LISTA POSTÓW

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Lirycznie powiedziawszy, wszystko się pierdoli. (część pierwsza)


The kombucha mushroom people,
Sitting around all day,
Who can believe y…


Radio-budzik został strącony z szafki nocnej i wylądował na podłodze, przerywając jakże „radosne” wycie ormiańskiego wokalisty wydobywające się z tego urządzenia.
- Zamknij mordę, Serdż – wymamrotał Caleb przewracając się na drugą stronę i z wielką namiętnością przytulił się do swojej poduszki. Musiał przyznać, że ustawienie utworu metalowego zespołu jest wykurwiście dobrym pomysłem. Tylko pohamowanie bezpodstawnej nienawiści do Tankiana było zdecydowanie trudniejsze  Tak czy inaczej obudził się w trybie natychmiastowym, czując, że nie zaśnie znowu tak szybko. Towarzyszyło mu uczucie, że o czymś zapomniał…
Kurwa.
Caleb zerwał z siebie kołdrę i sięgnął po małe, nieco poturbowane radyjko. Spojrzał na jego czarny, porysowany wyświetlacz, na którym widniała czwarta pięćdziesiąt osiem. Zerknął na okno przysłonięte niebieską firanką i wstał. Rozprostował kości, ziewnął przeciągle odsłaniając zasłonkę, gdzie powitał go pomarańcz i żółć nieba w  towarzystwie wschodzącego słońca, którego pierwsze promyki opatulały mu twarz. Zmrużył nieco swoje piwne ślepia i przetarł je, doprawiając kolejnym ziewnięciem. Dzisiaj pierwszy dzień upragnionego dwutygodniowego urlopu. Dzień odlotu do Londynu. Spotkania z matką i starymi znajomymi.
Podrapawszy się po lewym pośladku, rzucił budzik na łóżko i opuścił swój pokój ruszając w stronę łazienki. Mógł udawać, że to kolejny dzień jak co dzień, ale czuł się jak gówno. Spojrzał w lustro. Czemu to było takie… czemu to tak bolało? Przecież nie musiało być nawet jego, ale sama świadomość, że mogło, była nie do zniesienia. Nie wiedział jak spojrzy w oczy swojej matce – ktoś mógłby powiedzieć, że te lęki są kompletnie bezpodstawne, ale Eli miała go za najlepszego człowieka pod słońcem, wspaniałego mężczyznę choć nieco zagubionego, po prostu… dobrego syna. A on czuł, że nie jest dobry. Nigdy nie był i nie jest, a fakt ten pogłębiał się w nim jeszcze bardziej wraz z wieścią o poronieniu Brandi. Kolejnym potencjalnym tatusiem był tamten facet, którego imienia ani wyglądu nie znał. To było zbyt pojebane, nawet dla Claytona. Ta cała sytuacja była zwyczajnie popierdolona, zaburzyła ten cały jego światek. Mógł sobie tylko wmawiać, że to nie było jego. Ale mogło być. Mogło. To było najgorsze. 
Kurwa.
Nie wiedział ile jeszcze razy w ciągu tego dnia wypluje z siebie kolejne salwy przekleństw, ale pewnie na jednym się nie skończy. Mamrotał jeszcze pod nosem, gdy znalazł się w kuchni, gdzie zaczął pichcić poranny posiłek; niekoniecznie chciało mu się jeść, ale wiedział, że lot będzie męczący i po prostu musi. W sumie, Caleb nie lubił śniadań, nawet jeśli były najważniejszym posiłkiem w ciągu dnia. Jajecznica, kawa, joint, potem podróż do łazienki, gdzie skutki „biologii” zdążyły już... opaść i mógł normalnie się wysikać, a następnie wziąć szybki prysznic. Nawet się nie spakował – zawsze robił to na ostatnią chwilę. Zazwyczaj też żegnał się z swoim pianinem, ale nie dziś. Nie powinien dotykać klawiszy. To nie był ten dzień; to nie był dobry dzień.
Wyjeżdżał i nie wiedział o tym praktycznie nikt. I tak było to niespodziewane, bo jego matka zaskoczyła go wykupionym przez nią samą biletem, więc nie miał wyboru. Zgodził się pod warunkiem, że powrotny kupi sobie sam. Miał parę uciułanych pieniędzy i nie zamierzał korzystać z portfela matki – uważał, iż był w tym wieku, w którym należy zadbać o samego siebie bez pomocy troskliwej mamusi. Dzielny, młody chłopiec, czyż nie?
Rory spał po nocnej zmianie, więc już go nie budził. Nabazgrał mu parę słów o tym, że wyjeżdża, że mu o tym mówił, wiec gacie musi prać sobie sam, i jak wróci, wszytko ma być takie samo a klucze zostawia na mikrofalówce. Rzucił karteluszek na stół i z dość obszernych rozmiarów torbą podróżną wyszedł z mieszkania, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Nie chciał budzić Parkera, ot, taki miły gest na pożegnanie.



Nie wiedział, czy nawet udało mu się porządnie postawić nogę na miejscu przylotów, a już usłyszał dzikie wrzaski. Nie tyle co dzikie, a wyjątkowo piszczące. I już wiedział do kogo należały.
- Cabbie! – wykrzyczała Elizabeth Clayton widząc swojego pierworodnego i jedynego syna na lotnisku. W towarzystwie swoich rodziców, a dziadków Caleba podbiegła do niego i rzuciła się na szyję. Uśmiechnął się lekko, a ona tuliła go z całych sił i ani myślała się odkleić. Więc, z matką przyczepioną do tułowia przywitał się z dziadkami, Lucy i Henrym Claytonami.
- Tak się cieszę, że cię widzę. Mój Cabbie, Cabbie, Cabbie – Elizabeth zaczęła szurać nosem o jego tors. Była kobietą słusznego wzrostu, więc łatwo się domyśleć po kim Caleb dostał dodatkowe centymetry. Swoją drogą, nienawidził tego zdrobnienia, które mu wymyśliła, ale wyjątkowo tylko ona mogła go używać. W innych wypadkach był gotów zabić. – Tęskniłam za tobą bardzo mocno – pociągnęła nosem podnosząc głowę i patrząc na swojego syna. Ręką sięgnęła do twarzy i czule pogłaskała wierzchem dłoni jego policzek. Clayton uśmiechnął się rozbawiony, ale i też w jakiś sposób rozczulony. Rozczulało go to, jak bardzo jakaś kobieta mogła go kochać. Według niego, Eli powinna go co najmniej wydziedziczyć, a generalnie świata poza nim nie widziała.
- Nie rób mu wstydu Eli – wymamrotał Henry, obserwując chwilową scenę z lekkim zażenowaniem czającym się w oczach. Zawsze uważał, że Elizabeth jest zbyt wylewna w swoich uczuciach. Lucy machnęła na to ręką i sama zaraz przyłączyła się do uścisku. Dziadek wywrócił oczami, a Caleb otoczony najważniejszymi kobietami w jego życiu, sięgnął ręką do swojego ukochanego dziadunia i przycisnął go do tej wesołej gromadki. – Kurwa mać.
- Henry! – zawołała Lucy. – Jesteś kompletnie nieczuły.
- Duszę się…
- Też za wami tęskniłem – powiedział Caleb ściskając wszystkich jeszcze bardziej, ale jako, że dziadek zaczął się nieco szamotać wypuścił wszystkich z objęć chwilę potem. Patrząc po ich twarzach stwierdził, iż niewiele się zmienili, a jego matka… była tak samo piękna jak wcześniej. Miała tylko czterdzieści dwa lata, ale jak na czterdziestkę, wyglądała naprawdę młodo; wciąż była tą kobietą, która wciskała w niego szpinak, z którą razem gotował i oglądał koncerty w filharmonii. Zresztą, według dawniejszych szkolnych kumpli została sklasyfikowana jako najseksowniejsza matula wśród wszystkich branych pod uwagę. Tak, prawdziwy zaszczyt, można być dumnym.
- Jesteś z dnia na dzień coraz przystojniejszy… – Eli patrzyła na syna jak zaczarowana.
- Ma takie szlachetne rysy twarzy… – W ślad za córką poszła babcia. – Wykapany Clayton.
Jeszcze kogoś zastanawia dlaczego Clayton ma w sobie niezły zalążek narcystycznego dupka?…
- Jedziemy, czy nie? – zapytał Henry. – Porzygam się zaraz.
- Dziaduniu, ty też jesteś przystojny… no, kiedyś byłeś – Caleb otoczył swojego ukochanego dziadka ramieniem i ruszył z nim żwawo do przodu.  Tak na serio, miał dosyć tego całego zachwytu swoją osobą, ale babcia wraz z mamą praktykowały te „oględziny” praktycznie zawsze, gdy wracał z Amsterdamu. To było na swój sposób miłe i dzięki tej bandzie londyńskiej rodzinki świrów poczuł się od razu lepiej. Stwierdził nawet, że może nie było tak źle… ukłucie w żołądku. Nie, nie powinien o tym zapominać. Tutaj zastanowi się nad tym, co powinien ze swoim życiem zrobić, ale teraz… teraz nie powinien zasmucać tych ludzi.
- Gnojek – mruknął cicho starzec, drapiąc się po brodzie. – Byłem w chuj przystojny, nawet sobie tego smarku nie wyobrażasz.
- Oczywiście dziadek, oczywiście… nie wątpię. Masz?...
- Mam, mam. A ty?...
- O czym tam szepczecie?
Panie pruły tuż za nimi, także jakiekolwiek rozmowy były ograniczone. W końcu wymienili się znaczącymi spojrzeniami; na pewno pogadają i się razem napiją, ale w dogodniejszych warunkach. Na razie trzeba było znosić zachwyty damskiej części rodziny.



W końcu w domu , pomyślał Caleb patrząc na dom jednorodzinny, w którym mieszkał odkąd tylko pamiętał. Dziadek zaparkował swojego Fiata Pandę (tego Caleb na bank wiedzieć nie mógł, bo kompletnie niemęsko nie interesował się motoryzacją) na zjeździe do garażu i wyłączył silnik. Eli natychmiast wyskoczyła z samochodu, zachowując się dość nerwowo, co nieco go zdziwiło, ale jak na razie nie zamierzał zwracać na to większej uwagi. W końcu jest w domu, zaraz położy się w swojej starej sypialni, zaraz mama razem z babcią zaserwują swoje popisowe dania, wypije z dziadkiem, obgadując wszystko to, co się działo w Amsterdamie i Londynie, potem z ciążą spożywczą – sponsorowaną przez  babcię –  i kacem pójdzie spać. Z dala od tego całego amsterdamskiego gówna.
W środku domu wszystko wyglądało tak samo. Dom w eleganckim, wiktoriańskim stylu, salon z kominkiem, oddzielnie jadalnia z widokiem na ogród przez duże okna, ukochana kuchnia gdzie palił wszystkie ciastka, mała spiżarnia… tam się kiedyś zatrzasnął… Tylko jego uwagę zwróciła jedna rzecz.
- Co to za fortepian? – zapytał Eli, wracając z powrotem do salonu, patrząc na wielki instrument. Po chwili aż zakrztusił się powietrzem, wybałuszając oczy do granic możliwości. Jeszcze je przetarł, uszczypnął się, poklepał po policzku i zamrugał kilkakrotnie oczami. – To jest… to jest…
- Pisze: „Steinway & Sons” – mruknął dziadek, najwyraźniej nie pojmując niemego zachwytu wnuka.
- Dziadku, ja wiem co tu pisze! I o to właśnie chodzi! Kurwa, kurwa…
- Ale czego kurwujesz? Coś nie tak z tym fortepianem? Lewy jest?
- Dziadku, Steinway wytwarza, kurwa, najlepsze fortepiany. Kurwa, to jest… piękny. Mamo, on jest piękny. Autentycznie, kurwa, piękny.
- Co on taki podjarany?... – Henry szepnął do swojej żony, ale zdezorientowana tylko wzruszyła ramionami.
- Ja pierniczę… – Clayton miał w głowie ogrom pytań do Eli, ale nie mógł powstrzymać się od przeciągnięcia dłonią po jedwabistym, czarno-matowym wykończeniu instrumentu. Był oczarowany. Nie mógł wyrazić nawet słowami swojego podniecenia. Zapomniał kompletnie o całym świecie; w tym momencie nic go nie obchodziło, z drżącymi dłońmi zasiadł przy fortepianie i dotknął klawiszy opuszkami palców.
- Nienastrojony – mruknął z niesmakiem i westchnął. Za cholerę nie wiedział skąd Eli wzięła pieniądze na to cacko. Autentyczne cacko. Rany, nazywanie nawet tego cackiem było niedopowiedzeniem.
- Nie wiem o co tu chodzi, ale… wiecie, nie chcę być nieczuły, ale fajnie byłoby gdybyśmy zjedli razem obiad, bo jestem głodny…
- Mamo? – wydusił z siebie Caleb po jakiś dwóch czy trzech minutach.
- To długa historia, wiesz… zjedzmy najpierw obiad, dziadek ma rację – Eli uśmiechnęła się do syna. Caleb pokiwał głową. Fakt, był głodny. A fortepian mógł poczekać, zwłaszcza, że był nienastrojony. Koniecznie chciał na nim zagrać. Nic go tak nie rozpalało, nawet seks, rany, seks teraz wydawał się jakiś słaby, durny, niepotrzebny; on chciał zagrać na tym fortepianie. Niechże go ktoś nastroi! Ktokolwiek!
Kiedyś też mieli fortepian, więc nie zwrócił na niego uwagi, gdy zaglądał do każdego pomieszczenia z osobna, dopiero jak wracał przypomniał sobie, że przecież fortepian sprzedali by wspomóc go w Amsterdamie. A teraz…
Obiad upłynął w miłej atmosferze, chociaż Calebowi coraz trudniej było ignorować zdenerwowanie swojej matki – potłukła talerz a z ręki wypadły jej sztućce, gdy zanosiła wszystko do zmywarki razem z babcią. Nawet oszołomienie spowodowane pojawieniem się tak boskiego sprzętu muzycznego nie zamroczyło Caleb na tyle, aby nie zauważył stanu swojej matuli. Albo to było tak wyraźne, sam nie wiedział. Wiedział jednak, że kroi się coś grubszego. Niepokojącego co najmniej.
Babcia z mamą zajęły się sobą w kuchni, coś plotkując, coś pichcąc na jutro. Caleba nieco to zdziwiło, bo przeważnie uczta była pierwszego dnia po jego przyjeździe, a następny dzień był dniem zwykłym. Nie skomentował tego jednak, uznając to zwyczajnie za miły gest ze strony swoich ukochanych kobiet. Bo za co miał to wziąć?
Zresztą, gdy były takie zajęte, razem z dziadkiem mógł zająć się przechylaniem kieliszków napełnionych dziadkowym bimbrem i kiełbasą holenderską, którą przywiózł z Holandii. Zagadnienia dotyczące nastroju Eli, tajemniczego fortepianie za cenę, o której nawet nie chciał myśleć i sprawie z Brandi odłożył na bok. Nie było to teraz takie „ważne”. Chciał cieszyć się dobrym nastrojem póki mógł. Dlaczego cały czas towarzyszyło mu to durne uczucie, że szykuje się niezły dym?...



Dobra, to idziemy spać. Nie przeszkadzajcie nam – powiedział Henry zapijaczonym głosem, zamykając Calebowi i Eli drzwi, do pokoju gościnnego na piętrze, przed nosem. Eli spojrzała na syna i pokręciła głową.
- Dlaczego mam w domu samych alkoholików, co? Do tego przemytników kiełbasy i wódy własnej produkcji! – Dała mu kuksańca w bok. – Chodź, pogadamy. Przez ten cały bałagan w ogóle nie wiem co u ciebie. Znaczy, trochę wiem, ale chcę wiedzieć o nieoficjalnej wersji, wiesz – mrugnęła do niego wesoło i ruszyła korytarzem ku schodom prowadzących na parter.
Tego właśnie potrzebował. Rozmowy ze swoją ukochaną matką. Ona zawsze go rozumiała i chociaż nie wiedziała o pewnych rzeczach… o wielu rzeczach, to jednak potrafiła uszanować to, że jej tego nie mówił. Była jego powiernikiem, dobrym przyjacielem, ale też i matką. Ubóstwiał tą kobietę nad życie, dla niego była matką idealną. Potrafiła z nim wytrzymać i jeszcze nawet go kochała! Clayton nie wyobrażał sobie, że mógłby z kimś innym rozmawiać o swoich problemach.
Znaleźli się w kuchni, gdzie Eli podała mu wodę z cytryną, a sama zaś zasiadła przy stole. Caleb oparł się o szafki, krzyżując ręce na piersi.
- Caleb… no to, co tam? – zapytała, zakładając łokcie na blat i oparła się podbródkiem. – Tak dawno się nie widzieliśmy…
- Nic… ciekawego. – Jakoś nie mógł jej tego powiedzieć. Czuł, że ta rozmowa jest mu potrzebna, ale słowa… słowa, które chciał powiedzieć były trudne. Nie chciał jej załamywać i siebie zresztą też; powiedzenie tego wszystkiego głośno byłoby już całkowicie miażdżące.
- No to… co u Evci? Wiesz, twojej „siostry” – Eli zrobiła rękoma cudzysłów w powietrzu i zaśmiała się. Polubiły się, gdy tylko się zobaczyły. Musiał przyznać, ze obie były nawet do siebie podobne… nie wizualnie, a pod względem charakterów. Obie radosne i do bólu optymistyczne, ale także umiejące w odpowiednim momencie zachować powagę. Uśmiechnął się.
- Eva… wyjechała. Wiesz, ze swoim nowym facetem. Do Hiszpanii czy gdzieś… – mruknął Caleb. Oczywiście, że mu się to nie podobało. Nie musiała wyjeżdżać z jakimś starym piernikiem tylko dlatego, że znał wszystkie ciosy karate i w ogóle był… dziwny. Nie lubił go – zwłaszcza za to porwanie Evci do innego kraju.
- Och… a, wspominałeś coś ostatnio, że się z kimś spotyka. Cóż, niech się im układa – Eli pokiwała wesoło głową. – A Fleur? Co z moją słodką Fleurcią?
Kolejna ukochana dziewczyna mamy. Poznały się, bo odwiedziła Claytona w Amsterdamie, gdy jeszcze mieszkał razem z Mattem, Fleur i Kolesiem. Kolesiem, jego psem przybłędą, gwoli ścisłości.
- Też wyjechała… z facetem… Callumem, tym gburem.
- Och… Szkoda, uważałam, że wy…
- Nie wiem nawet gdzie, ot, wyjechała, bo on tego zażądał. Nienawidzę skurwysyna – burknął Caleb, przerywając matce. Nawet nie słuchał tego co mówiła w tej chwili. Z minuty na minutę czuł się coraz gorzej, a przecież nic takiego nie powiedział. Ogarniała go fala niezrozumiałej dla niego złości. Boleśnie zdał sobie sprawę, że…
- A Abigail? Ta ruda?
- Wyjechała.
- Ojej… – mruknęła Eli. – A… o, co z Milą? Co z Rorkiem?
- Pieprzą, pichcą, zarażają kiłą, knują, to co zwykle, czyli patologia – Caleb upił łyk swojej wody i westchnął. Przetarł oczy. Miał już tego dość. Wrażenie, że już dawno wszystko się spierdoliło, a do niego dotarło dopiero teraz. Bomba z opóźnionym zapłonem.
- Lily! Lily jest w Amsterdamie, prawda? – Eli klasnęła w dłonie. Zdawała sobie sprawę, że tylko pogarsza nastrój syna. Sama miała mu tyle do powiedzenia, i to szczególnie ważnego, ale nie mogła wytrzymać bez zapytania się co u niego. Łatwo było wtedy wywnioskować w jakim był humorze, bo tak szczerze – jej syn był marnym kłamcą. Przynajmniej przy niej; nie wiedziała czemu, ale Caleb jej nie oszukiwał, a może raczej nie potrafił. W takim stanie nie mogła mu powiedzieć o pewnej rzeczy, która dręczyła ją dość długo. Postanowiła poprawić jakoś mu nastrój, a potem zająć się przyziemnymi rzeczami.
- Tak, jest.
- Widzieliście się? Co u niej? Dalej jesteście przyjaciółmi?
- T-tak, jesteśmy – mruknął, odchrząkując. – Wszystko w porządku, trzyma się… jakoś.
- To dobrze.
Rozmowa przestała się kleić i Elizabeth doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Jednocześnie instynkt macierzyński, jak i kobiecy instynkt, nazywany też szóstym zmysłem, mówił jej, że z Calebem coś jest nie tak. Nie potrafiła tylko określić, gdzie tkwi przyczyna problemu. Oczywiście, zdołowała go tym wypytywaniem się, ale całkowicie nieświadomie. Dlaczego miała jednak wrażenie, że chodzi o kobietę? Oczywiście, wiedziała, że jej syn nie przejmował się kobietami oprócz niej i jej matki. Więc dlaczego?...
Czy naprawdę, aż tyle się u niego zmieniło?
- Więc… co słychać u tej blondynki, o której tyle mi opowiadałeś? Sasha, tak? Śliczna była. Znaczy, widziałam ją kiedyś tam na zdjęciu, gdzieś tam… i… Caleb?
- Znikła. Rozpłynęła się. Nieważne – odpowiedział chłodno, co nieco przestraszyło Elizabeth.
- Czemu nieważne, zależało ci na nie…
- NIE ZALEŻAŁO, rozumiesz? Nie zależało mi, kruwa, w ogóle.
- Ale Caleb…
- Nie mów o niej, dobra? W ogóle, do chuja, czemu pytasz mnie o wszystkie możliwe dziewczyny? – uniósł brew, spoglądając na matkę,. W gruncie rzezy zdołowała go jeszcze bardziej. Całkowicie odechciało mu się mówić o czymkolwiek. Nie daj Boże, weźmie go za życiową porażkę i zabraknie jej argumentów do tego, by jeszcze go jakoś wesprzeć. Tego by zdecydowanie nie chciał. Nie chciał być porażką, której ważne dla niego kobiety, po prostu znikają. A jak nie znikają, to wszystko pierdoli. I to dosłownie.
- Myślałam…
- Źle myślałaś.
Nastała cisza. Był wściekły, ona – zdezorientowana. Żadne z nich się nie odzywało, a właściwie bało się odezwać. Caleb zaczął wyrzucać sobie to, że był trochę zbyt ostry dla matki. Przecież to nie Eli wina, że nie odświeża jej informacji, ostatnio kompletnie nic jej nie mówił i jakoś nie mieli dla siebie czasu. Był zajęty studiowaniem, pracą, graniem na fortepianie i wszystkimi innymi rzeczami. Eli zaś była… właśnie, co z Eli? Była zajęta sobą, tak? Właściwie, co ona takiego robiła, że była zapracowana? Wygrała w totka i kupiła ten cholerny, nienastrojony fortepian? Zdał sobie sprawę, że był tak zajęty sobą, iż osoba matki schodziła na drugi plan… a przecież była tak ważna dla niego. Najważniejsza. Nikt nie był dla niego tak ważny, cóż, może raz, ale... nie, nie, nie. Eli, co się z tobą działo?...
Nagły trzask drzwi i szuranie na korytarzu przerwał tą niezręczną ciszę. Caleb spojrzał pytająco na Elizabeth? Ta znacznie pobladła i wpatrywała się w syna z przerażeniem.
Okeeeej, teraz naprawdę jest zdołowany. A raczej zdezorientowany.
- Cabbie, bo ja ci chciałam powiedzieć…
Nie zdążyła dokończyć. Do kuchni wparował jakiś wysoki mężczyzna. Praktycznie równy z Claytonem. Teraz to on wybałuszył oczy na tego gościa, a Eli wstała nieco chwiejnie i na wszelki wypadek oparła się o krzesło.
- Steve… to Caleb, mój syn – wypowiedziała drżącym głosem, a następnie spojrzała na Caleba. – Cabbie… to jest Steve, mój… mój chłopak. Jesteśmy ze sobą… już od roku…. ja… chciałam ci powiedzieć, ale nie miałam odwagi, ja… ja sama nie wiedziałam, jak będzie, nie chciałam zapeszać – przełknęła nerwowo ślinę coraz bardziej drżąc. – Wiem, powinnam ci dawno temu powiedzieć, ale byłeś taki zajęty tym wszystkim co się działo w twoim życiu… Naprawdę bardzo cię przepraszam. Steve miał wrócić dopiero jutro, ale chyba krócej mu się zeszło…
Więc ten cały obiad, nerwowe przebieranie nóżkami, szeptanie z babcią i tłuczenie talerzy do zasługa tego gościa? Coś za wcześnie przybył na swoją prezentację i spierdolił matce przedstawienie. Jak, kurwa, przykro.
- Nie wierzę… ja po prostu, do chuja, nie wierzę! – warknął, łapiąc się obiema rękami za tył głowy i zerkając to na swoją matkę, a to na jej domniemanego chłopaka.
- Eeeej, spokojnie, przecież to normalne – wtrącił się facet zwany Stevem. Clayton zabił go spojrzeniem. A raczej chciał.
- I ten fortepian, to prezent o Steve’a. Wiesz, Steve jest…
- Chuj mnie to obchodzi. Wychodzę, kurwa, wychodzę – wymamrotał Caleb, przepychając się przez Steve’a do wyjścia. Obrzucił go jeszcze raz pogardliwym spojrzeniem i ruszył w korytarz
- Cabbie, proszę cię, wróć!
- Zostaw mnie w spokoju… – odwrócił się i spojrzał na matkę z odrazą. Do oczu Elizabeth napłynęły łzy. Nigdy nie patrzył na nią w ten sposób, nigdy. – Wszystkie jesteście, kurwa, takie same. Wykorzystujecie, okłamujecie, porzucacie. Pierdolone... – miał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Machnął ręką i sięgnął do klamki frontowych drzwi.



Nie wiedział gdzie idzie, ani co zamierza zrobić. Po prostu szedł przed siebie, klął siarczyście, obiecywał sobie, że żadnej baby kijem nie dotknie i jednocześnie próbował zapalić papierosa. Co ma ze sobą zrobić? Co ma teraz zrobić? Dlaczego… dlaczego ten wyjazd musiał potoczyć się w ten sposób? Miał odpocząć od szamba, które stworzył w Amsterdamie, a ledwo co pojawił się w Londynie, zrobił kolejne. Pierdolone gówno.
        Lirycznie powiedziawszy, wszystko się pierdoli. 
        Dosłownie...


______________________


Tymże optymistycznym akcentem kończę tą notkę. Pewnie od groma w niej błędów, ja to wiem, ale nie mam siły ich teraz poprawiać, może jutro przejrzę. Wszystkich tutaj umieszczonych przepraszam za umieszczenie, ale się nie pogniewacie, co? ;d Tak czy siak, będzie część druga, zapewne w tym tygodniu, pewnie pod koniec. Enjoy! :D


5 komentarzy:

Bran pisze...

[Och. Kochana, potrafisz pisać, wiesz?]

foksu pisze...

[Utrzymany humor, opis, niedosyt. Coś, co uwielbiam! Dziadek najlepszy, a jakżeby nie inaczej i te przesłuchanie matki, no! <3]

Mila pisze...

Ja się 3w żadnym wypadku nie gniewam o umieszczenie, wręcz przeciwnie, jestem zachwycona patologią :D Ale nie wiem czemu Clay się tak spina... tfu, fajną ma mamuśkę :D

raspberry pisze...

[Fleur ogarną smuteczek :< A Monika ubóstwia Elizabeth <3 :)]

Sasha S. pisze...

{O, jest coś o Sashy <3 Szukam czasu, żeby wrócić. Ja wiem, że to powroty są nudne i w ogóle. Ale miło, że ktoś pamięta ;) Ładna notka}