LISTA POSTÓW

wtorek, 11 września 2012

Historia.


11.09.1983
Najnormalniejszy dzień. Niedziela. Dwójka ludzi rozmawia ze starszym panem z idealnie siwą, ale za to bujną czupryną i podobnego koloru wąsem; stoją tuż przy bramie prowadzącej do domu pomalowanego na już spłowiały, żółty kolor, w tej chwili podpadający raczej w coś w rodzaju kremowego. Podobną barwę ma sukienka kobiety, sięgająca tuż do kolana. Jej twarz z kilkunastoma piegami na nosie okalają w miarę jasne, średniej długości włosy, a usta rozciągają w przyjemnym, niezbyt szerokim uśmiechu. Uwagę przykuwa duży już brzuch, ewidentnie widać, że spodziewa się dziecka. To już dziewiąty miesiąc, trzy dni przed wyznaczonym porodem, jeśli już wdawać się w szczegóły. Nagle ręka siwowłosego dotyka delikatnie sporego wybrzuszenia pod materiałem sukienki, mówi coś o najbliższym spotkaniu i odchodzi. Drugi, zdecydowanie mniej zgarbiony, a już na pewno lepiej zbudowany mężczyzna przytula do siebie przyszłą matkę, a przez chwilę widać na jego palcu złotą obrączkę połyskującą w słońcu. Można potwierdzić przypuszczenia: to małżeństwo oczekujące swojego pierwszego dziecka, są szczęśliwi, podekscytowani wizją bycia rodzicami.
Kilka godzin później na świat przychodzi ich syn. W poczekalni padają najróżniejsze propozycje imion, ale najwidoczniej żadne nie jest wystarczająco dobre dla przyszłego mechanika. Prawnika. Neurochirurga. Światowej sławy gitarzystę. Projektanta. Mieli wobec niego tyle planów, że należało wybrać dobrego patrona. Wtedy pojawiła się ciotka: zadzwoniła, ot tak sobie, jak to robiła często i spytała, co słychać. Dumny tatuś od razu się pochwalił, a ona wyparowała z imieniem rodem z Biblii.
Joshua. I tak zostało.

03.10.1988 
Przychodzi w życiu taki moment, kiedy człowiek musi iść do szkoły. Tak właśnie było w tej chwili z najstarszym potomkiem Hendersonów; wkłada na plecy granatowy tornister z ładnymi, srebrnymi klamerkami, jakby trochę jednak zaśniedziałymi, niezbyt błyszczącymi. Z głośników radio z warsztatu podkręconego na dosyć głośne tony sączy się nadal sławna piosenka Sweet dreams. Gerritje próbuje jakoś ogarnąć cały nieporządek w kuchni, zrobić śniadanie Joshule i jednocześnie przytrzymać za rękę prawie dwuletnią już Laurinę, która w końcu biegnie w stronę brata. Ten jest zajęty jedzeniem kanapek z białym serem i pomidorem z listkiem bazylii, tradycyjnym już jego śniadaniem, więc dziecko uporczywie próbuje zwrócić na siebie jego uwagę. W końcu matka łapie obydwoje, krzyczy do męża, że wychodzą do szkoły i zatrzaskuje za sobą drzwi.
Zabrali wszystkie klocki innym dzieciom, po czym zabarykadowali się w łazience i tam bawili się tym, co mieli ze sobą, nie reagując kompletnie na wszelkie upomnienia ze strony wychowawczyni. Tak brzmiał zarzut, który usłyszał ojciec Joshuy, a potem matka kolegi chłopca. Pierwszy dostał tylko upomnienie, a zaraz potem Jonathan wziął go na lody. Może to i nie najlepsza metoda wychowawcza, aczkolwiek oszczędziło im to obojgu stresu (Gerritje także), a że mały Josh czuł respekt przed ojcem - taka sytuacja nigdy się nie powtórzyła.
Było wspaniale.

22.07.1991
Pełnia lata. Trzydzieści stopni na termometrze, oszałamiający zapach kwiatów wszędzie dookoła: w donicach poustawianych na balkonie, posadzonych wzdłuż chodnika, kwitnących pnączy oplatających dom... z niego właśnie wyszedł Joshua. Ośmioletni, całkowicie rozpromieniony. Wtedy miał jeszcze trochę dłuższe włosy, bo zapomniano go wysłać do fryzjera; co prawda jego fryz zawsze był nieco "za bardzo", jak to się mówi - raz ogolono go tuż przy skórze, zostawiając może centymetr włosa, a kilka miesięcy później chodził już całkiem zarośnięty, bo nikt nie myślał nawet o tym, że pasuje chwycić za nożyczki i trochę skrócić kosmyki. Tak właśnie też było teraz, więc odgarniał ciągle do tyłu przeszkadzające mu kudły, a potem przykrywał czapką. Dziś miał dostać coś nowego, rodziców nie było, pojechali po prezent, a on usiadł na schodku, czekając, aż Chevy Impala z 1985 roku wjedzie na podwórko. W końcu zaczął układać z kamyków najróżniejsze budowle; w końcu maska samochodu pojawiła się w bramie, on prawie doskoczył do niej, jakby stopień pod jego tyłkiem nagle zaczął parzyć.
Rower. Dwukołowy, bez podpórek. Specjalnie dla niego, w dobrym rozmiarze. Do tej pory mieli tylko jeden, ale on był za duży, by taki chłopiec jak on mógł na nim jeździć. Zaraz wziął go, próbując jakoś się nauczyć prowadzić. Kiedy za to już udało mu się wykonać kilka metrów bez zbędnego podpierania się stopami, wpakował się w rosnące tuż przy chodniku róże. Koło zatrzymało się na krawężniku, a on wpadł cały w kujące rośliny. Nabawił się kilku drobniejszych blizn, bo jako niecierpliwy chłopaczek często dobierał się do ran i je zdrapywał.
I niektóre widać do dziś.

12.04.1996
Czasami nastolatkowie wpadają w niepoprawne towarzystwo. Co prawda rodzice Joshuy zawsze sprowadzali go na dobrą drogę, proponowali i wskazywali takich kolegów z podwórka, z którymi warto się zaprzyjaźnić, co jednak poradzą na to, że ich syn wolał kogoś innego? Oni mieli po szesnaście lat, jeden piętnaście, on za to trzynaście. Słuchali muzyki zupełnie innej, niż jego rodzice, oglądali ładne dziewczyny, kiedy przechodziły obok nich, dyskutowali o tym, co się dzieje w środowisku punków. Siedzieli w martensach skraju chodnika, nogi zwisały swobodnie nad kanałem, a oni palili. Papierosy, a jeśli się udało zdobyć, to także trawkę. Henderson przez jakiś czas się wzbraniał, ale wtedy, w kwietniu zaczął wciągać się w nikotynowy nałóg. Niestety, po kilku fajkach więcej już całkiem oddany był tytoniowi, młody organizm szybko się przyzwyczaił. Kontynuował ten romans przez najbliższe kilka miesięcy, a potem stwierdził, że trzeba coś z tym zrobić. Powiedział ojcu, również palaczowi, a uzyskując pewne zrozumienie, postanowili, że porzucą to razem. Co prawda, Jonathan nie dał rady już wstrzymywać się za długo od papierosów, ale jego syn rozstał się z nimi praktycznie definitywnie.
Teraz tylko czasem popala.

30.09.1999
"Cześć, masz fajki?"
To pierwsze słowa, jakie usłyszał od niego. Od gościa, z którym do tej pory jest nierozłączny, choć minęło trzynaście lat i sporo się między nimi działo. Fajek nie miał, ale za to podobno wyglądał na takiego, z którym można porozmawiać, nie jak reszta ludzi w tejże szkole, z którymi nie można zamienić nawet kilka inteligentniejszych zdań. Ów palacz przedstawił się dopiero kilkanaście minut później, uznając, że gdyby Josh go potrzebował - wystarczy tylko napomknąć o jego nazwisku, a każdy go zna, więc ze znalezieniem problemu nie będzie. Szukał przyjaciół, bo choć nie chciał się nijak przyznać, nie miał żadnego; traktował ich mocno z góry, więc po prostu uciekali. Potem zmył się, gdyż dzwonek na lekcje oznajmił, że trzeba się udać do klas na zajęcia. Henderson już później się nim nie interesował, jednak Mervin przyszedł sam. A to było czymś w rodzaju licealnego zaszczytu, powiedzmy, bo on akurat egzystował praktycznie na szczycie szkolnej hierarchii, podczas gdy nowy jego kolega ledwo wybijał się na poziom drugi. Coś jednak w nim było, coś się działo, coś przyciągało ich do siebie nawzajem; Joshua nie bał się postawić na swoim, za to van de Leur jak nikt inny umiał wydobyć z przyjaciela wszelkie sekrety, zmartwienia, żeby powiedzieć "Otrząśnij się, nie bądź taką ciotą i przestań robić z siebie cierpiętnika". Bolało, bo przy uzyskiwaniu informacji był delikatny, a potem dopiero zdrowo doprowadzał do porządku, ale było dziwnie kojące.
Dzięki niemu zahartował się.

16.02.2000
Niby Sweet dreams już dawno przestało być wielkim hitem, ale to nie zmienia faktu, że niektóre piosenki są ponadczasowe, w tym właśnie ta. Obok Ace of Base, Spice Girls, Destiny's Child i Backstreet Boys pojawiło się właśnie Eurythmics, co w pewnym momencie podbiło nawet serce Joshuy, bo przecież doskonale pamiętał ten utwór puszczany swojego czasu na okrągło przez ojca.
Był na obozowej dyskotece, a z głośników zaraz po Sweet dreams zaczęła sączyć się wciąż pamiętana, wolna piosenka Omegi. Jego ręce oplotły w pasie dziewczynę, z którą jeszcze przed chwilą tańczył kto inny, a ona natychmiast uwiesiła mu się na szyi, delikatnie pocałowawszy wcześniej go w usta. Pierwsza, ale niezbyt słodka miłostka, widać na pierwszy rzut oka.
Rodzice wysłali go w góry z nadzieją, że oderwie się nieco od swoich znajomych, którzy według nich psuli go. A on, jak to on, zamiast jechać samemu, wziął ze sobą jeszcze Mervina, który zresztą wtedy miał jeszcze średni wpływ na Joshuę, więc w gruncie rzeczy nie było to nic złego. Problem w tym, że poznał tam kogoś. Dziewczynę. Zaraz na początku, już w autobusie, ósmego lutego; siedziała tuż obok, razem ze swoją koleżanką, zabawiając się z nią w popularne łapki. Jak się kilkanaście minut później dowiedział, była w jego wieku, uwielbiała Spice Girls i króliki, sama posiadała trzy; mimo, że on właściwie z tymi stworzeniami miał styczność jedynie w postaci pasztetu, zaczął się nimi zachwycać, a ona - całkiem rozpromieniona - natychmiast go polubiła. Szczerze powiedziawszy, nie interesowało go, że nie grzeszyła inteligencją, że nie łączyło ich za wiele, bo przecież była śliczna. Czymże mógł się interesować wtedy, jak nie wyglądem przede wszystkim, skoro miał 16 lat?
Prawdopodobnie schlebiało jej, że adoruje ją chłopak co prawda nie zbędnie przystojny, ale nie taki, jak wszyscy inni, nie żartujący z jej króliczej manii, wręcz przeciwnie, dlatego wszystko szybko się potoczyło. Właściwie lubił ją, bo była bezpośrednia i lekko naiwna, a przy tym nieprzeciętnej urody; nawet do tej pory pamięta dokładnie sięgające za łopatki włosy w kolorze ciemnego brązu, które przyjemnie łaskotały jego gorące ciało, kiedy po raz kolejny się kochali. Na łóżku u niego w pokoju, kiedy już wyeksmitowali Mervina. Ale jak to w przypadku nastoletnich "związków" bywa...
...rozstali się kilka tygodni później.

28.11.2001
Mervin grał na gitarze. Elektrycznej, klasycznej, basowej tylko nie tykał, bo po prostu nie lubił tegoż instrumentu. Miał sporo kolegów w tejże niskiej branży muzycznej, więc raz, kiedy spotkali się jak zwykle w jednym, wyznaczonym wcześniej miejscu, postanowili zabawić się w punkowców. Założyć jakiś zespół, cokolwiek, grać razem. Jeden na basie, drugi na elektryku, trzeci śpiewał, czwarty na perkusję. Tam właśnie wrzucili Joshuę, całkiem zszokowanego, nigdy wcześniej bowiem nie miał styczności z żadnym instrumentem, a już na pewno nie z tak ważnym, nie z sercem wszelkich piosenek. Najróżniejszych schematów uczył go inny znów kolega van de Leura, a kiedy już Henderson jakoś dawał radę, zaczęło go to wciągać. Polubił cotygodniowe próby i codzienne ćwiczenia, miał jakieś hobby, zajmował się czymś. Najpierw próbowali grać piosenki innych zespołów, potem Mervin przytaszczył jakiś całkowicie nowy utwór od znajomego (kolejnego, tak). Wykonywali go w nieskończoność, do perfekcji, jednak nigdy nie wyszedł poza mury garażu, w którym odbywały się wszelkie próby, tak więc światowej sławy nigdy nie dostali.
Wtedy też na głowie obydwu pojawił się irokez. Jeden jakiś lekko zielonkawy, drugi ciemny. Chodzili w ramoneskach, martensach, jeśli wytrzasnęli skądś pieniądze - szli na koncert. Śmieszna sprawa, ale rzekomy mit o tym, że dziewczyny lecą na muzyków, okazał się jednak prawdą, niestety. Kręciło się wówczas wokół nich kilka całkiem wartościowych dziewczyn, byli jednak zbyt próżni, zbyt zajęci swoim bandem, żeby zwrócić na którąkolwiek uwagę na dłużej niż dwa tygodnie. Dopóki mogli, korzystali z tego, bawili się.
A potem poszli na studia.

20.03.2004
Gdy era punkowa minęła, Joshule dawno odrosły wcześniej tuż przy skórze obcięte włosy (likwidacja irokeza tuż przed studiami), a Mervin trochę już opanował swoje gitarowe zapędy, zaczęło się za to studenckie imprezowanie. Wydawało się, że Henderson nie zostanie nigdy za dobrym architektem, gdyż nagminnie opuszczał zajęcia z najróżniejszych powodów; raz - tego nie zapomni nigdy - wylądował na drugim końcu miasta. Nie, że urwał mu się film, do tego stopnia nie odurzył się nigdy niczym. Po prostu zachciało im się w pewnym momencie zrobić sobie jakiś tatuaż, a co się będą. Przecież fajna sprawa, można odsłonić ramię czy cokolwiek innego, żeby się pochwalić. Przyciągać czyiś wzrok.
Pojechali. Maline wskazała im drogę, co by się nie zgubili jakoś w Amsterdamie. Nie byli ani pijani, ani naćpani, ewentualnie jedynie po jednym czy dwóch drinkach, nikt już dokładnie nie pamiętał tego. Byli ostatnimi klientami, tatuażystka w salonie patrzyła na nich jak na najstraszniejsze utrapienie, prawdopodobnie pragnęła, żeby wybrali sobie najprostszy wzór z możliwych, nie robili szopki przy samym zabiegu, zapłacili i jak najszybciej się oddalili. Żadne im się nie podobało, nie mieli upatrzonego obrazka do namalowania na skórze, więc zeszło chwilę, zanim podjęli decyzję. Nie zastanawiali się za bardzo, to była nagła zachcianka.
Żaden wyjątkowo nie cierpiał. I mają jednakowy znak na ciele. Kolibra, czarno-białego. Joshua gdzieś na lewej łopatce, Mervin tuż pod obojczykiem, po prawej stronie. Potem trochę żałowali tego, co zrobili, jednak nie jest to umiejscowione w obszarze ciała, którego nie można zakryć.
Nie da przecież tego zmazać.

16.11.2006
Bywają takie imprezy, po których nikt nie jest w stanie normalnie funkcjonować. Tak się składa, że Laurina bardzo lubiła się bawić, jej wtedy obecny chłopak także, więc najczęściej razem wybierali się tu czy tam, do tego klubu czy tamtego, na jakąś tzw. domówkę, na koncert czy cokolwiek innego, byle tylko wyrwać się z domu. Joshua wybierał się z nimi z powodów czysto opiekuńczych, bo nie ufał nikomu oprócz Mervina. Ewentualnie jeszcze rodzicom, ale już nie facetowi swojej siostry. Nie był on złym kandydatem na wybranka, ale niestety - jako starszy brat, Henderson nie pozwalał na wszystko tej młodszej od niego parze. Nieraz odwodził ich od złych pomysłów, samemu wiedząc, że nie skończy się to wcale dobrze.
Kiedy wyjeżdża się poza miasto samochodem i chce się pić, to albo załatwia się wcześniej kierowcę, który będzie trzeźwy i odwiezie bezpiecznie do domu, albo wraca się komunikacją podmiejską, ewentualnie wynajmuje gdzieś pokój lub nocuje u znajomych. Podobno wtedy z powrotem miał prowadzić właśnie ukochany Lauriny, ale że on także bardzo lubił wypić to czy owo, na koniec był już lekko podchmielony.
Joshua nie zgodził się, żeby to on prowadził. Sam nie miał prawa jazdy, nie zrobił z powodu braku czasu - i pojazdu, po co mu samochód? żeby gnić w korkach? - ale potrafił jeździć, kiedyś nauczył go ojciec. Wsiadł więc bezprawnie za kierownicę, jednak przynajmniej nie był ani trochę pijany. Problem w tym, że jego towarzysze w aucie już tak. Wesoło było. Do tego stopnia, że kiedy nagle rozochocony znajomy trącił go w ramię w iście przyjacielskim geście, Henderson zszokowany nie dał rady utrzymać pojazdu na drodze. Było ślisko, padało i już wtedy zaczynały się wieczorne, lekkie przymrozki, nic więc dziwnego, że nie odzyskał panowania nad autem.
On, Mervin i Laurina przeżyli, jej chłopak już nie.
Pamięta to bardzo wyraźnie.

11.09.2007
Jego urodziny. Spędzane już we własnym mieszkaniu, zresztą to drugie z kolei obchodzone na swoim. Była impreza, a jakże. W końcu nadal godnie prezentował się jako wolny strzelec, czyż nie? Mógł sobie robić, co tam mu się żywnie podobało. Na drugi dzień za to mieli się napatoczyć rodzice - jakby nie mogli wcześniej, skacowany synek to nie najprzyjemniejszy widok jednak - i siostry. Vivien przybiegła wcześniej, żeby wyżywać się na otumanionym jeszcze bracie, pukając chociażby o dziewiątej rano do drzwi, a w dodatku jeszcze przyniosła ze sobą kilka całkiem wtedy zbędnych rzeczy, w tym duże pudełko. Do tego stopnia spore, że zakrywało jej brodę i usta, kiedy je niosła, a ona sama wtoczyła się do mieszkania i natychmiast postawiła wszystko na stole, co by już więcej nie dźwigać. Zza tektury dało się słyszeć jakby gdakanie kury, ale to na pewno nie był żaden ptak. Tylko fretka. Taka najprawdziwsza, do pomacania, można rzec (właściwie Joshua nie miał za bardzo kontaktu z jakimikolwiek zwierzętami oprócz psa w domu, więc to była nowość), nie z obrazka. V nie miała pojęcia, czemu właśnie takie stworzenie sprezentowała Hendersonowi, ale koniecznie musiała przynieść mu jakieś towarzystwo, skoro nie chciał z nikim mieszkać, to musiał z futrzakiem, co by się nie czuł samotny.
Był trochę zły na siostrę, że bez jego wcześniejszej zgody zrobiła mu tyle kłopotu, w końcu jednak oswoił się na tyle z nową lokatorką, że nawet nadał jej lotne imię: Kometa. Ma jej serdecznie dosyć, bo wciska wszędzie swój nochal, robi mu nieporządek w szufladach, śpi pomiędzy ręcznikami w łazience, hałasuje, drapie, dobiera się do pudełek z chusteczkami higienicznymi, a potem układa sobie z nich posłanko w klatce,  robiąc niesamowity syf dookoła, ale daje radę. Ogląda z nią kiepskie filmy, używając jako ogrzewacza na brzuch czy ramiona.
Lepsza niż koty. Lub psy.

15.08.2008
CUTENESS OVERLOAD









wrzesień 2012 - maj 2013
W tej chwili ciężko już poznać w nim tego poprzedniego człowieka, tego punka z irokezem, wolnego strzelca, perkusistę, lekkomyślnego studenta, imprezowicza. I jako, że niedawno skończył już te swoje dwadzieścia dziewięć lat - co, swoją drogą, obyło się bez wielkiego echa, bo pamiętali tylko naprawdę najbliżsi - zobligował się wewnętrznie do pozostania takim, jakim jest w tej chwili. W miarę normalną, spokojną personą, bez zbędnych odchyleń, lubiącą czasem wypić trochę whisky i iść na dobrą imprezę. Nic poza tym. Głupio było tak już lądować nie wiadomo gdzie, bo po większej ilości alkoholu do głowy przybywają różne pomysły. Być może za kilka miesięcy wywalą go z pracy, a obecny obiekt zauroczenia wymknie się z rąk, ale co z tego? Znajdzie inne zatrudnienie, za to porzucenie jakoś przeżyje, w końcu nie zakochał się jeszcze. Takie w tej chwili ma podejście do życia, nieco obojętne, ale wygodne, póki co. Zobaczy, jak się rozwinie sytuacja, co się stanie. Bo nigdy nic nie wiadomo, tak naprawdę.

Brak komentarzy: