze strony wychowawczyni. Tak brzmiał zarzut, który usłyszał ojciec Joshuy, a potem matka kolegi chłopca. Pierwszy dostał tylko upomnienie, a zaraz potem Jonathan wziął go na lody. Może to i nie najlepsza metoda wychowawcza, aczkolwiek oszczędziło im to obojgu stresu (Gerritje także), a że mały Josh czuł respekt przed ojcem - taka sytuacja nigdy się nie powtórzyła.
Było wspaniale.

22.07.1991
Pełnia lata. Trzydzieści stopni na termometrze, oszałamiający zapach kwiatów wszędzie dookoła: w donicach poustawianych na balkonie, posadzonych wzdłuż chodnika, kwitnących pnączy oplatających dom... z niego właśnie wyszedł Joshua. Ośmioletni, całkowicie rozpromieniony. Wtedy miał jeszcze trochę dłuższe włosy, bo zapomniano go wysłać do fryzjera; co prawda jego fryz zawsze był nieco "za bardzo", jak to się mówi - raz ogolono go tuż przy skórze, zostawiając może centymetr włosa, a kilka miesięcy później chodził już całkiem zarośnięty, bo nikt nie myślał nawet o tym, że pasuje chwycić za nożyczki i trochę skrócić kosmyki. Tak właśnie też było teraz, więc odgarniał ciągle do tyłu przeszkadzające mu kudły, a potem przykrywał czapką. Dziś miał dostać coś nowego, rodziców nie było, pojechali po prezent, a on usiadł na schodku, czekając, aż Chevy Impala z 1985 roku wjedzie na podwórko. W końcu zaczął układać z kamyków najróżniejsze budowle; w końcu maska samochodu pojawiła się w bramie, on prawie doskoczył do niej, jakby stopień pod jego tyłkiem nagle zaczął parzyć.
Rower. Dwukołowy, bez podpórek. Specjalnie dla niego, w dobrym rozmiarze. Do tej pory mieli tylko jeden, ale on był za duży, by taki chłopiec jak on mógł na nim jeździć. Zaraz wziął go, próbując jakoś się nauczyć prowadzić. Kiedy za to już udało mu się wykonać kilka metrów bez zbędnego podpierania się stopami, wpakował się w rosnące tuż przy chodniku róże. Koło zatrzymało się na krawężniku, a on wpadł cały w kujące rośliny. Nabawił się kilku drobniejszych blizn, bo jako niecierpliwy chłopaczek często dobierał się do ran i je zdrapywał.
I niektóre widać do dziś.

12.04.1996
Czasami nastolatkowie wpadają w niepoprawne towarzystwo. Co prawda rodzice Joshuy zawsze sprowadzali go na dobrą drogę, proponowali i wskazywali takich kolegów z podwórka, z którymi warto się zaprzyjaźnić, co jednak poradzą na to, że ich syn wolał kogoś innego? Oni mieli po szesnaście lat, jeden piętnaście, on za to trzynaście. Słuchali muzyki zupełnie innej, niż jego rodzice, oglądali ładne dziewczyny, kiedy przechodziły obok nich, dyskutowali o tym, co się dzieje w środowisku punków. Siedzieli w martensach skraju chodnika, nogi zwisały swobodnie nad kanałem, a oni palili. Papierosy, a jeśli się udało zdobyć, to także trawkę. Henderson przez jakiś czas się wzbraniał, ale wtedy, w kwietniu zaczął wciągać się w nikotynowy nałóg. Niestety, po kilku fajkach więcej już całkiem oddany był tytoniowi, młody organizm szybko się przyzwyczaił. Kontynuował ten romans przez najbliższe kilka miesięcy, a potem stwierdził, że trzeba coś z tym zrobić. Powiedział ojcu, również palaczowi, a uzyskując pewne zrozumienie, postanowili, że porzucą to razem. Co prawda, Jonathan nie dał rady już wstrzymywać się za długo od papierosów, ale jego syn rozstał się z nimi praktycznie definitywnie.
Teraz tylko czasem popala.

30.09.1999
"Cześć, masz fajki?"
To pierwsze słowa, jakie usłyszał od niego. Od gościa, z którym do tej pory jest nierozłączny, choć minęło trzynaście lat i sporo się między nimi działo. Fajek nie miał, ale za to podobno wyglądał na takiego, z którym można porozmawiać, nie jak reszta ludzi w tejże szkole, z którymi nie można zamienić nawet kilka inteligentniejszych zdań. Ów palacz przedstawił się dopiero kilkanaście minut później, uznając, że gdyby Josh go potrzebował - wystarczy tylko napomknąć o jego nazwisku, a każdy go zna, więc ze znalezieniem problemu nie będzie. Szukał przyjaciół, bo choć nie chciał się nijak przyznać, nie miał żadnego; traktował ich mocno z góry, więc po prostu uciekali. Potem zmył się, gdyż dzwonek na lekcje oznajmił, że trzeba się udać do klas na zajęcia. Henderson już później się nim nie interesował, jednak Mervin przyszedł sam. A to było czymś w rodzaju licealnego zaszczytu, powiedzmy, bo on akurat egzystował praktycznie na szczycie szkolnej hierarchii, podczas gdy nowy jego kolega ledwo wybijał się na poziom drugi. Coś jednak w nim było, coś się działo, coś przyciągało ich do siebie nawzajem; Joshua nie bał się postawić na swoim, za to van de Leur jak nikt inny umiał wydobyć z przyjaciela wszelkie sekrety, zmartwienia, żeby powiedzieć "Otrząśnij się, nie bądź taką ciotą i przestań robić z siebie cierpiętnika". Bolało, bo przy uzyskiwaniu informacji był delikatny, a potem dopiero zdrowo doprowadzał do porządku, ale było dziwnie kojące.
Dzięki niemu zahartował się.

16.02.2000
Niby Sweet dreams już dawno przestało być wielkim hitem, ale to nie zmienia faktu, że niektóre piosenki są ponadczasowe, w tym właśnie ta. Obok Ace of Base, Spice Girls, Destiny's Child i Backstreet Boys pojawiło się właśnie Eurythmics, co w pewnym momencie podbiło nawet serce Joshuy, bo przecież doskonale pamiętał ten utwór puszczany swojego czasu na okrągło przez ojca.
Był na obozowej dyskotece, a z głośników zaraz po Sweet dreams zaczęła sączyć się wciąż pamiętana, wolna piosenka Omegi. Jego ręce oplotły w pasie dziewczynę, z którą jeszcze przed chwilą tańczył kto inny, a ona natychmiast uwiesiła mu się na szyi, delikatnie pocałowawszy wcześniej go w usta. Pierwsza, ale niezbyt słodka miłostka, widać na pierwszy rzut oka.
Rodzice wysłali go w góry z nadzieją, że oderwie się nieco od swoich znajomych, którzy według nich psuli go. A on, jak to on, zamiast jechać samemu, wziął ze sobą jeszcze Mervina, który zresztą wtedy miał jeszcze średni wpływ na Joshuę, więc w gruncie rzeczy nie było to nic złego. Problem w tym, że poznał tam kogoś. Dziewczynę. Zaraz na początku, już w autobusie, ósmego lutego; siedziała tuż obok, razem ze swoją koleżanką, zabawiając się z nią w popularne łapki. Jak się kilkanaście minut później dowiedział, była w jego wieku, uwielbiała Spice Girls i króliki, sama posiadała trzy; mimo, że on właściwie z tymi stworzeniami miał styczność jedynie w postaci pasztetu, zaczął się nimi zachwycać, a ona - całkiem rozpromieniona - natychmiast go polubiła. Szczerze powiedziawszy, nie interesowało go, że nie grzeszyła inteligencją, że nie łączyło ich za wiele, bo przecież była śliczna. Czymże mógł się interesować wtedy, jak nie wyglądem przede wszystkim, skoro miał 16 lat?
Prawdopodobnie schlebiało jej, że adoruje ją chłopak co prawda nie zbędnie przystojny, ale nie taki, jak wszyscy inni, nie żartujący z jej króliczej manii, wręcz przeciwnie, dlatego wszystko szybko się potoczyło. Właściwie lubił ją, bo była bezpośrednia i lekko naiwna, a przy tym nieprzeciętnej urody; nawet do tej pory pamięta dokładnie sięgające za łopatki włosy w kolorze ciemnego brązu, które przyjemnie łaskotały jego gorące ciało, kiedy po raz kolejny się kochali. Na łóżku u niego w pokoju, kiedy już wyeksmitowali Mervina. Ale jak to w przypadku nastoletnich "związków" bywa...
...rozstali się kilka tygodni później.

28.11.2001
Mervin grał na gitarze. Elektrycznej, klasycznej, basowej tylko nie tykał, bo po prostu nie lubił tegoż instrumentu. Miał sporo kolegów w tejże niskiej branży muzycznej, więc raz, kiedy spotkali się jak zwykle w jednym, wyznaczonym wcześniej miejscu, postanowili zabawić się w punkowców. Założyć jakiś zespół, cokolwiek, grać razem. Jeden na basie, drugi na elektryku, trzeci śpiewał, czwarty na perkusję. Tam właśnie wrzucili Joshuę, całkiem zszokowanego, nigdy wcześniej bowiem nie miał styczności z żadnym instrumentem, a już na pewno nie z tak ważnym, nie z sercem wszelkich piosenek. Najróżniejszych schematów uczył go inny znów kolega van de Leura, a kiedy już Henderson jakoś dawał radę, zaczęło go to wciągać. Polubił cotygodniowe próby i codzienne ćwiczenia, miał jakieś hobby, zajmował się czymś. Najpierw próbowali grać piosenki innych zespołów, potem Mervin przytaszczył jakiś całkowicie nowy utwór od znajomego (kolejnego, tak). Wykonywali go w nieskończoność, do perfekcji, jednak nigdy nie wyszedł poza mury garażu, w którym odbywały się wszelkie próby, tak więc światowej sławy nigdy nie dostali.
Wtedy też na głowie obydwu pojawił się irokez. Jeden jakiś lekko zielonkawy, drugi ciemny. Chodzili w ramoneskach, martensach, jeśli wytrzasnęli skądś pieniądze - szli na koncert. Śmieszna sprawa, ale rzekomy mit o tym, że dziewczyny lecą na muzyków, okazał się jednak prawdą, niestety. Kręciło się wówczas wokół nich kilka całkiem wartościowych dziewczyn, byli jednak zbyt próżni, zbyt zajęci swoim bandem, żeby zwrócić na którąkolwiek uwagę na dłużej niż dwa tygodnie. Dopóki mogli, korzystali z tego, bawili się.
A potem poszli na studia.

20.03.2004
Gdy era punkowa minęła, Joshule dawno odrosły wcześniej tuż przy skórze obcięte włosy (likwidacja irokeza tuż przed studiami), a Mervin trochę już opanował swoje gitarowe zapędy, zaczęło się za to studenckie imprezowanie. Wydawało się, że Henderson nie zostanie nigdy za dobrym architektem, gdyż nagminnie opuszczał zajęcia z najróżniejszych powodów; raz - tego nie zapomni nigdy - wylądował na drugim końcu miasta. Nie, że urwał mu się film, do tego stopnia nie odurzył się nigdy niczym. Po prostu zachciało im się w pewnym momencie zrobić sobie jakiś tatuaż, a co się będą. Przecież fajna sprawa, można odsłonić ramię czy cokolwiek innego, żeby się pochwalić. Przyciągać czyiś wzrok.
Pojechali. Maline wskazała im drogę, co by się nie zgubili jakoś w Amsterdamie. Nie byli ani pijani, ani naćpani, ewentualnie jedynie po jednym czy dwóch drinkach, nikt już dokładnie nie pamiętał tego. Byli ostatnimi klientami, tatuażystka w salonie patrzyła na nich jak na najstraszniejsze utrapienie, prawdopodobnie pragnęła, żeby wybrali sobie najprostszy wzór z możliwych, nie robili szopki przy samym zabiegu, zapłacili i jak najszybciej się oddalili. Żadne im się nie podobało, nie mieli upatrzonego obrazka do namalowania na skórze, więc zeszło chwilę, zanim podjęli decyzję. Nie zastanawiali się za bardzo, to była nagła zachcianka.
Żaden wyjątkowo nie cierpiał. I mają jednakowy znak na ciele. Kolibra, czarno-białego. Joshua gdzieś na lewej łopatce, Mervin tuż pod obojczykiem, po prawej stronie. Potem trochę żałowali tego, co zrobili, jednak nie jest to umiejscowione w obszarze ciała, którego nie można zakryć.
Nie da przecież tego zmazać.

16.11.2006
Bywają takie imprezy, po których nikt nie jest w stanie normalnie funkcjonować. Tak się składa, że Laurina bardzo lubiła się bawić, jej wtedy obecny chłopak także, więc najczęściej razem wybierali się tu czy tam, do tego klubu czy tamtego, na jakąś tzw. domówkę, na koncert czy cokolwiek innego, byle tylko wyrwać się z domu. Joshua wybierał się z nimi z powodów czysto opiekuńczych, bo nie ufał nikomu oprócz Mervina. Ewentualnie jeszcze rodzicom, ale już nie facetowi swojej siostry. Nie był on złym kandydatem na wybranka, ale niestety - jako starszy brat, Henderson nie pozwalał na wszystko tej młodszej od niego parze. Nieraz odwodził ich od złych pomysłów, samemu wiedząc, że nie skończy się to wcale dobrze.
Kiedy wyjeżdża się poza miasto samochodem i chce się pić, to albo załatwia się wcześniej kierowcę, który będzie trzeźwy i odwiezie bezpiecznie do domu, albo wraca się komunikacją podmiejską, ewentualnie wynajmuje gdzieś pokój lub nocuje u znajomych. Podobno wtedy z powrotem miał prowadzić właśnie ukochany Lauriny, ale że on także bardzo lubił wypić to czy owo, na koniec był już lekko podchmielony.
Joshua nie zgodził się, żeby to on prowadził. Sam nie miał prawa jazdy, nie zrobił z powodu braku czasu - i pojazdu, po co mu samochód? żeby gnić w korkach? - ale potrafił jeździć, kiedyś nauczył go ojciec. Wsiadł więc bezprawnie za kierownicę, jednak przynajmniej nie był ani trochę pijany. Problem w tym, że jego towarzysze w aucie już tak. Wesoło było. Do tego stopnia, że kiedy nagle rozochocony znajomy trącił go w ramię w iście przyjacielskim geście, Henderson zszokowany nie dał rady utrzymać pojazdu na drodze. Było ślisko, padało i już wtedy zaczynały się wieczorne, lekkie przymrozki, nic więc dziwnego, że nie odzyskał panowania nad autem.
On, Mervin i Laurina przeżyli, jej chłopak już nie.
Pamięta to bardzo wyraźnie.

11.09.2007
Jego urodziny. Spędzane już we własnym mieszkaniu, zresztą to drugie z kolei obchodzone na swoim. Była impreza, a jakże. W końcu nadal godnie prezentował się jako wolny strzelec, czyż nie? Mógł sobie robić, co tam mu się żywnie podobało. Na drugi dzień za to mieli się napatoczyć rodzice - jakby nie mogli wcześniej, skacowany synek to nie najprzyjemniejszy widok jednak - i siostry. Vivien przybiegła wcześniej, żeby wyżywać się na otumanionym jeszcze bracie, pukając chociażby o dziewiątej rano do drzwi, a w dodatku jeszcze przyniosła ze sobą kilka całkiem wtedy zbędnych rzeczy, w tym duże pudełko. Do tego stopnia spore, że zakrywało jej brodę i usta, kiedy je niosła, a ona sama wtoczyła się do mieszkania i natychmiast postawiła wszystko na stole, co by już więcej nie dźwigać. Zza tektury dało się słyszeć jakby gdakanie kury, ale to na pewno nie był żaden ptak. Tylko fretka. Taka najprawdziwsza, do pomacania, można rzec (właściwie Joshua nie miał za bardzo kontaktu z jakimikolwiek zwierzętami oprócz psa w domu, więc to była nowość), nie z obrazka. V nie miała pojęcia, czemu właśnie takie stworzenie sprezentowała Hendersonowi, ale koniecznie musiała przynieść mu jakieś towarzystwo, skoro nie chciał z nikim mieszkać, to musiał z futrzakiem, co by się nie czuł samotny.
Był trochę zły na siostrę, że bez jego wcześniejszej zgody zrobiła mu tyle kłopotu, w końcu jednak oswoił się na tyle z nową lokatorką, że nawet nadał jej lotne imię: Kometa. Ma jej serdecznie dosyć, bo wciska wszędzie swój nochal, robi mu nieporządek w szufladach, śpi pomiędzy ręcznikami w łazience, hałasuje, drapie, dobiera się do pudełek z chusteczkami higienicznymi, a potem układa sobie z nich posłanko w klatce,  robiąc niesamowity syf dookoła, ale daje radę. Ogląda z nią kiepskie filmy, używając jako ogrzewacza na brzuch czy ramiona.
Lepsza niż koty. Lub psy.

15.08.2008
CUTENESS OVERLOAD









wrzesień 2012 - maj 2013
W tej chwili ciężko już poznać w nim tego poprzedniego człowieka, tego punka z irokezem, wolnego strzelca, perkusistę, lekkomyślnego studenta, imprezowicza. I jako, że niedawno skończył już te swoje dwadzieścia dziewięć lat - co, swoją drogą, obyło się bez wielkiego echa, bo pamiętali tylko naprawdę najbliżsi - zobligował się wewnętrznie do pozostania takim, jakim jest w tej chwili. W miarę normalną, spokojną personą, bez zbędnych odchyleń, lubiącą czasem wypić trochę whisky i iść na dobrą imprezę. Nic poza tym. Głupio było tak już lądować nie wiadomo gdzie, bo po większej ilości alkoholu do głowy przybywają różne pomysły. Być może za kilka miesięcy wywalą go z pracy, a obecny obiekt zauroczenia wymknie się z rąk, ale co z tego? Znajdzie inne zatrudnienie, za to porzucenie jakoś przeżyje, w końcu nie zakochał się jeszcze. Takie w tej chwili ma podejście do życia, nieco obojętne, ale wygodne, póki co. Zobaczy, jak się rozwinie sytuacja, co się stanie. Bo nigdy nic nie wiadomo, tak naprawdę.