LISTA POSTÓW

czwartek, 9 sierpnia 2012

F.D.




Frances Devereux (właściwie Frances Katherine Devereux przez złośliwych nazywana Kitty) – ur. 01.11.1980 w Leicester w hrabstwie Leicestershire, dyrektor oddziału neurochirurgicznego, najstarsza z trójki rodzeństwa, nie-matka.

Devereux to nie tylko nazwisko. To zobowiązania, tradycje oraz szacunek budowane przez dziesiątki lat, ciążące brzemieniem na kolejnych pokoleniach. To wartości i poglądy wpajane od początku. Szlachetny ród cieszący się sławą od lat. Rodzina, z którą dobrze wychodzi się tylko na zdjęciach, a której wybrać, niestety, się nie dało. Kształtująca umysł, wyplewiająca niepotrzebne myśli i siejąca nowe zwiastujące sukces. Przekleństwo, a zarazem szczęście otwierające niezliczone możliwości. Więzy krwi towarzyszące przy narodzinach i śmierci. Nie do wykreślenia.
              Skupmy się jednak nie na początkach potęgi, lecz na pamiętnym dniu, kiedy spokój listopadowego wieczora został przerwany przez pełen bólu krzyk Elaine Devereux, młodej pani koroner, której wody odeszły niecały miesiąc przed terminem. Oto na świat przychodził spadkobierca fortuny, dziedzic. Przedwczesny poród odebrano jako dobry znak. Wówczas najstarszy członek rodziny orzekł, że świadczyć to będzie o temperamencie oraz woli walki chłopca. Benedict Edgar, bo tak miał zostać nazwany na część ojca i dziadka, stał się nadzieją na zyskanie jeszcze większej sławy.
                Córki nikt się nie spodziewał. Dziedzictwo musiało zaczekać.
            Benedict Devereux II, prezes firmy farmaceutycznej, sponsor wielu skrzydeł szpitalnych, już od początku nauczał dziewczynkę ignorowania wszelkich słabości. Niszczył zdolność do wyrażania emocji, każdy płacz wywołany choćby najgorszym lękiem karcąc psychicznie bądź fizycznie. Wymagał perfekcji. Młoda Frances, a później także młodsze rodzeństwo Benedict Edgar III i Eunice musieli być idealni, wyprzedzać wszystkie inne dzieci. Zarówno w osiągnięciach sportowych jak i umysłowych. Na edukację kładziono wielki nacisk. Dlatego odkąd tylko dzieci zaczęły się w miarę dobrze posługiwać mową, wysyłano je na dodatkowe lekcje języków. Do tego dochodziły jeszcze lekcje muzyki, tańca, treningi. Wszystko ponad program prywatnej szkoły, do której uczęszczali. Im więcej zachwytu swą wiedzą wzbudzali wśród dorosłych na przeróżnych bankietach, tym lepiej.
                Krótko po narodzinach Frances niegdyś wzorcowe małżeństwo Devereux zaczęło się sypać, obrastać w kolejne kłamstwa. Awantury stały się rutyną, niekiedy przerywaną aktami przemocy. Wreszcie na wierzch zostały wyciągnięte wszystkie brudy, kolejni kochankowie oraz kochanki. Mimo szczerej nienawiści związek trwał, bowiem jego zerwanie mogłoby silnie naruszyć pozycję w społeczeństwie. W końcu o wiele łatwiej uwierzyć komuś posiadającemu z pozoru szczęśliwą rodzinę, a w interesach zaufanie klienta to podstawa. Dlatego na wszelkie bale Elaine zakrywała siniaki, przywdziewała uśmiech i starała się wyglądać na bardzo szczęśliwą u boku swego męża. Normalność i ciepło rodzinnego ogniska stały się cienką i nietrwałą kopułą, pod którą kryła się okrutna prawda.
                Jak to się więc stało, że młoda Fran oraz jej młodsza siostra nie stały się ludźmi zgorzkniałymi, potrafiącymi obdarzyć innych dozą wrażliwości? Wszystko dzięki babce Isabelle, która pośród bogactwa i sztywnych manier potrafiła wyciągnąć na wierzch to, co naprawdę człowiekowi w duszy grało. Pomagała wnukom jak mogła, starając się, by otoczeni snobizmem mieli dla siebie choć niewielką część zwykłego dzieciństwa. Fran prawdopodobnie nigdy nie ubłociłaby sobie nogawek przebiegając przez kałuże, czy też nie zdarła sobie łokci podczas szukania śladów zwierząt w lesie, gdyby nie dobroć babki. Lecz nieważne, jak bardzo się starała, jak dużo czasu nie poświęcała, młodszy brat dał się w całości omamić potężnej sile majątku.
                Frances nie potrafiła się zbuntować. Bała się, przy okazji pragnąc zaimponować ojcu. By zyskać jego sympatię zarywała noce, ślęcząc nad książkami. Dzięki nauce przeskoczyła dwa lata edukacji, ale i to nie poskutkowało choćby najdrobniejszym okazaniem miłości. Wedle życzenia poszła na medycynę, uniwersytet kończąc z wyróżnieniem.
                Po raz pierwszy miłości doświadczyła będąc już na studiach, gdzie poznała Jasona, wówczas studiującego chemię. Pobrali się w rok po poznaniu, uzyskując błogosławieństwo głównie dzięki znaczącemu nazwisku wybranka. Po dwóch latach szczęśliwego małżeństwa w niczym nie przypominającego modelu związku z jakim w dzieciństwie miała do czynienia Fran, młodzi dowiedzieli się, iż kobieta jest w ciąży. Radości małżonków nie było końca. Pomieszczenie niegdyś pełniące funkcję gabinetu przerobili na pokój dziecięcy, zaczęli zastanawiać się także nad imieniem. Frances postanowiła również, że w żadnym wypadku nie będzie wychowywać tak, jak jej ojciec.
                Sielanka trwała dokładnie osiem miesięcy.  Przez cały ten czas nie poznali płci dziecka, czekali do cudownego momentu narodzin. Ten zdarzył się przedwcześnie, zupełnie tak jak w przypadku Fran. Tym razem jednak nie zwiastowało to buńczuczności potomka. Po kilku godzinach powikłań dziecko zmarło. Devereux straciła syna, zanim jeszcze zdążyła obdarzyć go matczyną miłością.
                Jason odszedł. Frances została sama, po raz pierwszy płacząc bez strachu przed gniewem ojca. Załamała się, co skłoniło ją do wyjazdu z Anglii. Chciała odejść z miejsca, z którym wiązały się tylko tragiczne wspomnienia.
                Wyjechała do Amsterdamu, gdzie przez pierwszy rok pałała się niezobowiązujących prac, byle tylko zająć czymś umysł i mieć za co dotrwać do kolejnego miesiąca. Uzbroiła się w dystans oraz nieufność. Dopiero po dwunastu miesiącach otrząsnęła się nieco. Zaczęła szukać pracy w zawodzie, znalazła lepsze mieszkanie. Na nowo zaczęła dbać o swój wygląd, chociaż odrzuciła wydekoltowane bluzki i spódnice dłuższe niż za kolano. Nie potrafi uwierzyć, że może spodobać się mężczyźnie. Z biegiem czasu zaczęła powoli dopuszczać do siebie innych ludzi, nadal jednak z pewną rezerwą. Stara się odciąć od przeszłości i zacząć nowe życie, mimo iż wciąż mijając sklepy z zabawkami zaciska zęby, by potem w nocy z bólu zagryzać palce.

Frances to kobieta zdecydowanie niezwykła, jeżeli weźmie się pod uwagę wychowanie oraz wszystkie dotkliwe wydarzenia. Uzbrojona w niezmierzone pokłady cierpliwości i życzliwości, taktowna, elokwentna. Zwykle odbierana jako sztywna, chociaż ostatnimi czasy stara się wprowadzić w swoje życie nieco luzu i spontaniczności, co kłóci się z jej zamiłowaniem do organizacji. Układanie planu kolejnych dni pomaga jej na uciekanie od przygnębiających myśli. Kobieta łaknąca choćby drobnej czułości, lecz nie przyznająca się do tego. Zraniona wielokrotnie zamknęła swoje życie przed innymi.
Z uwielbieniem zaczytuje się w klasykach europejskiej literatury, zaś jeżeli chodzi o muzykę, to specjalne miejsce w jej sercu od dawna zajmuje Ludwig Van, szczególnie ze swoją IX Symfonią. Kiedy pierwsze dźwięki wspinają się na najwyższe szczyty, Fran czuje się całkowicie oczyszczona. Mało jest dla niej uczuć lepszych ponad moment, kiedy rytm serca zgrywa się z bębnami. Jak prawdziwa kobieta kocha zakupy z tą różnicą, iż o wiele więcej przyjemności sprawia jej wynajdowanie starych zapomnianych płyt niż buszowanie pomiędzy wieszakami.   
Rzadko kiedy sięga po alkohol z lęku, że w stanie upojenia nazbyt otworzy się przed obcą osobą. Zwykle pijąca wodę oraz czarną kawę. Uwielbiająca świeże owoce oraz czerwone mięso. Czasami, kiedy znajduje wolną niezaplanowaną wcześniej chwilę, eksperymentuje w kuchni.
Przez ostatnie kilka lat motorem napędowym jej życia stała się kariera, lecz od jakiegoś czasu stara się znaleźć trochę czasu na wakacje. Marzy o wyjeździe na Półwysep Bałkański, a także w rejony wschodniej Azji. Perfekcjonistka w każdym calu zwykle nie zabiera pracy do domu. Pomimo swego ułożenia po powrocie do mieszkania nie siedzi sztywno na kanapie. Chociaż się nie przyznaje, to z zamiłowaniem ogląda różnorakie seriale, przegląda kolorowe gazety, a późnymi wieczorami ogląda ekranizacje broadwayowskich musicali.
Podsumowując – Frances jest kobietą posiadającą własne zasady, a także wyznaczone granice. Od jakiegoś czasu starająca się coś w sobie zmienić, naruszyć rutynę. Cicho poszukująca kogoś, kto wykaże się wobec niej bezgraniczną akceptacją i wytrwałością. Jak dziecko pragnąca sympatii u każdego, biorąca do siebie każde słowa krytyki. Stara się zapełnić czymś rwącą pustkę w sercu.

[Poprzestawiało mi akapity, jaka szkoda. Witam. 
W całej karierze blogowej prowadziłam tylko jedną postać żeńską, 
toteż czuję się trochę dziwnie. Mam nadzieję, że sobie poradzę. 
Dobry raz jeszcze.]

9 komentarzy:

Kotofil pisze...

[ Wizerunek świetny, panią znam i uwielbiam! I nie mam pomysłu na wątek, ale za to chęci by zacząć.... cóż, jedyne powiązanie jakie widzę, to miłość do muzyki klasycznej, o ile nie wyciągam wniosków na wyrost :D ]

Kotofil pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
foksu pisze...

[Jeśli ustawisz akapity poprzez tabulator w Wordzie to nie powinno ich przestawiać ;)]

Flo pisze...

- Tak szczerze mówiąc - zmarszczyła lekko czoło i spojrzała na zagrodę dla borsuków, słodkie były ale...
- Borsuki są nudne. Mam w domu whiskey i pięćdziesięcioletniego stainwaya. I wentylację - przekrzywiła głowę, licząc na to, że go to zachęci. Z tego co wiedziała, był zapalonym pianistą, bardziej nawet zapalonym niż ona, a który zapalony pianista by odmówił grania na jej zabytku? Borsuki nie tylko były nudne, ale panujący wszędzie upał stawał się nie do zniesienia, nawet dla niej, chociaż przecież lubiła lato i wysokie temperatury. Tylko te obcisłe, klejące się do niej dżinsy!

Flo Johnson pisze...

[omatko, wybacz, nie tutaj :D]

Kotofil pisze...

[ A może mogło być tak, że Frances poszła do filharmonii, a tam akurat Caleb, dzięki pomocy swojego profesora z uczelni, grałby na fortepianie, bo jakiśtam profesjonalny pianista zachorował czy coś, i Caleb właśnie by go zastąpił, o? ]

Kotofil pisze...

Dla Caleba taka okazja była jak boskie objawienie i rzecz numer jeden do zrobienia na specjalnej noworocznej liście. Zresztą, ta rzecz była dla każdego zdrowego na umyśle pianisty prawdziwym rarytasem, a jako, że Caleb uważał się za całkowicie zdrowego, z niecierpliwieniem wyczekiwał swojego występu przed szerszą publicznością w filharmonii Amsterdamskiej na koncercie fortepianowym. Miał grać repertuar Bacha z profesjonalną orkiestrą i jednym z ważniejszych dyrygentów w Holandii, o ile nie najważniejszego. To wszystko było tak cholernie ekscytujące, że dzień przed występem nie wiedział co ma zrobić z rękoma, i w ogóle, co ma ze sobą zrobić. Jego profesor historii muzyki polecił właśnie Claytona dyrektorowi, a ten zadzwonił do samego zainteresowanego z ową propozycją i jak łatwo się domyślić, Caleb po wstępnym „castingu” został przyjemny, ba, nawet miał pieniądze za to otrzymać, mimo, że był tylko jakimś tam studenciakiem.
Jeśli chodzi o predyspozycje, to takowe miał – natura obdarzyła go dużymi dłońmi i długimi, smukłymi palcami i jak to u każdego pianisty bywa, o swoje dłonie troszczył się niebywale. Jeśli chodzi zaś o talent… tutaj była kwestia sporna, i to dla Caleba. Sam uważał, że musi jeszcze pracować i to dużo, nawet jeśli wszyscy wkoło zachwycali się tym, jak klawisze współpracują z jego palcami, czy chwalili go za odpowiednie budowanie napięcia i dobry słuch muzyczny. Dla poniektórych trochę trudno było w to uwierzyć, ale Caleb był cholernie ambitny, jeśli chodziło o fortepian. Dla tej pasji zrobił wszystko i wciąż to robi. Poświęcił się dla muzyki całkowicie i było mu z tym dobrze. Teraz, gdy jeszcze odsunął się od życia towarzyskiego, czyli od kobiet, zaniechując bliższych kontaktów z nimi. Jako pianista był człowiekiem wybitnie czarującym i uwodzącym wręcz klawiszami, i to właśnie na tym postanowił się skupić dzisiejszego wieczoru.
Bach nie należał do jego ulubionych kompozytorów, ale cenił go za styl i melodyjność jego utworów. Wolał Beethovena, ale nie narzekał. Występ w filharmonii dla studenta to i tak spore wydarzenie i postanowił na tym skorzystać, bez żadnego mamrotnia, że lepszy jest chociażby Chopin czy Liszt, którego też uwielbiał. Zdziwił się w ogóle wyborem utworów Bacha, bo teraz rzadko który profesjonalny pianista je grywa, ale widok przepełnionej sali prawie że po brzegi zmusił go do braku jakichkolwiek wątpliwości.

[ wyszło mi i tak za długo, więc proponuję, abyś ty to przyspieszyła, ok? :D ]

Kotofil pisze...

Był z siebie nawet zadowolony, a sprawę pogłębiał fakt, że dyrygent również wyraził swoje uznanie, tak jak reszta orkiestry, no i, co najważniejsze – publiczność. Niektórzy składali nawet owacje na stojąco, co samego Caleba nieco… zawstydziło? Możliwe, niemniej jednak cieszyły go te wszystkie gratulacje, ba, otrzymał nawet propozycje grania na prywatnym balu jakiejś szychy, a jak wiadomo, tam można znaleźć wielu interesujących ludzi, mogących pomóc w karierze. Niestety, bywało i tak, że sam talent i prawdziwe chęci nie wystarczały pianiście. Musiał szukać pomocy gdzieś indziej, na przykład na balach bogatych znawców. Najważniejsze były jednak konkursy, do których Caleb z braku czasu przystąpić nie mógł, ale to było jego prawdziwą szansą, więc obiecywał sobie, że za rok to zmieni, na pewno… może wcześniej? Tak czy inaczej, teraz był zajęty pracą w sklepie, utrzymywaniem siebie i studiami. A przygotowania do konkursów są naprawdę czasochłonne, a i konkurencja nie śpi.
Gdy wianuszek pań (i nie tylko) nieco się rozrzedził, Clayton odetchnął z ulgą. Mimo wszystko, był zmęczony i nawet jeśli wszyscy go chwili i gratulowali, to czuł się po prostu otoczony. Tak czy inaczej, rozluźnił muszkę, i wypożyczony frak na tę okazję i odetchnął. Chętnie by teraz zapalił i wyszedł na świeże powietrze. Zanim jednak mógł spokojnie wrócić do domu, „zatrzymała” go pewna kobieta. Z pewnością była nieco od niego starsza, ale nie ujmowało to w żaden sposób jej urodzie.
- Dziękuję – uśmiechnął się lekko w jej stronę. – Cóż, muszę powiedzieć, że też nie lubię Bacha, koniec jego twórczości nie był zbyt udany, ale kilka utworów, które grałem było… całkiem niezłych, melodyjnych, a jednocześnie z mocą. Momentami jego utwory potrafią być wyczerpujące – kolejny uśmiech, tym razem bardziej zawadiacki. – A co by pani wolała usłyszeć? Chodzi mi o repertuar.

Kotofil pisze...

[ Zaginęła pani w akcji? Smuteczek :( ]