Amsterdam sprzyjał temu, że przestawało się lubić komunikację miejską. Powód, choć nie da się go jasno powiązać z autobusami i tramwajami, był jeden - tutaj ludzie zbyt dużo imprezowali. Spieszę z wyjaśnieniem - wracając z imprez czy spotkań, gdzie nieleczniczo używało się trawki albo popijało alkohol nie tylko do obiadu, ludzie najzwyczajniej śmierdzieli. A Bran, jako że wrażliwa była na zapach, przestała lubić komunikację miejską. Nie było jednak wyjścia, musiała z niej korzystać.
Dzień, który opiszę, zaczął się źle. Wasp, nabawiwszy się jakiejś niestrawności, narobiła śliczny placek tuż przed łóżkiem Brandi, w który to kobieta następnie dramatycznie wstąpiła. Ujechała oczywiście, zatem po niecałej sekundzie nie tylko noga była zabarwiona na kolor gówna. Umywszy się, Brandi ledwo nie zabiła się, wychodząc z łazienki - według oficjalnej wersji, potknęła się o coś niewidzialnego. Potem oblała się kawą, sukienka stargała się w szwach, zgubiła się torba od boksu, Tony zadzwonił, że wypłata będzie za kilka dni, Wasp zwymiotowała, weterynarz nie przyjmował... I tak dalej, i tak dalej. Wciąż się coś nie udawało, jakby wszystkie oczy tych na górze spojrzały na Jones i zabawiały się nią, podkładając pod nogi kłody, których nie sposób było przeskoczyć.
Tym sposobem Brandi pod koniec dnia była wykończona. Wracała do domu z treningu boksu - dodać trzeba, że ani razu nie wygrała, a ten cholerny łysy dupek uderzył ją w brzuch tak mocno, że nadal odczuwała lekki ból mięśni - a żeby połączyć wstępne słowa z resztą opowieści, Brandi poczuła odrażający zapach przetrawionego alkoholu i marihuany połączony w jedno. Roztaczała go grupka młodzików, która właśnie stanęła na przystanku i, bełkocząc niewyraźnie, czekała na autobus. Brandi pomyślała, że jeśli siądą obok niej, doda im jeszcze trochę subtelnego zapachu w postaci swoich rzygowin na ich koszulkach.
Zostało jeszcze pięć minut, więc Jones odeszła kawałek, nie chcąc tego wąchać. Była wściekła na tych na górze, na Tego Jednego, na los, na fatum, na Latającego Potwora Spaghetti, jakkolwiek by tego nie nazwać - jak to człowiek, kiedy nie może czegoś wyjaśnić racjonalnie. Najzwyczajniej miała pecha, miała zły dzień, wstała lewą nogą. Miała ochotę wołać - cholera jasna, kurwa, psia Twoja jucha, jujki Twoje i wszyscy święci!
Jak to jednak bywa w opowieściach, wszystko do czegoś prowadzi. I pech też do czegoś prowadził - sprawił, że świat, utraciwszy racjonalność, mógł na chwilę załamać swoją rzeczywistość.
Dzień, który opiszę, zaczął się źle. Wasp, nabawiwszy się jakiejś niestrawności, narobiła śliczny placek tuż przed łóżkiem Brandi, w który to kobieta następnie dramatycznie wstąpiła. Ujechała oczywiście, zatem po niecałej sekundzie nie tylko noga była zabarwiona na kolor gówna. Umywszy się, Brandi ledwo nie zabiła się, wychodząc z łazienki - według oficjalnej wersji, potknęła się o coś niewidzialnego. Potem oblała się kawą, sukienka stargała się w szwach, zgubiła się torba od boksu, Tony zadzwonił, że wypłata będzie za kilka dni, Wasp zwymiotowała, weterynarz nie przyjmował... I tak dalej, i tak dalej. Wciąż się coś nie udawało, jakby wszystkie oczy tych na górze spojrzały na Jones i zabawiały się nią, podkładając pod nogi kłody, których nie sposób było przeskoczyć.
Tym sposobem Brandi pod koniec dnia była wykończona. Wracała do domu z treningu boksu - dodać trzeba, że ani razu nie wygrała, a ten cholerny łysy dupek uderzył ją w brzuch tak mocno, że nadal odczuwała lekki ból mięśni - a żeby połączyć wstępne słowa z resztą opowieści, Brandi poczuła odrażający zapach przetrawionego alkoholu i marihuany połączony w jedno. Roztaczała go grupka młodzików, która właśnie stanęła na przystanku i, bełkocząc niewyraźnie, czekała na autobus. Brandi pomyślała, że jeśli siądą obok niej, doda im jeszcze trochę subtelnego zapachu w postaci swoich rzygowin na ich koszulkach.
Zostało jeszcze pięć minut, więc Jones odeszła kawałek, nie chcąc tego wąchać. Była wściekła na tych na górze, na Tego Jednego, na los, na fatum, na Latającego Potwora Spaghetti, jakkolwiek by tego nie nazwać - jak to człowiek, kiedy nie może czegoś wyjaśnić racjonalnie. Najzwyczajniej miała pecha, miała zły dzień, wstała lewą nogą. Miała ochotę wołać - cholera jasna, kurwa, psia Twoja jucha, jujki Twoje i wszyscy święci!
Jak to jednak bywa w opowieściach, wszystko do czegoś prowadzi. I pech też do czegoś prowadził - sprawił, że świat, utraciwszy racjonalność, mógł na chwilę załamać swoją rzeczywistość.
Koło Brandi stanęła w pewnym momencie jakaś staruszka ubrana w najtańszą bluzkę z lumpeksu i tanią staromodną wzorzystą szmatę udającą spódnicę. Od niej roztaczał się ciężki i mody zapach kwiatów; możliwe, że jeszcze gorszy niż zapach tamtej grupki. Wywoływała ten typ niechęci, który czuje się w stosunku do niechcących pracować ludzi - tych liczących na pomoc bez żadnego zwrotu, tych, którzy czasami nawet nie podziękują. Tych, którym się mówi "spierdalaj", a oni nadal nie idą. Brandi już chciała i od niej się odsunąć, gdy usłyszała:
- Zły dzień miałaś, kochanieńka?
Pierwsza kropla deszczu skapnęła Jones na nos. Już wiedziała, że zgodnie z biegiem dzisiejszego dnia, zaraz będzie calusieńka mokra. Zacisnęła pięści.
- Nie, jest świetnie. Cudownie. Przecież każdy lubi być mokry.
Staruszka zwróciła swój wzrok na Jones i uśmiechnęła się. Jej twarz była cała w zmarszczkach; nie miała kilku zębów, jedno oko patrzyło niebieską tęczówką, drugie - zieloną. Różnobarwność tęczówek, pomyślała Brandi, heterochromia iridum. Niesamowite.
- Dejże rękę, powróżę, jeszcze nie spadnie deszcz. Dejże pięć Euro, powróżę.
Brandi patrzyła na kobietę chwilę. Jeszcze cztery minuty... jeśli da jej to pięć Euro, nie będzie miała za co pojechać do domu, więc nie było mowy. Już miała kręcić głową i odmówić, kiedy usłyszała:
- Wiedziałam, że masz zły dzień, kochanieńka, no nie? Powiem ci, co byndzie jutro. Za pięć Euro, dejże mi.
- Nie, dziękuję. Naprawdę. Nie chcę znać przyszłości, poza tym - nie wierzę w coś takiego. Niech pani sobie pójdzie, proszę, na mnie pani nie zarobi.
Autobus właśnie nadjechał. Brandi znowu podziękowała, chciała odejść, ale staruszka rzekła:
- Ona tego chce, kochanieńka. A autobus nie odjedzie, spsuje się na światłach. I deszcze nie spadną. Dejże mi pięć Euro, powróżę ci.
Brandi poczuła nieracjonalną złość; jakby ta kobieta mówiła o Słońcu! Zabawne! Chciała już powiedzieć, że nie ma się wtrącać w jej życie, kiedy naszła ją myśl: to jest ściema, przecież ta baba nic nie wie o Słońcu. Rozluźniła się, uśmiechnęła się krzywo.
- Dobry trik, naprawdę. Każdy kogoś traci, łatwo to jest powiązać z tą osobą. Cholerna oszustka! Odwal się ode mnie, dobrze? Nie ma czegoś takiego jak przepowiadanie przyszłości, deszcz nie bierze się z twoich słów, a autobus nie zepsuje się, bo ty tego chcesz! Paszoł won!*
W tym momencie autobus zatrzymał się. Brandi zerknęła na niego, zaskoczona; serio? Zepsuł się? Nie, niemożliwe! Patrzyła kilka sekund, jak kierowca wysiada, jak ludzie wsiadają... zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, kierowca znów zasiadł za kierownicą i odjechał. Patrzyła tylko na tylne światła, gdy pojazd zniknął za rogiem.
- Kurwa mać!
Staruszka uśmiechnęła się, znowu ukazując ubytki w jamie ustnej, po czym rzekła:
- Teraz i tak nie wrócisz do domu. Więc dejże pięc Euro, powróżę, kochanieńka.
Brandi poczuła, że nie ma już siły. Miała ochotę zwalić się na trawie za kioskiem, tam spędzić noc i mieć już wszystko gdzieś. Ten dzień wnet miał się skończyć, wnet miał odejść pech. Nigdy więcej nie ucieknie jej autobus, nie powącha śmierdzących nastolatków i żadna baba nie przyczepi się do niej, bo następnego dnia świat wróci na racjonalny tor.
- Dobra. Masz. Spraw, że się pośmieję. Przez ciebie mi w końcu autobus uciekł.
Kiedy pięć Euro znalazło się w ręce kobiety, chwyciła ona dłoń Brandi. To było zaskakujące - wydawałoby się, że starsze babcie nie mają takiej siły. Jones uznała, że nawet, gdyby chciała się wyrwać jej uściskowi, miałaby problem.
- Tak myślałam, dzisiejszy dzień taki był, bo taki miał być - rzekła tajemniczo, na co Bran wywróciła oczami. - Czekałam na ciebie właśnie, kochanieńka... jak ty właściwie masz na imię?
- A nie powinnaś tego czasem wyczytać z mojej ręki? - Wzrok staruszki był karcący, zupełnie taki, jakim babcia patrzyła na ciemnowłosą, kiedy znowu wdrapała się na drzewo. - Brandi.
- No dobrze... Brandi. Tak... Nie masz jasnej przyszłości, bo zbliża się czas wybrania drogi, którą pójdziesz, kochanieńka. Nie patrz na mnie w taki sposób, ja wim, co mówia. Twoja matka też miała wróżby, no nie, kochanieńka?
Brandi uniosła brwi. Pokręciła głową. Powiedziała, że nic o tym nie wie, ale wątpi, by tak było; mama była jeszcze mniej wierząca w to wszystko niż ona sama.
- Nie wierzysz, ale ci wróżę, no nie? - Kobieta uśmiechnęła się i mrugnęła swoim zielonym okiem. - Masz w sobie życie, kochanieńka, wim co mówia! Nie patrz tak na mnie, nie wiedziałaś o tym? A, no tak, tutaj to to mówi, że nie wiesz... Ale nie zostaniesz matką, nie teraz, kochanieńka, stracisz je. Tej nocy nawet, kochanieńka, zadzwoń do tego swojego... któregokolwiek, kochanieńka, bo przecie do szpitala nie pójdziesz autobusem, no nie? No... Tak, tak...
Brandi chciała zabrać rękę. Wiedźmisko jednak przytrzymało ją przy sobie.
- Chcę iść. I czy nie powinnaś czasem mówić, jaki będę mieć samochód, kiedy spotkam męża, czy coś takiego?
- Zapłaciłaś, to byndziesz mieć wróżbe, kochanieńka. No i na co ci mąż? Te wróżby na za dwadzieścia lat są takie fałszywe, przecie przyszłość się ciągle zmienia. I siedź już cicho, kochanieńka.
Kobieta położyła palec na dłoni Brandi i zaczęła nim kreślić jakieś znaki. Brandi spojrzała w niebo. Cóż, z jednym kobiecina miała rację - nie padało. Ale to akurat po prostu zgadła. Z autobusem jej się nie udało.
- Ona nie chce, aby się tak z tobą działo, kochanieńka. Ty wiesz, o kim mówia, nie znam jej, ale ona zna ciebie, tak mówi. Nie denerwuj się, kochanieńka, nie wierzysz w to, no nie? Dejże mi skończyć wróżbe, ja jestem uczciwa wróżka, zwrócić ci będę miała Euro, a już je straciłam. Ale ona mówi, że masz przestać, że ja jestem ostrzeżeniem, kochanieńka, i że to, co robisz, jest złe i że ona wie, że to przez nią i jest jej przykro. Przeprasza, że cię zostawiła, kochanieńka, ale nie miała wpływu, no nie?
Brandi patrzyła na staruchę; nie, na wiedźmisko. Czuła dziwny skurcz w brzuchu i trochę powyżej; cholerne sztuczki! Nie dała jednak po sobie poznać, że to, co starucha mówi, ma jakiekolwiek odbicie w rzeczywistości. To tylko zgadywanki, nikt nie ma przecież dostępu do Słońca.
- Jedna droga, kochanieńka, to droga Twojej matki. To droga, którą teraz sobie idziesz. Znajdziesz na niej wolność, dzieci i głupiego, ale poćciwego męża, kochanieńka, tylko nie byndziesz go kochać. Koniec ze studiami i dobrymi zarobkami, ale byndzie ta szczerość. Łatwa droga, bez miłości, ale zawsze byndziesz jeździć na desce. Druga droga to studia... nie widzę to miłości, ale co tam po miłości, ile ty byndziesz zarabiać, jeśli wrócisz do domu! Łoch! Pięć Euro to nic dla kogoś, kto byndzie Byntleyem jeździć.
Brandi szarpnęła ręką.
- Proste sztuczki. Widzisz, że nie mówię z holenderskim akcentem, więc nie jestem stąd. Musiałaś mnie widzieć na desce kilka razy. O mojej matce zgadujesz pewnie, poza tym, ona nie ma męża i nie jest tak totalnie wolna. Banały, tak to i ja mogę wróżyć. I nie lubię Bentleyów.
- Dobra, kochanieńka, nie denerwuj się! Powim ci coś lepszego, no nie? Jest wokół ciebie ktoś, kto ciebie kocha. Tak mocno, choć sam o tym jeszcze nie wie. Chyba dziewucha, ale nie widać wyraźnie, natura jej nie dała cycków albo ma szeroką dupę, kochanieńka. Uważaj na nią... czy na niego. Nie bądź suką, bo ta osoba nie wytrzyma miłości do suki. Odpowiadasz za nią, kochanieńka, więc nie bądź suką, no nie?
- A może powiesz mi, jak dostanę się do domu, co?
- Nie zadawaj tak głupich pytań, dziewucho! Co mnie obchodzi, jak dostaniesz się do domu, jeśli mogę się dowiedzieć tak ciekawych rzeczy o tobie! I cicho już!
Kolejny autobus, który zawiózłby Brandi do domu, odjechał. W sumie, Bran i tak nie miała pieniędzy, więc co za różnica? Westchnęła tylko potępieńczo. Poczeka.
- To mało istotne, tego nie powim ci... o, rzućże prace, którą masz obecnie, bo je zła. Ona też tego chce, hehe, chyba je zazdrosna! Duży śledź to nie je wszystko, kochanieńka... za kilka dni wyjedziesz i sama to zdecydujesz, ale jo se tak mówia.
Brandi uniosła brwi. Skąd ta starucha mogła wiedzieć o pracy i o tym, że sypia z szefem? Ktoś ją nasłał? Ale kto? Nie, niemożliwe, musiałaby to zrobić Mila albo inne kochanki Tony'ego, przecież niewiele osób wie, jak bardzo Tony'ego obdarzyła natura... Nie, czekaj! Wiele osób. Zbyt wiele.
- A do domu wrócisz piechoto. Nie patrzaj tak na mnie, mówia ci. Nikt cie nie zaczepi. Koniec.
Brandi uniosła brwi; już? Była pewna, że jeszcze więcej bzdur usłyszy od tej kobieciny. Bąknęła jakieś "dziękuję", czując jakieś wewnętrzne rozdarcie. Baba wydawała się wiedzieć, o czym mówi, ale jak niby miałaby przewidywać przyszłość? Nie, niemożliwe. Śmieszne. Udało się jej pozgadywać! Mówiła zagadkami w sumie, każdy człowiek sobie powiąże zagadki ze swoim aktualnym stanem... Tak...
Brandi odetchnęła, zanim ruszyła do domu.
Chociaż Brandi nie uwierzyła w słowa wróżki i całą drogę na piechotę przeszła zdenerwowana, czy nikt jej nie napadnie, stało się tak, jak przepowiedziała kobiecina - nikt nawet na Bran nie zwrócił uwagi, jakby otaczały ją słowa kobiety niczym ochronna tarcza. Również w tym momencie skończył się pech - Wasp nie narobiła kupy w mieszkaniu, na spacerze zachowywała się normalnie, kawa nie wylała się, a Jones ani razu się nie wywróciła. Co prawda ból brzucha dokuczał, ale było to winą dobrego uderzenia łysego. Tak podejrzewała.
Obudził ją w nocy o wiele silniejszy ból, który wręcz eksplodował w jej wnętrzu. Brandi zwinęła się w kłębek, czując, że coś wewnątrz się rozrywa, niszczeje, spływa między udami i zanika, czując, jak los naciska na jej ciało, spełniając wcześniej ujawnioną przyszłość.
- Zły dzień miałaś, kochanieńka?
Pierwsza kropla deszczu skapnęła Jones na nos. Już wiedziała, że zgodnie z biegiem dzisiejszego dnia, zaraz będzie calusieńka mokra. Zacisnęła pięści.
- Nie, jest świetnie. Cudownie. Przecież każdy lubi być mokry.
Staruszka zwróciła swój wzrok na Jones i uśmiechnęła się. Jej twarz była cała w zmarszczkach; nie miała kilku zębów, jedno oko patrzyło niebieską tęczówką, drugie - zieloną. Różnobarwność tęczówek, pomyślała Brandi, heterochromia iridum. Niesamowite.
- Dejże rękę, powróżę, jeszcze nie spadnie deszcz. Dejże pięć Euro, powróżę.
Brandi patrzyła na kobietę chwilę. Jeszcze cztery minuty... jeśli da jej to pięć Euro, nie będzie miała za co pojechać do domu, więc nie było mowy. Już miała kręcić głową i odmówić, kiedy usłyszała:
- Wiedziałam, że masz zły dzień, kochanieńka, no nie? Powiem ci, co byndzie jutro. Za pięć Euro, dejże mi.
- Nie, dziękuję. Naprawdę. Nie chcę znać przyszłości, poza tym - nie wierzę w coś takiego. Niech pani sobie pójdzie, proszę, na mnie pani nie zarobi.
Autobus właśnie nadjechał. Brandi znowu podziękowała, chciała odejść, ale staruszka rzekła:
- Ona tego chce, kochanieńka. A autobus nie odjedzie, spsuje się na światłach. I deszcze nie spadną. Dejże mi pięć Euro, powróżę ci.
Brandi poczuła nieracjonalną złość; jakby ta kobieta mówiła o Słońcu! Zabawne! Chciała już powiedzieć, że nie ma się wtrącać w jej życie, kiedy naszła ją myśl: to jest ściema, przecież ta baba nic nie wie o Słońcu. Rozluźniła się, uśmiechnęła się krzywo.
- Dobry trik, naprawdę. Każdy kogoś traci, łatwo to jest powiązać z tą osobą. Cholerna oszustka! Odwal się ode mnie, dobrze? Nie ma czegoś takiego jak przepowiadanie przyszłości, deszcz nie bierze się z twoich słów, a autobus nie zepsuje się, bo ty tego chcesz! Paszoł won!*
W tym momencie autobus zatrzymał się. Brandi zerknęła na niego, zaskoczona; serio? Zepsuł się? Nie, niemożliwe! Patrzyła kilka sekund, jak kierowca wysiada, jak ludzie wsiadają... zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, kierowca znów zasiadł za kierownicą i odjechał. Patrzyła tylko na tylne światła, gdy pojazd zniknął za rogiem.
- Kurwa mać!
Staruszka uśmiechnęła się, znowu ukazując ubytki w jamie ustnej, po czym rzekła:
- Teraz i tak nie wrócisz do domu. Więc dejże pięc Euro, powróżę, kochanieńka.
Brandi poczuła, że nie ma już siły. Miała ochotę zwalić się na trawie za kioskiem, tam spędzić noc i mieć już wszystko gdzieś. Ten dzień wnet miał się skończyć, wnet miał odejść pech. Nigdy więcej nie ucieknie jej autobus, nie powącha śmierdzących nastolatków i żadna baba nie przyczepi się do niej, bo następnego dnia świat wróci na racjonalny tor.
- Dobra. Masz. Spraw, że się pośmieję. Przez ciebie mi w końcu autobus uciekł.
Kiedy pięć Euro znalazło się w ręce kobiety, chwyciła ona dłoń Brandi. To było zaskakujące - wydawałoby się, że starsze babcie nie mają takiej siły. Jones uznała, że nawet, gdyby chciała się wyrwać jej uściskowi, miałaby problem.
- Tak myślałam, dzisiejszy dzień taki był, bo taki miał być - rzekła tajemniczo, na co Bran wywróciła oczami. - Czekałam na ciebie właśnie, kochanieńka... jak ty właściwie masz na imię?
- A nie powinnaś tego czasem wyczytać z mojej ręki? - Wzrok staruszki był karcący, zupełnie taki, jakim babcia patrzyła na ciemnowłosą, kiedy znowu wdrapała się na drzewo. - Brandi.
- No dobrze... Brandi. Tak... Nie masz jasnej przyszłości, bo zbliża się czas wybrania drogi, którą pójdziesz, kochanieńka. Nie patrz na mnie w taki sposób, ja wim, co mówia. Twoja matka też miała wróżby, no nie, kochanieńka?
Brandi uniosła brwi. Pokręciła głową. Powiedziała, że nic o tym nie wie, ale wątpi, by tak było; mama była jeszcze mniej wierząca w to wszystko niż ona sama.
- Nie wierzysz, ale ci wróżę, no nie? - Kobieta uśmiechnęła się i mrugnęła swoim zielonym okiem. - Masz w sobie życie, kochanieńka, wim co mówia! Nie patrz tak na mnie, nie wiedziałaś o tym? A, no tak, tutaj to to mówi, że nie wiesz... Ale nie zostaniesz matką, nie teraz, kochanieńka, stracisz je. Tej nocy nawet, kochanieńka, zadzwoń do tego swojego... któregokolwiek, kochanieńka, bo przecie do szpitala nie pójdziesz autobusem, no nie? No... Tak, tak...
Brandi chciała zabrać rękę. Wiedźmisko jednak przytrzymało ją przy sobie.
- Chcę iść. I czy nie powinnaś czasem mówić, jaki będę mieć samochód, kiedy spotkam męża, czy coś takiego?
- Zapłaciłaś, to byndziesz mieć wróżbe, kochanieńka. No i na co ci mąż? Te wróżby na za dwadzieścia lat są takie fałszywe, przecie przyszłość się ciągle zmienia. I siedź już cicho, kochanieńka.
Kobieta położyła palec na dłoni Brandi i zaczęła nim kreślić jakieś znaki. Brandi spojrzała w niebo. Cóż, z jednym kobiecina miała rację - nie padało. Ale to akurat po prostu zgadła. Z autobusem jej się nie udało.
- Ona nie chce, aby się tak z tobą działo, kochanieńka. Ty wiesz, o kim mówia, nie znam jej, ale ona zna ciebie, tak mówi. Nie denerwuj się, kochanieńka, nie wierzysz w to, no nie? Dejże mi skończyć wróżbe, ja jestem uczciwa wróżka, zwrócić ci będę miała Euro, a już je straciłam. Ale ona mówi, że masz przestać, że ja jestem ostrzeżeniem, kochanieńka, i że to, co robisz, jest złe i że ona wie, że to przez nią i jest jej przykro. Przeprasza, że cię zostawiła, kochanieńka, ale nie miała wpływu, no nie?
Brandi patrzyła na staruchę; nie, na wiedźmisko. Czuła dziwny skurcz w brzuchu i trochę powyżej; cholerne sztuczki! Nie dała jednak po sobie poznać, że to, co starucha mówi, ma jakiekolwiek odbicie w rzeczywistości. To tylko zgadywanki, nikt nie ma przecież dostępu do Słońca.
- Jedna droga, kochanieńka, to droga Twojej matki. To droga, którą teraz sobie idziesz. Znajdziesz na niej wolność, dzieci i głupiego, ale poćciwego męża, kochanieńka, tylko nie byndziesz go kochać. Koniec ze studiami i dobrymi zarobkami, ale byndzie ta szczerość. Łatwa droga, bez miłości, ale zawsze byndziesz jeździć na desce. Druga droga to studia... nie widzę to miłości, ale co tam po miłości, ile ty byndziesz zarabiać, jeśli wrócisz do domu! Łoch! Pięć Euro to nic dla kogoś, kto byndzie Byntleyem jeździć.
Brandi szarpnęła ręką.
- Proste sztuczki. Widzisz, że nie mówię z holenderskim akcentem, więc nie jestem stąd. Musiałaś mnie widzieć na desce kilka razy. O mojej matce zgadujesz pewnie, poza tym, ona nie ma męża i nie jest tak totalnie wolna. Banały, tak to i ja mogę wróżyć. I nie lubię Bentleyów.
- Dobra, kochanieńka, nie denerwuj się! Powim ci coś lepszego, no nie? Jest wokół ciebie ktoś, kto ciebie kocha. Tak mocno, choć sam o tym jeszcze nie wie. Chyba dziewucha, ale nie widać wyraźnie, natura jej nie dała cycków albo ma szeroką dupę, kochanieńka. Uważaj na nią... czy na niego. Nie bądź suką, bo ta osoba nie wytrzyma miłości do suki. Odpowiadasz za nią, kochanieńka, więc nie bądź suką, no nie?
- A może powiesz mi, jak dostanę się do domu, co?
- Nie zadawaj tak głupich pytań, dziewucho! Co mnie obchodzi, jak dostaniesz się do domu, jeśli mogę się dowiedzieć tak ciekawych rzeczy o tobie! I cicho już!
Kolejny autobus, który zawiózłby Brandi do domu, odjechał. W sumie, Bran i tak nie miała pieniędzy, więc co za różnica? Westchnęła tylko potępieńczo. Poczeka.
- To mało istotne, tego nie powim ci... o, rzućże prace, którą masz obecnie, bo je zła. Ona też tego chce, hehe, chyba je zazdrosna! Duży śledź to nie je wszystko, kochanieńka... za kilka dni wyjedziesz i sama to zdecydujesz, ale jo se tak mówia.
Brandi uniosła brwi. Skąd ta starucha mogła wiedzieć o pracy i o tym, że sypia z szefem? Ktoś ją nasłał? Ale kto? Nie, niemożliwe, musiałaby to zrobić Mila albo inne kochanki Tony'ego, przecież niewiele osób wie, jak bardzo Tony'ego obdarzyła natura... Nie, czekaj! Wiele osób. Zbyt wiele.
- A do domu wrócisz piechoto. Nie patrzaj tak na mnie, mówia ci. Nikt cie nie zaczepi. Koniec.
Brandi uniosła brwi; już? Była pewna, że jeszcze więcej bzdur usłyszy od tej kobieciny. Bąknęła jakieś "dziękuję", czując jakieś wewnętrzne rozdarcie. Baba wydawała się wiedzieć, o czym mówi, ale jak niby miałaby przewidywać przyszłość? Nie, niemożliwe. Śmieszne. Udało się jej pozgadywać! Mówiła zagadkami w sumie, każdy człowiek sobie powiąże zagadki ze swoim aktualnym stanem... Tak...
Brandi odetchnęła, zanim ruszyła do domu.
Chociaż Brandi nie uwierzyła w słowa wróżki i całą drogę na piechotę przeszła zdenerwowana, czy nikt jej nie napadnie, stało się tak, jak przepowiedziała kobiecina - nikt nawet na Bran nie zwrócił uwagi, jakby otaczały ją słowa kobiety niczym ochronna tarcza. Również w tym momencie skończył się pech - Wasp nie narobiła kupy w mieszkaniu, na spacerze zachowywała się normalnie, kawa nie wylała się, a Jones ani razu się nie wywróciła. Co prawda ból brzucha dokuczał, ale było to winą dobrego uderzenia łysego. Tak podejrzewała.
Obudził ją w nocy o wiele silniejszy ból, który wręcz eksplodował w jej wnętrzu. Brandi zwinęła się w kłębek, czując, że coś wewnątrz się rozrywa, niszczeje, spływa między udami i zanika, czując, jak los naciska na jej ciało, spełniając wcześniej ujawnioną przyszłość.
//Tak, wiem, niegdyś potrafiłam pisać lepiej. Ale straciłam kontakt ze słowem pisanym przeze mnie dawno temu i muszę powoli do tego wrócić. Kroczek po kroczku.//
4 komentarze:
[ Spoko, spoko, ale po piątym "kochanieńka" powinna wyjąć rękawicę bokserską :P]
[True :D]
[ale fajna wiedźma, fajnie mówiła :D czekaj, czekaj, czy to nie o Mili przypadkiem:
"Jest wokół ciebie ktoś, kto ciebie kocha. Tak mocno, choć sam o tym jeszcze nie wie. Chyba dziewucha, ale nie widać wyraźnie, natura jej nie dała cycków albo ma szeroką dupę, kochanieńka. " ? xD ten brak cycków mnie tak naprowadził haha :D
ale za kogo ty ją chcesz posłać za mąż?! :o]
[Taaak <3 :D:D
Nie wiem jeszcze. W końcu ma wiele dróg przed sobą :D:D Swoją drogą, nie dopisałam. "Paszoł won" ostatnio słyszałam... wczoraj w Katowicach. Menelik podszedł do bogato ubranego gościa z prośbą o złotówkę, a gość: "Weź do pracy kurwa idź! Paszoł won!"]
Prześlij komentarz