Kiedy jeszcze nie miał skończonych studiów, a po praktykach nie dostał dobrej pracy z powodu braku wolnych etatów, zatrudnił się w księgarni. Zajęcie mało oryginalne, mało dochodowe, ale za to wymaga wielkiej cierpliwości do ludzi, nikt temu nie zaprzeczy. I nie miał nawet auta, motoru, skutera, czegokolwiek by dojeżdżać do pracy, w końcu wcale aż tak blisko nie było. Póki temperatura powietrza przekraczała piętnaście stopni, jeździł rowerem, ale kiedy robiło się zimno, trzeba było korzystać ze środków komunikacji miejskiej. Tak więc każdego dnia o tej samej godzinie wychodził na przystanek autobusowy, żeby wtoczyć się z biletem miesięcznym do środka, stanąć przy rurce, by się jakoś nie przewrócić, kiedy szalony kierowca wdepnie na gaz. I każdego dnia to samo robił ktoś inny, ktoś zdecydowanie zupełnie odmienny od Joshuy, jeśli chodzi o wygląd, i jak się potem okazało, poglądy ich też były różne. Ale o tym później.
Codziennie siadali na ławce tam, na przystanku. Żadne się nie odzywało, nie znali się przecież. W końcu jednak powstała między nimi pewnego rodzaju zażyłość, jaka to się zawiązuje między sprzedawcą a stałym klientem. Do tego stopnia, że kiedy Panna Z Ławki zniknęła na kilkanaście dni, Hendersonowi zrobiło się głupio, tak bez niej, pusto. W końcu jednak wróciła, trochę jakby się zapadła w sobie, podejrzewał więc, że musiała zachorować. Oczywiście, nie spytał jej według swojej zasady: nie pytaj obcych o nic. Znajomych też nie. Sami powiedzą.
Raz nie wytrzymał. Powiedział cokolwiek, coś o tym, że lubi wiosnę. Rozmawiali o pogodzie, choć to podobno najgorszy temat, to im wyszedł na dobre. Potem już coraz śmielej, coraz bardziej. W autobusie też, o filmach, o muzyce, o koncercie Metalliki, o tym, co się dzieje w polityce i jak oni rządziliby krajem. Żartowali z babć użerających się z niepokorną młodzieżą przy siedzeniach, podczas gdy sami stali i nie mieli takiego problemu. Ona się nie narzucała, nie kokietowała, nie robiła praktycznie nic, dawała mu pole do popisu, dając mu się poznać i czasem tylko posyłając uśmiech. Zaprosił ją na randkę, gdy doszli do momentu, kiedy już zamiast jechać, przybywali dużo wcześniej w umówione miejsce i po prostu szli razem aż do momentu, gdy któreś musiało skręcić w drugą stronę, do pracy.
Pierwsza była w porządku, bez żadnych wyskoków, ekscesów, ale też niezbyt monotonna; w końcu zajmowali się sobą nawzajem, nie było mowy o nudzie. Ona go interesowała, on ją podobnie; ona planowała zostać nauczycielką, on architektem i obydwoje dziwili się, jak drugie mogło wybrać tak okropny kierunek. On opowiadał o przygodach z Mervinem, ona się śmiała jak głupia, bez ustanku; potem coś wspominała o swoich aktualnych problemach, przytulała do niego i mówiła, że nikt inny nie umie tak dobrze słuchać; nie radził nic, pozwalał jej opowiedzieć o wszystkim. Było też tak, że poszli razem do jakiejś knajpki. Ot tak, podobno dobre jedzenie było; podali podobno jakiegoś wspaniałego kurczaka o tajemniczej nazwie. I okazało się, że zawierał w sobie orzechy, a ona miała uczulenie, wylądowali więc w szpitalu. Ona ostała zastrzyk, on siedział i pluł sobie w brodę, że nie spytał wcześniej o te alergie. Tak na zapas, żeby wiedzieć. Burknąć coś do kelnera, że nie powinno być żadnych orzechów w potrawie. Jednak sama zainteresowania się nie przejmowała cała sytuacją, zaraz przejeżdżała palcem po opuchniętej szyi, próbując samym ruchem ust powiedzieć siedzącemu za szybą Joshule "Patrz, jak super, mam drugi podbródek".
Chodzili za rękę po parku, a za nimi wodziły spojrzenia zazdrosnych nastolatek. Całowali się w najmniej odpowiednich do tego miejscach, oburzając cnotliwe babcie. Wyjadała mu nadzienie z rogalików. Chodzili po krawędzi kanału, stawiając stopę za stopą, byle nie wpaść, tylko balansować. Próbowali lazanii we wszystkich możliwych lokalach. Jedli kotlety sojowe, zgodnie stwierdzając, że to syf. Narzekali na swoją pracę, a zwłaszcza na szefów. Dawał jej whiskey, od którego się krzywiła, a kiedy wypiła trochę więcej, zasypiała na kanapie. Kupowali sobie prezenty, choćby miał to być kawałek tarty z truskawkami dostarczony do mieszkania. Planowali, co zrobią jutro, za miesiąc, za rok, za dziesięć lat. Przedstawili nawet się nawzajem rodzicom.
Darzyli się nawzajem mocnym uczuciem, nie przetrwali jednak.
Przyszła wtedy do niego do mieszkania. Widział, że coś się stało, że nie będzie wcale cukierkowo i nie ma dla niego dobrych wiadomości. Choć dla niego były w gruncie rzeczy nie takie najgorsze, dla niej za to było to zniszczenie kariery, życia oraz własnego samopoczucia. Już pewnie kołaczą w głowie myśli na temat ciąży i nie pomyli się o wiele ten, kto o tym właśnie pomyślał. Dziś właśnie stan błogosławiony jest postrzegany jako coś niedobrego, przeszkadzającego, wadzącego, choć wcale nie powinno. Przynajmniej w wieku dwudziestu dwóch lat, ile ona wtedy miała, nie było nic bardzo złego w posiadaniu pociech. Powiedziała mu o tym od razu, bez zbędnych ogródek. Dociekali, jak do tego doszło (choć to oczywiste, powiedziałby ktoś - ludzie uprawiają seks, są i dzieci). Problem polegał na tym, że ona nie chciała tego. Po prostu, od razu otwarcie wyjawiła mu, że planuje aborcję. Myślała, że ją poprze, że będzie dobrze, ale nie było. Nie był kościelnym fanatykiem uważającym wściekle, że ten zabieg to nieskończone zło, ale to w końcu też JEGO dziecko. On pragnął je jednak wychować, pozwolić mu przyjść na świat, dać możliwość poznania lepszych i gorszych stron życia. Ona nie czuła się gotowa ani na poród, ani na zobowiązywanie się w postaci małżeństwa, przerażała ją perspektywa bycia z Joshuą na stałe. Ubodło go to, nie można powiedzieć, że nie; zwątpił w tę jej rzekomą miłość, słysząc, że ani ich potomek nie przeżyje, a oni nie wpakują się w żaden poważniejszy związek. Denerwował się, prosił, błagał, robił wszystko, żeby tylko mieć przy sobie to dziecko. Nie musi zostawać, może urodzić i odejść, on sobie da radę. Nie wiedział, czemu tak mu zależało, wygrywała podświadomość. Za więzami krwi ciągnęły się więzy emocjonalne, najwidoczniej.
Nie posłuchała go jednak, w pewnym momencie wyszła i już nie odezwała się, mając dosyć wiecznych awantur o jedno i to samo. Nie szukał jej, nie tracił też czasu na cierpieniu. Czuł się okropnie, ale szybko skupił się tylko i wyłącznie na architekturze. Nie żalił się nikomu, nie gnił w domu z pudełkiem lodów, rdzewiał tylko trochę w środku. Potem było w porządku. I już.
Nie posłuchała go jednak, w pewnym momencie wyszła i już nie odezwała się, mając dosyć wiecznych awantur o jedno i to samo. Nie szukał jej, nie tracił też czasu na cierpieniu. Czuł się okropnie, ale szybko skupił się tylko i wyłącznie na architekturze. Nie żalił się nikomu, nie gnił w domu z pudełkiem lodów, rdzewiał tylko trochę w środku. Potem było w porządku. I już.
Emilie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz