Wyobraź sobie, że budzisz się w samochodzie. Jest ci niedobrze od
długiej jazdy, a gdy próbujesz popatrzeć się na to, co skrywa się za oknem –
robi ci się jeszcze gorzej, bo to co mijasz, zupełnie nie przypomina
ukochanego, angielskiego krajobrazu. Ostatnie parę godzin, które pamiętasz to
jakieś straszne zamieszanie. Wrzeszczący do telefonu ojciec, płacząca matka
owijająca cię miękkim kocem i ręka małego chłopca, która cię trzyma tak mocno,
że wasze dłonie są już białe.
I potem wiesz, że musisz zacząć wszystko od nowa, jakbyś była kimś
innym. Całą swoją energię przelewasz na naukę, książki, grę na fortepianie. Bez
chwili wytchnienia, bo gdy tylko taka się znalazła, wracał ten deszczowy
listopadowy wieczór, który przesądził o tym, jak teraz zachowujesz się w
niektórych sytuacjach. I nie możesz, nie chcesz sobie na to pozwolić. Bo to
nadal boli.
Człowiek potem staje się taki beznamiętny, bezuczuciowy. Jakby na
niczym ci nie zależało. Ukrywasz ten ból głęboko w sobie, zakrywasz twardą
skorupą twardej babki, którą niby jesteś i udajesz, że już nikt i nic ci nie
grozi. I wiesz doskonale jak głupie to myślenie, ale to jedyne co ci zostaje,
gdy wypijasz kolejną butelkę piwa i śmiejesz się z głupiego żartu równie
głupich ludzi, których nie interesuje twoje wnętrze, przed którymi nie musisz
się otwierać, nie musisz się wyżalać, bo jedyne co ich interesuje to zabawa i
pieniądze twoich rodziców. I to wtedy takie proste. Nikt nie żywi do siebie
większych uczuć. Liczy się dobra zabawa, nie?
Ale tak nie da się wytrzymać za długo. Może szkołę średnią, może
studia, ale ile czasu można być bezmyślnym dzieckiem bogatych rodziców, kiedy
już jest na to za późno? Kiedy trzymasz w dłoni dyplom i stajesz w progu
kancelarii prawniczej, w której to masz zdobywać miasto. Trzeba znowu znaleźć
coś, co powstrzymuje myślenie o deszczowym listopadowym wieczorze. Praca wydaje
się całkiem niezłą alternatywą. Zanurzenie się w dokumentach do późnego
wieczora. A o bladym świcie jogging, prysznic, śniadanie i znów praca. A żeby
zająć umysł – już bardziej z przyzwyczajenia niż z konieczności – myślisz o
tym, jak zdrowe są posiłki, które przyrządzasz, jakim stylem pływać, żeby było
najlepiej, ile czasu ćwiczyć w ogóle, żeby żyć długo i szczęśliwie.
Do życia długiego i szczęśliwego potrzebny jest jeszcze książę z
bajki. Musi być przystojny, chociaż to nie stoi wcale na pierwszym miejscu. Nie
może palić, nie może być alkoholikiem, musi mieć dobrą pracę i dobre
wykształcenie. I musi być delikatny, czuły. Sprawdzony koniecznie przed ślubem.
Czy przypadkiem nie woli tego robić od tyłu, albo za bardzo pokazywać swojej
siły. Kilkoro spróbowało. Automatycznie wypadli z listy książąt do bajki, mając
za jedyną pamiątkę po Florence jedynie siniec pod okiem.
Nienawidzisz jej. Jest taka cholernie idealna. „Nie jedz tego, to same
węglowodany!” – naśladujesz z irytacją jej czysty alt, odrzucając przy tym
włosy tak, jak ona to robi. To cholerne blond kudły, równo ucięte nad piegowatą
twarzą. Siedzi w jednej z tych swoich drogich garsonek i zwraca uwagę tylko na
Twojego faceta. Tłumaczy mu z delikatnym uśmiechem zawiłości prawne, a na
ciebie nie zwraca większej uwagi, traktuje cię oschle. A najgorsze jest to, że
ten palant z którym przyszłaś gapi się w jej dekolt, chociaż ten wcale nie jest
przesadnie głęboki. Johnsonowie nie naciągają zasad panujących w ich firmie,
nawet dla siebie. Kurwa no, siedzi i patrzy się na nią jak w malowane wrota. I
nie widzi tej jej obłudy. Jaka jest pyszna, skupiona na sobie. Suka. Wszyscy to
wiedzą. A on będzie myślał o niej podczas seksu z Tobą, nawet jeszcze długo
potem, w nocy. A ty nie możesz nic z tym zrobić.
Florence Johnson nie ma przyjaciół. Nie takich prawdziwych, którzy by
ją znali, którzy by wiedzieli o niej wszystko. Jest paru znajomych, dobrych
znajomych, ale nic poza tym. To smutne, że zanim zdąży się przed kimś naprawdę
otworzyć – uciekają. W końcu okazuje się, że słodki piegus jest maniaczką
zdrowego trybu życia, wyciągnie cię na jogging o szóstej, a przy okazji okaże
się, że jest jeszcze wredną suką. W związku manipulatorką. Myśli tylko o sobie
i jest z siebie cholernie zadowolona, aż masz ochotę uderzyć ją w twarz. Ale
lepiej nie… jest za cwana, jeszcze znajdzie na to paragraf.
Serio, może być też dobra. Gdy siądzie w jednej z tych swoich
zwiewnych, kolorowych tunik przy fortepianie, albo włączy płytę Leonarda Cohena
i będzie kołysać się lekko w rytm wygrywany przez fortepian, jej ukochany
instrument. Wtedy tylko jest sobą. Tą dziewczynką, która ponad dziesięć lat
temu żyła w Liverpoolu, biegała po ogrodzie z przyjaciółmi, takimi na śmierć i
życie, takimi którzy mieli zostać na zawsze. Uśmiecha się wtedy tak szczerze i
to nawet nie zasługa białego wina, które nosi ze sobą w kieliszku po całym
mieszkaniu. Ale nigdy by ci się nie przyznała z obawy, że zostanie to wykorzystane
przeciwko niej samej. Bo po co otwierać się przed ludźmi. I tak cię zranią, i
tak uciekną, zanim zdążysz powiedzieć cokolwiek. Nie można sobie na to pozwolić
nigdy więcej.
Polubisz ją tylko wtedy, jeśli nie jesteś zbyt czujnym obserwatorem. Albo jeśli jesteś mężczyzną. Flo jest przecież taka uprzejma, pracowita i sympatyczna. Sprawia wrażenie szarej myszki, chociaż jak się uśmiecha to człowiekowi na sercu jakoś lżej.
Problem zaczyna się wtedy, gdy faktycznie ją poznasz. Wtedy nie jest już najcudowniejszą dziewczyną, jaką miałaś okazję się spotkać. Okazują się wtedy córką swojego ojca.
FLORENCE Flo JOHNSON
ur. 05.01.1987, Liverpool
córka Horacego Johnsona,
znanego prawnika
prawniczka
____________________________
Siemano, czy ktoś pamięta może Flo? Trochę dorosła, jak jej nie było. Ale nadal jest głupią pizdą, tylko już tak tego nie pokazuje. Na zdjęciach moja nowa miłość - Anne Vyalitsyna.
Byłoby miło - jakby w waszych wątkach Flo nie wychodziła od razu na strasznego babsztyla - jak zostało zawarte w karcie - ona ujawnia się dopiero przy bliższym poznaniu. Ejmen. :)
39 komentarzy:
[W sumie, mogłaby zaistnieć taka możliwość, o ile to oskarżenie byłoby z palca wyssane ;D]
Oczekiwał specjalnego traktowania. W sumie, jakby nie było, zapracował na nie, a właściwie jego przodkowie. Jakby nie było, był ważną i poważaną osobistością w Amsterdamie, a jego nazwisko było znane w większej części Europy i w niektórych zakątkach stanów zjednoczonych, a on?
A on siedział w stolicy Holandii i korzystał z usług, jakie oferowało jego rodzinne miasto. Był podróżnikiem, ale nigdzie nie zawitał tak długo, jak tutaj. Mimo wszystko, istniała w nim jakaś więź przywiązania.
Gosposia wpuściła kogoś do domu, słyszał to, dlatego zszedł na dół po schodach, kierując się do salonu. Oparł się o krawędź łuku, który służył zamiast drzwi. Skrzyżowawszy ręce przy torsie, uważnie słucha gry kobiety. Coś nowego, ale... Ale nie był specjalnie zachwycony brzmieniem tego utworu. Może dlatego, że usłyszał zaledwie krótki fragment.
- Instrument? Chyba nie o tym mamy rozmawiać, prawda? - spytał cicho, nie ruszając się z miejsca.
Chuj?
Niech będzie i chuj. Szczerze powiedziawszy, nie interesował się tym, jak odbiera go dziewczyna, która karierę zrobiła jedynie dzięki nazwisku i zawodzie ojca. Podobnie, jak on. Bądź co bądź, duma go nie rozpierała. Zarządzał tym syfem, bo był pierworodnym i był zbyt przyzwyczajony do bogactwa, aby z tego zrezygnować. Kiedy chciał spróbować czegoś innego, zagrożono mu, że zostanie wydziedziczony. Był tchórzem, dlatego został w domu, przy rodzicach.
Wiedział, że ta sprawa to czysta formalność, ale jego ojciec miał już wcześniej układy z ojcem tej blondynki, dlatego nie wypadało, aby prosił o pomoc kogoś innego. Nie interesował go fakt, jak jest ubrana. Mogła przyjść ubrana w dresie, ale pracowała na swój wizerunek.
Chuj chujem, ale był majętny i nie powinna narzekać. Dobrze, że nie narzekała.
- Gdybym nie oczekiwał korzyści z tej sprawy, nie byłoby tutaj pani - odparł w miarę grzecznie. - Czego się napijesz? - ot, skoro był miły, to skończył już formalnościami. Żadna "pani". Podszedł do barku i wyciągnął jedną szklaneczkę, nalewając dla siebie odrobinę whiskey. Czekał na jej odpowiedź.
Marilyn próbowała się do Flo dodzwonić już kilkakrotnie, ale nie dała rady. Nie wiedziała, czy to jej telefon, czy Flo, ale mimo, iż próbowała od dwóch dni - nic. Może kobieta zmieniła numer telefonu? Wszystko jest możliwe.
Było dość późno, Lynn nie była przyzwyczajona do spotkań o tak późnej porze, ale potrzebowała wypełnić te papiery na już. Kilkoro notariuszy nie znalazło czasu, jeden prawnik odmówił, urażony banalnością zadania, a za trzy dni Marilyn miała oddać to do urzędu. Nie byłó wyjścia; chociaż nie chciała zawracać głowy Flo, musiała.
- Cześć - powiedziała, wchodząc. - Sprawa jest pilna. Potrzebuję wypełnić te papiery, a ja jestem z tego zielona, mówiąc delikatnie.
Wyjaśniła sprawę już na wejściu; wiedziała, że to niekoniecznie grzecznie, ale nie chciała zawracać głowy bardziej, niż to potrzebne. Na koniec zapytała, za ile to Flo może zrobić; nie przyjmowała do wiadomości, że za darmo. Takich rzeczy nie robi się za darmo.
- Mogłabyś?W kopercie - wskazała na dużą białą kopertę - jest wszystko, rozliczenia i tak dalej.
Ten lód w zoo, tak dla żartów trochę był. Ale gdy podłapała nie ważył się jej nawet tego powiedzieć, bo chciał żyć, mieć wszystkie kończyny i co najważniejsze – siurka też chciał mieć. Wietrzył w niej zło po prostu, a zło nie może być ignorowane, ot co. Przyszedł trochę przed czasem na miejsce, oparł do barierkę wypinając poślady do borsuków, które stanowczo musiały być zniesmaczone, bo przeważnie oglądający „oglądają je przodem” a nie tyłem. Claytonowy tyłek był taki sobie, ani nie zachwycał ani nie odpychał. Na szczęście, ten pan miał wiele innych zalet, oczywiście.
Z Florence było nieco dziwnie, bo niby się przyjaźnili, ale może i nie, i w końcu sam nie wiedział na czym ta dziwna ich relacja się opiera, wiec umownie przyjął, że to taka przyjaźń. Zwyczajna przyjaźń bez podtekstów. Chyba, że liczyć podteksty w wysoce niepoprawnych i zboczonych żartach Caleba.
Ubrał jakieś dżinsowe spodnie, od mamy, dostał chyba na święta; a także narzucił na to cieniutki sweterek w zgniłozielonym kolorze, również od mamy. W sumie, wszystkie ciuchy Caleba były od matki, bo on nie przejmował się jakimiś łachami a ubrania mógł nosić latami, o ile się nie podarły. Kupował jedyne skarpetki no i trampki. Resztę przepierdalał na jedzenie, książki i czynsz, oczywiście.
- Siema – uśmiechnął się swoim firmowym uśmieszkiem, czyli szeroko, ukazując wszystkie siekacze, od ucha do ucha. Faktycznie, łaskotała go, ale to było jak drapanie po biodrach. Przyjemne, ale nie działało to na niego. Łaskotki miał tylko w dwóch miejscach – na stopach i sami-zgadnijcie-gdzie.
[ Może jeszcze nie? Zrobimy sytuację w której się ujawni, o ;d ]
[Dżejk jest właścicielem Moore Industries, a co za to idzie - sieci restauracji i hoteli, i to pewnie nie jednej sieci. I próbuje też kupić teatr, więc może coś w tym kierunku? Bo jest aukcja, właściwie była na ten teatr i wygrał ją Dżejk, i może w tej kwestii coś mu to zarzucił? Oczywiście, akt własności nie jest jeszcze spisany i dlatego sytuacja jest tak niepewna. W dodatku - piszą o tym w gazetach ;) Wybacz, jeśli będzie krótko, ale wyprułam flaki, pisząc opisy do wolnych postaci]
Wodę. Podał jej wodę, o którą poprosiła. Nie przeszkadzał by mu fakt, gdyby poprosiła o coś mocniejszego. Hm... Cóż, panienka Johnson, jak sądził, była nieco dwulicowa. W pracy grzeczna, prawdziwa kobieta sukcesu. A po pracy? Bitch? Nie wyglądała mu na grzeczną, chociaż ta prosta grzywka i delikatne piegi na policzkach były doprawdy urocze...
Nic ci do tego, Jake...
Naprawdę?
Przecież mówię...
Marudzisz. Może chcę się przekonać.
Nie chcesz.
Spojrzał na kobietę, rozsiadając się na wygodnej, miękkiej sofie ze szklaneczką whiskey w jego ręce. Whiskey i koniaki były jego ulubionymi alkoholami, chociaż i czystą nie gardził. Nie śmiałby. zwłaszcza tą przywiezioną z Polski lub Rosji.
- Nie, nie musisz. Rozumiem. Zdarza mi się to często - mruknął z przekąsem. Ludzie naprawdę nie wierzyli w to, że ktoś może ciężką pracą, zgodnie z prawem, zdobyć taki majątek. A jednak, rodzina Moore'ów nigdy nie dopuszczała się oszust, tym bardziej podatkowych, chociaż te w Holandii był niebotycznie wysokie. Pracowali na swój majątek od pokoleń, musieli w końcu do czegoś dojść. Mimo wzlotów i upadków.
Uśmiechnął się nikle. Był zadowolony z tego, że wysłano do niego ładną, młodą kobietę, która znała się na rzeczy. Ot, przynajmniej mu się nie nudziło, bo mógł poobserwować.
Landon pamiętał wiele rzeczy z życia w Birmigham, jako że wyjechał z Wysp dopiero w dniu swoich dwudziestych urodzin. W Wielkiej Brytanii się wychował i przeżył burzliwy okres dorastania. Nie często wracał jednak do tych wspomnień, a jeśli już to do sytuacji po szesnastym roku życia. Wcześniejszych przeżyć nawet nie chciał pamiętać. Rodzina, która tylko udawała rodzinę, oschłość i chłód w ogromnym domu pełnym służby. Bankiety, na których musiał się sztucznie uśmiechać i grać szczęśliwego chłopaka, który wolał wysłuchiwać wywodów o finansach, aniżeli siedzieć w pokoju i oglądać telewizję, jak typowe dzieci. Państwo O’Callaghanowie wraz z rozwijającą się karierą, zatracili się w pracy, zapominając o obowiązku rodzicielskim. Sześcioletni wówczas Landon został odsunięty na bok, usunięty w cień, zaś jego miejsce zajęły pieniądze i spotkania biznesowe.
Śmieszne, jak zwyczajni ludzie mogą się zmienić pod wpływem zwiększającej się sumki na bankowym koncie. Z historii i zdjęć wiedział, że zaraz po jego urodzeniu było zupełnie inaczej. Młode małżeństwo zajmujące niewielkie mieszkanko poświęcało każdą wolną chwilę na zajęcie się swoim pierworodnym. Z czasem czar prysł i brunet dorósł w towarzystwie Kuchni i sprzątaczek, które widział częściej, niż własnego ojca.
Państwo Johnson byli jednymi z pierwszych, nowych znajomych O’Callaghanów. Także pochodzili z „lepszych sfer”, spotykali się na bankietach i omawiali sytuacje w kraju przy drogim winie. Landon szczerze polubił ich córkę, nie wydawała mu się tak nadęta jak pozostałe dzieciaki z bogatych domów. Mimo, że była starsza o dwa lata, świetnie się dogadywali.
Był listopadowy wieczór, kiedy kolejna rzecz w jego krótkim życiu się zawaliła. Czekał na Flo na schodach przed domem. Spóźniła się, co było do niej niepodobne. Miał zamiar zażartować z tego powodu, kiedy zobaczył jej poszarpane ubranie i pusty wzrok. Nie odezwała się, lecz on wiedział, iż stało się coś złego. Z tamtej nocy pamiętał głównie to, jak mocno ściskał jej dłoń. Od tamtej pory nie było mu już dane jej zobaczyć.
Wracał ze studia, gdzie spędził większość. Kończyli już nagrywać kawałki do ich najnowszego albumu, który miał się ukazać za trochę ponad miesiąc. Postanowił wybrać nieco dłuższą drogę, tę przez park, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Nie był zmęczony, a cichy szum drzew zawsze go uspakajał. Z dłońmi wsuniętymi w kieszenie skórzanej kurtki, szedł leniwie po parkowej alejce. Wpatrywał się w niebo nad sobą, w pewnym momencie kierując wzrok przed siebie. Zauważył postać, zdecydowanie kobiecą, która ani trochę nie pasowała do tej scenerii. Sądził, że kobiety raczej unikają ciemnych parków, zwłaszcza, że nie zawsze było tu bezpiecznie. Rzucił długie spojrzenie nieznajomej, po czym bez słowa ja ominął. Zatrzymał się dopiero na dźwięk swojego imienia. Powoli obrócił się na pięcie, czując, iż skądś zna ten głos. Dopiero kiedy przyjrzał się twarzy kobiety, zrozumiał kto właściwie stoi przed nim.
- Flo? – spytał z niedowierzaniem, podchodząc bliżej niej.
Rzeczywiście, nie wyglądał na syna prawnika i projektantki mody. Zdecydowanie wybił się poza ramy, jakie ustawiła mu rodzina.
[ spoko :D ]
[ Nie wiem, Clayton już taki chamski nie jest, ona musiałaby mu dać jakiś znak, że jakby próbował zaciągnąć, to coś by z tego było, a nie po ryju ;d ]
- Właśnie. Trzeba zapełnić te nieudane wspomnienia nowymi – rzekł z uśmiechem na ustach spoglądając na blondynkę. Też ją lubił, bo czemu by nie? Skoro dawała się lubić, to on nie widział problemu by obdarzyć ją sympatią, ot. Clayton akurat nie był typem ludzi, którzy mieli problem z nawiązywaniem znajomości, albo obdarzaniem kogoś przyjaźnią. Nie przeszkadzało mu to, że ktoś inaczej się ubierał, był z wyżej postawionej rodziny czy lubił w ogóle coś innego. Grunt, żeby był dobrym człowiekiem i dało się z ową osobą dogadać. I Florence właśnie taka była, i właśnie tak ją traktował. To czy słusznie, to inna sprawa, no ale…
- Gałkowy... – Znowu nie trafiła. Jakby się tak uprzeć, to można powiedzieć, że Clayton ma dwie gałki pomiędzy nogami… kurwa, nieważne. Tak naprawdę nie wszystko kojarzyło mu się z pieprzeniem, i ba, nawet nie zawsze, ale rozbrajała go tym, w jaki sposób próbowała dobrać słowa tak, by nie dało im się podpiąć żadnego podtekstu. Niestety, nie z tą zboczoną bestią, Caleb potrafił wszystko analogicznie podpiąć. Prawie talent, nie?
Przez dłuższą chwilę stał jak wmurowany. Dopiero kiedy Flo rzuciła mu się na szyję, przytulił ją mocno i uniósł do góry, obracając się wokół własnej osi. Zaśmiał się wesoło i odstawił dziewczynę z powrotem na ziemię.
- Do mnie też to jeszcze nie dociera – przyznał, chłonąc wzrokiem jej wygląd. Sunął spojrzeniem po jej twarzy, zaś w jego głowie malowała się wizja ich dwojga, jako dzieci. Obecnie ani trochę nie przypominali tej dwójki dwunastolatków, znudzonych bankietem. Oboje wydorośleli, ale to on chyba zmienił się bardziej. Przynajmniej takie miał wrażenie, bo sądząc po oficjalnym stroju Johnson, kobieta prawdopodobnie poszła w ślady ojca. On za to wybrał całkowicie inną drogę życiową.
- Nigdzie się nie spieszę i to ja zapraszam ciebie na drinka. Albo dwa. Nawet trzy, mamy przecież masę rzeczy do obgadania – przyznał z szerokim uśmiechem. Ruszył alejką w stronę wyjścia z parku.
Minęło tyle czasu od ich ostatniego spotkania. Z pewnością mieli sobie dużo do powiedzenia.
- Skończ, pogrążasz się tylko – roześmiał się na głos i na tyle głośno, że niektórzy zwrócili na nich uwagę. Cóż, śmiejący się wielkolud w zoo z blondynką, która ciągnęła go za rękę, to też była jakaś atrakcja. Może dla znudzonych seksualnie mężów i żon; przynajmniej tak pomyślał Clayton, bo why not? Jemu nic nie brakowało, Flo zresztą też nie.
Interpretacje Claytona na temat kobiet były często trafne, a w przypadku Florence może i też, bo czuł, że ta baba ma diabła za skórą. Owszem, nie miał żadnych dowodów, ale wiedział, że ta jest. Chociaż i po tym, jak dawała mu dwuznaczne znaki, a jednocześnie udawała, bądź wcale nie musiała, nietykalną. Mu to nie przeszkadzało, jak zechce, to mogą, jak nie zechce, to w porządku, cierpieć nie będzie. Akurat Caleb nigdy nie miał czegoś takiego, że koniecznie musi wyruchać akurat tą laskę. Tego kwiatu jest pół światu, więc relax and easy.
- Naiwna jesteś – mruknął z rozbawieniem. - Faceci patrzą, bo lubią. Niektórzy nawet się z tym ukrywają, ale kompletnie nie wiem po co. Bo chamskie? W takim razie połowa babek nie powinna zakładać tych łachów z dekoltami.
Odpowiedział jej równie szerokim uśmiechem, niespiesznie kierując się w stronę ulicy. On akurat nie miał problemu ze wczesnym wstawaniem rano do pracy, gdyż w studiu miał się zjawić dopiero o dziesiątej. Praca muzyka była o tyle luźna, iż nie miał ściśle wyznaczonych godzin. Oczywiście poza koncertami, ale te odbywały się wieczorem lub nocą.
Landon zdecydowanie nie wyglądał na syna poważnego prawnika, ani eleganckiej fashionistki. Jednak w obecnej chwili nie miał żadnego powiązania z rodziną, toteż jego wygląd nie psuł nieskazitelnego wizerunku państwa O'Callaghanów.
Kąciki jego ust uniosły się minimalnie w górę, gdy place dziewczyny musnęły kolczyk tkwiący w jego dolnej wardze.
- Strzał w dziesiątkę. Zrobiłem go w wieku szesnastu lat. Ojciec chciał mnie wyrzucić z domu - przyznał, śmiejąc się pogodnie. Obecnie wspomnienia tamtych kłótni tylko go bawiły, nie wzbudzały w nim jakiegokolwiek żalu.
- Ty i kolczyk w języku? - zdziwił się, spoglądając na nią. - A to ci dopiero nowina. Nie spodziewałem się tego po tobie - przyznał, przeczesując ciemne włosy smukłymi palcami.
[ Jeee, cieszymy ryjki! ]
- Cóż, zależy jaka długość. Niektórzy są tak głęboko, że praktycznie można powiedzieć, że dotykają duszy – roześmiał się na temat własnej teorii, ale szczerze – romantyk z Claytona to był akurat żaden. Co prawda, takie cechy wykazywał może i przed fortepianem, ale była to miłość, a dla miłości wszystko, prawda, Clay?
I nie wiedział czemu, ale do wszystkiego co powiedziała Florence musiał odnaleźć drugie dno. A potem wychodził na jakiegoś zboczeńca, no ale, przecież Flo wiedziała, że żartował, prawda? Prawda?...
A jak nie, to trudno. I tak brawa, że nie uciekła. Może jest masochistką, albo sprawdza, ile wytrzyma w jego towarzystwie? Ostatnio jak byli w zoo nie dała zbytnio rady, więc może chce pobić rekord? To by się akurat sprawdzało. W ogóle, śmieszyło go, że gdy się poznali, to wcale go tak nie lubiła, a on sam nie zmienił się tak szczególnie… podobno.
- Jesteś niesamowita – wybuchł kolejną salwą śmiechu. – Przeważnie słyszę w to w wersji: „Wy tępe chuje! Chociaż weźcie odpowiedzialność za własne czyny!” – zaskrzeczał komicznie niczym babcia z kiosku ruchu.
Lynn nic nie powiedziała. Wyjaśniła jedynie kobiecie, o co chodzi, co planuje zrobić, na co idą pieniądze i jak chce to zorganizować. W skrócie wyglądało to tak: Marilyn chciała w swoim domu otworzyć coś na kształt domu sztuki; chciała robić wystawy, wieczorki muzyczne oraz aktorskie, recytatorskie (dodała, że w XIX i na początku XX wieku było to dość popularne, obecnie moda na to zniknęła), ale potrzebowała na to dokumentów. I to właśnie była praca Flo.
- Nie chcę Ci przeszkadzać, ale potrzebuję tego już na jutro. Wiem, okropne, ale... - Westchnęła. - Nie lubię robić rzeczy na ostatnią chwilę i nie robię, ale urząd przysłał mi dokumenty za późno trochę...
Widać było, że mimo wszystko się denerwuje. Usiadła, wypiła trochę wody. Spojrzała na kobietę.
- Nie chcę siedzieć u Ciebie po nocy, możesz przecież jutro się tym zająć. Mogę wpaść z rana?
Skoro by się zrozumieli w kwestii drogich, szlachetnych alkoholi, dlaczego by nie sprawdzić ich w tej sytuacji? A nóż-widelec mogliby się polubić, prawda? Zwłaszcza, że Jake sympatię wzbudzał głównie u kobiet. Mężczyźnie, chociaż niepotrzebnie, traktowali go jako rywala.
Odebrał od niej świstek papieru, czytając go - nie, jakby się mogło wydawać, pobieżnie, a uważnie. W końcu, zależało od tego dobre imię firmy. Nie dbał o siebie, ale wiedział, że ojciec nie wybaczy mu tego, kiedy po prostu zrezygnuje i się podda w tej sprawie. Każde pieniądze był ważne, podobnie, jak każda zniewaga. W tym przypadku, Edward Moore milczał, ale Jacob zdawał sobie sprawę z tego, że sprawa wcale wyciszona nie została. Słyszał, właściwie siostra mu przekazała, jak ojciec wyżywał się w tej kwestii na matce. Dlatego też Jake postanowił coś z tym zrobić. A pierwsze co przyszło mu do głowy, to odszukanie wizytówki adwokata. W ten sposób trafił do Florence. Uroczej, piegowatej blondynki. Porządnej, młodej pani prawnik.
- Lisabeth codziennie od dziewiątej do siedemnastej znajduje się w głównej siedzibie Moore Industries - zauważył cicho, nie mając pojęcia, czy te godziny odpowiadają kobiecie. - Zazwyczaj wtedy i ja tam jestem. Ale po godzinach można umówić się z Lisą, dzwoniąc na jej komórkę. Podam numer do mojego biura i jej prywatny - wstał z kanap i podszedł do barku, gdzie zostawił telefon. Usiadł ponownie na sofie, nie wypuszczając z ręki szklaneczki z whiskey. Cóż, blondynka mogła zauważyć, że alkoholu nieco przybyło.
- Podyktować? - uniósł obie brwi ku górze, kostkę lewej stopy, opierając na prawym kolanie. Lekki uśmiech pojawił się na jego twarzy i chętnie przesunąłby teraz dłonią po szczęce, ale obie ręce miał zajęte.
[Aj łud low tu! ale odbywam już staż w jednej firmie, ahhaah:D chyba, że uznamy, że Tony jest na tyle super, że odbywa dwa:D ]
- Po twoim wyjeździe zawsze wyobrażałem sobie, jak idziesz w ślady ojca. Zawsze z taką pasją mówiłaś o jego pracy i byłem pewien, że też wybierzesz ten zawód. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że TY ułożona dziewczyna, mogłabyś chodzić na zakrapiane imprezy – przyznał, śmiejąc się cicho.
Najwyraźniej w życiu każdego człowieka przychodzi okres buntu. I jednych trwa krótko, u drugich dłużej, a jeszcze u innych w ogóle się nie kończy. Landon wylądował akurat w tej ostatniej grupie, ale nie żałował. Nawet przez moment, przez sekundę, nie żałował decyzji o wyjeździe z rodzinnego miasta do Amsterdamu. Muzyka była jego życiem.
- Mieszkam blisko, więc możemy się wybrać do mnie. Bary będą albo już pozamykane, albo głośne, a my w końcu mamy sporo do obgadania – stwierdził, skręcając w drogę, która prowadziła na jego osiedle.
- Dziękuję.
No tak, Lyn miała dobry gust, co się obiło już echem po świecie sztuki. Zdarzały się nawet telefony do niej, by pozwoliła na wystawę danego artysty, mimo, iż już grzecznie odmówiła, raz czy dwa ktoś jej groził. Była jednak nieugięta, byle jakości nie lubiła. Nie, jeśli chodzi o sztukę. I jak nie wpuszczała miałkich artystów, tak i miałkim gościom nie pozwalała na przyjście. Grupki gimnazjalistów chcące tylko "pokazać się", by zarobić ocenę naturalnie zostawały wyrzucane, ludzie, którzy przychodzili z lodami, pizzami, po alkoholu... Nawet w przyszłości Lyn planowała jeszcze bardziej zamknąć imprezę, bowiem do teraz pojawiały się nieprzyjemne sytuacje.
Następnego nia punkt o dziewiątej Lyn stanęła pod mieszkaniem Flo. Skoro kobieta odmówiła pieniędzy, Lyn poszła do sklepu - i w ramach zapłaty chciała jej coś dać.
Zapukała do drzwi. W ręku trzymała czerwoną papierową torebkę.
Spacer po mieście. To własnie to zajęcie, którego Gaspard nigdy nie lubił, ale czasami był do niego zmuszony. Na przykład w momentach krytycznych, kiedy lodówka woła o pomstę do nieba. Albo kiedy mieszkanie jest tak brudne, że trzeba poszukać gdzieś indziej dostępu do tlenu.
Właśnie szedł ulicą z plecakiem na ramieniu, pełnym jedzenia, kiedy zobaczył znaną mu twarz. Chwilę zajęło chłopakowi zrozumienie kim jest owa dziewczyna, następnie trzydzieści sekund rozważał czy zawrócić i odejść, a potem przypomniał sobie, że to było dawno i rozstali się w spokoju... a poza tym ich związek do długich nie należał. Podsumowując odważnie ruszył dalej i uśmiechnął się lekko.
- Witaj. - Skłonił się w stylu starego gentlemena.
[ Florka... Jedziem z wątkiem? ]
[ Co ty pierdzielisz! Z dupy strony chyba ;d ]
- Niesamowita, a do tego skromna i blondynka – podsumował z szerokim uśmiechem na ustach i poczochrał ją po tej blond czuprynie. – I czego chcieć więcej?...
Clayton podobno szanował wszystkie kobiety, ale wiadomo, że niektóre zasługiwały na mniejszy szacunek, albo w ogóle jego brak – trudno szanować taką, która sama do siebie ma mikry szacunek bądź w ogóle jego brak. Tak czy siak, starał się być zawsze uprzejmy, a że mu czasem różnie wychodziło, to już inna sprawa. Liczy się gest i dobre intencje, zapewne.
- Nie jestem ekspertem, ale z biologicznego punktu widzenia seks służy rozpłodowi. Nie ma co tego ubierać w te wszystkie pierdoły, romantyzm, namiętność, trolololo… – mruknął, uśmiechając się pod nosem. Zero w tym romantyczności, ale nie uprawiał seksu z osobą, którą kiedykolwiek kochał. Nieco to smutne, ale generalnie nie dla Caleba, bo on przyzwyczaił się, że seks = przyjemność i to mu wystarczyło. Nie doklejał nowych łatek, bo nigdy nie odczuł takie potrzeby. I swoją wypowiedzią chciał ją trochę rozdrażnić. Tak troszeczkę.
- Czekoladowy – odparł krótko. – Chociaż wolałem patrzeć jak ty konsumujesz. Taki fetysz.
I się dziwisz, że potem cię ludzie nie lubią…
[ Obrażasz mnie. Claya! :d ]
- Przenoszę w nich deszczówkę. DESZCZÓWKĘ. Są strasznie wytrzymałe, wiesz? – Oczywiście wszyscy wiemy, że Caleb to ubogi studenciak, więc takowa teoria jak najbardziej byłaby do przyjęcia, gdyby nie fakt, że był Claytonem. Tym Claytonem. No i kurwa wszystko prysło. Zresztą, gdzie miał trzymać gumki? Och, oczywiście, najlepiej od razu na kutasie, ale to mało bezpieczne.
Caleb nie chciał ani dzieci, ani ślubu. Dzieci nie, bo nie daj Boże, urodziłby się mu taki sam Clayton jak Elizabeth, jego matce, i co – miałby się z takim chujem męczyć? To samo ze ślubem – bycie zamężnym oznacza, że jesteś wykorzystywany a nie kochany. Te podłe suki tylko czekają, aby rozpierdolić twoją wypłatę na jakieś łachy za milionpięćsetstodziewięćset.
O nie, nie, nie. W takie gówna się nie wpierdalamy panowie, no way.
- Wybacz, to nie tak… po prostu ostatnio studiowałem kamasutrę i tak wyszło… w ogóle, ciekawa książka – mrugnął do Florence. Skoro ona uważa, że ma nasrane we łbie od seksu, to w porządku. Generalnie to życie Caleba skupiało się na muzyce, seksie i jedzeniu. Przynajmniej to pierwsze było ambitne, reszta to dodatek. Zapełnienie czasu. – Jestem naprawdę wrażliwym człowiekiem. Serio.
Firmowy, szeroki uśmiech. Jak zwykle.
- Pewnie, że dam się zaprosić. - Odpowiedział i lekko się uśmiechnął. - U mnie po staremu. Żyje się jak żyje. Tyle, że siostra zmieniła lokal i teraz mam współlokatorkę. - Wzruszył ramionami. - A co u Ciebie? Jak żyjesz? - Zapytał. Nie był jakoś szczególnie wylewny. Może dlatego, że nie porywały go rozmowy z byłymi? Z resztą z Flo to stara historia i w sumie może lepiej dla wszystkich, że się rozeszli? W końcu nie nadawał się na starego, marudnego prawnika.
[ Cóż za dyskryminacja, tylko dlatego, że nie ma kłaków, to laluś :( Smuteczek.
Ale też wolałabym go w nieco bardziej „dziadziowym” stylu. ]
Równowaga… sraga, nie równowaga. I choćby mu nie wiadomo co o instytucji małżeństwa, ślubie i innych tych pochodnych wciskali, to on mówi stanowcze nie. Przecież samo przez się widać, że on nie nadaje się kompletnie do czegoś takiego. Jakby tak się dłużej zastanowić, to on żadnej dziewoi na serio nie miał; w sensie chodzenie za rączkę, chłopak i dziewczyna. Nigdy nie mówił o jakieś lasce „moja dziewczyna”. Tylko się z nimi pieprzył, i to stanowczo mu wystarczało. Nigdy nie chciał mieć jakieś dziewczyny „na własność”. To chore – mieć kogoś na własność. Jak można mieć kogoś na własność? Jak można powiedzieć, że: „należę do ciebie, a ty do mnie”? „Póki śmierć nas nie rozłączy”? Gdyby to było tak na serio, to Caleb miałby ojca, a Eli nie musiałaby się sama męczyć z takim skurwysynem jak Calyton.
Chory, romantyczny syf.
- Jestem tylko facetem – powiedział, jakby to miało go całkowicie usprawiedliwić. I deszczówka jest potrzebna, kiedy to powierzasz Rory’emu zapłacenie za rachunki i potem kończy się to tak, że nie macie wody dwa dni. Oto jak się kończy wiara w drugiego człowieka. A co dopiero w kobietę?...
Ja pier…
[ Och nie, nie dam się wrobić. Wyjątkowo spadnie na Ciebie przyjemność zaczynania wątku ; D ]
[ Seksi, w ogóle zdjęcia ma fajne. I nikt go prawie nie zna, hihi! :D ]
- Nie wiem czy pingwiny wytrzymają nasze towarzystwo – mruknął rozbawiony i oparł się łokciami o barierkę, gdy dotarli na wybieg tych uroczych stworzeń. – Widzę Szeregowego – zaśmiał się, zlizując nieco loda i patrząc z tym samym rozbawieniem na to, jak Flo „ostrożnie” starała się konsumować swojego. Wyszczerzył się do niej szeroko, bo już doskonale wiedziała o co chodzi. Tak myślał, w końcu nie była blondynką, nie?
Clayton nie widział o związkach nic, no, może co usłyszał, to wiedział. Ale nie przeszkadzało mu to, serio. Praktycznie w ogóle nie odczuwał z tego powodu jakiegoś smutku. Wszakże jak chciał, mógłby mieć, ale nie chciał. Patrząc na jego aparycje, kiwało się głowami – ta wymówka jak najbardziej była sensowna.
- Kiedy tak mówisz, to aż mam nawet ochotę cię przelecieć – wybuchł śmiechem, widząc jak zapędziła się w swoich wywodach, ale całkowicie mu to nie przeszkadzało, a co więcej – zgadzał się z Flo w stu procentach!
- Iii-ha! – To był odgłos w stylu napalonego konia, jakby ktoś nie wiedział. Caleb całkowicie wczuł się w rolę, a może niespełnione marzenie o byciu atrakcją w zoo? Odwrócił się plecami do Flo i pochylił nieco. – Wskakuj, ujeżdżaj mnie – wybuchł śmiechem. Serio, nic nie brał, nawet loda nie skończył, zresztą – lód był czekoladowy.
Ona żartowała? A on nie. Come on baby, light my fire!
Czy przeszkadzało mu, że zamiast mężczyzny będzie rozmawiał z kobietą? Absolutnie. Można nawet powiedzieć, że się cieszył z tego faktu. Co prawda, gdyby nie dostał się na ten staż, to nic by się nie stało, bo miał już zapewniony jeden w innej firmie, jednak wiedział, że mógłby się tu dostać. Więc gdyby się nie udało, to ugodziłoby to trochę w jego.. dumę.
Zanim zajął wskazane przez nią miejsce podszedł do biurka, za którym siedziała kobieta i wyciągając w jej kierunku rękę oznajmił:
-Proszę mówić mi po prostu Anthony lub Tony, jak pani woli. -całość wypowiedział spokojnym tonem, nie odrywając od niej swoich zielonych oczu. Wierzył, że jeśli przejdą sobie na "ty" ich rozmowa przebiegnie w znacznie lepszej atmosferze. -I tak, wody. -dodał uprzejmie.
Sierpień byl miesiącem, podczas którego ludzie brali urlopy, wyjeżdżali do innych miast, na domki letniskowe, nad jezioro czy też za granicę, chcąc wypocząć i zaznać choć odrobiny relaksu dla przemęczonych umysłów i organizmów.
I zazwyczaj w tej kwestii brali urlopy dopiero w tym miesiącu lub pod koniec roku kalendarzowego, by nie wracać po świętach do domu, a w dzień sylwestra kończyć swoją zmianę. Inni nie mogli bądź też nie chcieli brać urlopów, ponieważ musieli zarobić pieniądze, ewentualnie byli pracoholikami, a tych z każdym rokiem coraz więcej przybywało. Oni chyba nawet nie byli świadomi, jak bardzo niszczą swoje życie.
Takowy, kilkudniowy urlop zmuszona była wziąć Lilianne, choć zapewne i tak przyjdzie do pracy, najwidoczniej uznając, że wypoczęła i załatwiłą wszystko, co miała załatwić do odpowiedniego momentu.
Na prośbę dwudziestosiedmioletniego brata dziewczyny, Charlesa, wzięła go. Mieli załatwić pewne dokumenty u prawnika z notarialnymi uprawnieniami. Dziewczyna nie wiedziała gdzie szukać, ale - najwidoczniej - to Charlie był obeznany, co w ogóle jej nie dziwiło, skoro mieszkał tu kilka lat. Od kiedy zaczął studiować medycynę na Uniwersytecie.
- Charles, szybciej! - jęknęła, spoglądając na cyferblat zegareka, którego wskazówki przesuwały się leniwie po czarnej tarczy.
Lilianne opierała się o samochód, poprawiając swoje odzienie, które choć trochę miało się prezentować elegancko. Ot, czarne i wąskie spodnie nachodzące na buty na obcasie, koszula i marynarka z podwiniętymi rękawami.
Dopiero po pięciu minutach od jęku młodszej siostry, ta zobaczyła osobę, którą drażniła przez dobrych kilka lat i nie dawała spokoju.
- To nie jest daleko, nie narzekaj. - powiedział, wychodząc dziarskim krokiem i kierując się do samochodu dziewczyny. Gdzieś dokumentację rzucił na rozdzielczą i przkręciwszy kluczyk w stacyjce, ruszył z impetem pod zapamiętany przez niego adres kancelarii prawniczej i notarialnej.
Niewiele czekając, wysiedli z auta i skierowali się pod drzwi budynku kancelarii, przepuszczając starszą, poddenerwowaną i psioczącą na miejsce, do którego właśnie podążali, kobietę. Później sami się tam skierowani, odwracając co jakiś czas w zdziwieniu.
W ostatnich czasach dziwnie nie miał ochoty wychodzić z domu nigdzie, oprócz do pracy - chociaż w gruncie czasem wybierał się nad Amstel albo nawet jechał na wybrzeże, oczywiście nie zabierając ze sobą nikogo - może dlatego, że nie znosił gorąca, a teraz tak właśnie było. Pogodynki nie zapowiadały nawet żadnego, choćby minimalnego ochłodzenia, co nie nastrajało Joshuy w żaden sposób pozytywnie. Jedynym miejscem, gdzie jeszcze czuł się w miarę chłodno i po prostu dobrze, był basen. Nie ma nic lepszego od zanurzenia się w wodzie i krążenia bezmyślnie w dwie strony, wykorzystując maksymalnie swoje możliwości. Kiedy wracał z pływalni do domu, nie miał nawet siły myśleć o czymś konkretnym, co wpływało korzystnie na jego psychikę. Zdecydowanie. Dziś, jak zwykle w piątki, znowu poszedł po pracy trochę się zmęczyć. Po nieraz zbyt ciężkim jak dla niego tygodniu to było najlepsze odprężenie, przynajmniej jeśli chodzi o jego osobę.
Kolejna długość przepłynięta, może przez chwilę odpocząć. Zatrzymał się przez chwilę w wodzie, a potem jednym ruchem wyskoczył na krawędź basenu wyłożoną jakimiś bladoniebieskimi kafelkami. Przeczesał mokre - bo oczywiście zapomniał wziąć ze sobą czepek - włosy i odetchnął głęboko, rozglądając się po całym wnętrzu. W końcu skupił się na jednej osobie znajdującej się najbliżej, bo na torze obok.
[ Jest jak jest, ale proszę. ]
- Zależy, gdzie są borsuki. I wiesz, masz ciężkie kości – mruknął, łapiąc ją z tyłu za uda, co by nie spadła. I oczywiście, bez żadnych kontekstów! To esencja czystej troski o życie drugiego człowieka, bo właśnie teraz miał je, i to całkiem dosłownie, na swoich barkach… w sumie plecach, ale kto by się tam wgłębiał w szczegóły.
Calebowi było kompletnie obojętne czy zobaczy go ktoś znajomy, czy też nie. Albo ktoś z pracy, o, to by było fajne, bo w robocie był po prostu takim pracowitym, uroczym chłopcem z Wielkiej Brytanii. Starsze panie uwielbiały jego akcent, serio. Na pewno by go poznały, gdyby były tutaj z na przykład wnukami. Akurat sztuka kamuflażu była dla Claytona zbyt odległą sztuką – po prostu nie dość, że wyróżniał się wzrostem, to do tego miał całkiem charakterystyczną mordę. Zabawa w tajniaków odpada.
- Ja pierniczę – roześmiał się pod nosem. – Naprawdę się wczułaś – powiedział rozbawiony, przechodząc wśród grupki dzieciaków ze szkoły. Cholerne mrówki.
Klienci potrafili być uparci, złośliwie. No po prostu okropni. I to nie było zależne od zawodu. W każdym, nawet najbardziej bezsensownym znajdzie się taka zmora, co to potrafi zniszczyć dzień i humor, która miał przez te dwadzieścia cztery godziny napawać człowieka nieznaną radością.
Lilianne jakoś wydawała się nazad zmarnowana, niewyspana, nie mogąca niczego ogarnąć, choć i tak Charles wyglądał gorzej, to entuzjazm i wewnętrzna energia biła od niego na kilometr.
Pieprzony realista z optymistycznymi skłonnościami, pomyślała, łypiąc na niego złowrogo.
Po głosie umożliwiającym wejście do środka, Lilka nacisnęła na klamkę, pchnąć z lekkością do przodu, by ujrzeć delikatne, kobiece rysy twarzy. Uniosła wymownie brew i spojrzała na brata sugestywnie.
- Ciężki klient, co? - pytanie bardziej do stwierdzenia pasowało, gdy starszy Holmes przez ramię wskazywał na powietrze, mówiąc o tej staruszce.
Położył wszystkie potrzebne dokumenty na biurku, rozsiadając się wygodnie, jak u siebie.
- Florence, Lilianne, moja siostra - przedstawił, wskazując to z jednej dziewczyny palcem na drugą; ot, luzackie podejście, choć sprawa wydawała się być poważną.
Długowłosa zaś uścisnęła dłoń, zajmując miejsce obok i z wyczekiwaniem spoglądając na Charliego, aż ten zacznie swój monolog.
- Kostka cukru to jakaś metafora, czy jak? – zapytał rozbawiony, gdy dotarli do uroczych stworzeń, zwanych borsukami. Oczywiście, zdążyli już prawdopodobnie zwrócić na siebie uwagę wszystkich możliwych zwiedzających jak i pracowników. Ale szczerze, nie frapował sobie tym głowy w tym momencie. Oparł się tyłem do barierki, krzyżując ręce na piersiach i spoglądając wesoło na Florence.
- Zawsze tak dominujesz? – kolejne pytanie, tym razem doprawione śmiechem, bo po prostu uwielbiał ją drażnić.
Lilianne nie podchodziła do ludzi od razu z pesymistycznym i wrogim nastawieniem, choć niejedna osoba mogłaby stwierdzić, że z twarzy wygląda na wredną osobę. Nawet, jak pamięcią sięgnąć do kilku lat wstecz, to ktoś oznajmił jej bezwstydnie, że myślał, że jest zimną, bezduszną suką.
Na swój sposób mogłoby to być komplementem, bo jednak ludzie podchodzą do niej wtedy z dystansem.
Lilianne nie wiedziała, kogo zna Charlie, a kogo nie. Mieszkała tu już chyba trzy lata, a pomimo tego, do brata nie przychodziła za często. Spotykali się, owszem, jak to rodzeństwo i razem przyjeżdżali do rodziców, gnieżdżących się z wygodą w swoim domu w Londynie.
- Kawy.
- Whisky, jeśli takowa jest na miejscu. - oznajmił Charles, uśmiechając się do kobiety delikatnie. Ot, rozmowy z nią miały swoje różne intonacje, ale jakoś - co wywnioskowała Lilka - nie były wrogie.
- Jak dobrze pamiętam, to miałaś aplikację notarialną, więc w takiej kwestii będzie nam to przydatne. - oznajmił, kładąc po chwili teczkę z wszelkimi papierami oraz umowami, które były podpisane ręką starszego Holmesa. Cała teczka zawierała dokumentację o własności mieszkania, samochodu, warsztatu, który był jego dzieckiem, jak to nieraz potulnie określał.
Bohater dnia na basenie, powinien przecież dostać złoty medal, a nie kawę. Ale dobra, przecież ona też go w pewien sposób zadowoli, może nawet bardziej, bo trochę doprowadzi do porządku. W końcu po całym tygodniu abstynencji od kofeiny - któż by uwierzył, gdyby oświadczył to komuś znajomemu? - z czystego braku czasu w pracy na bieg do choćby automatu, a w domu jakoś dziwnie już przechodziła mu ochota na picie czegokolwiek. Albo jedzenia. Wszystko jedno.
Znowu wyskoczył na krawędź basenu, jako że wcześniej jakoś ześlizgnął się do wody i obrócił głowę w stronę dopiero co wyciągniętej z tej małej opresji dziewczyny. Omiótł ją tylko pobieżnie wzrokiem, na razie zapamiętując tylko kolor czepka i fakt piegów na jej twarzy, a potem znowu patrzył przed siebie, nie wiadomo dokładnie, na co. Chyba na jakiegoś kolejnego pływaka.
- Skurcz? - bardziej chyba stwierdził, niż spytał, choć można było usłyszeć w tym słowie jakąś tam nutkę niepewności. Ale przecież masowała sobie łydkę, więc wiadome, nie mógł więc mieć wątpliwości. - Zdarza się.
Przetarł twarz dłońmi, bo spływające po niej wciąż krople wody zaczynały go mocno irytować. W zasadzie, dziś większość rzeczy zdawała się go denerwować, więc trzeba było odreagować gdzieś swoją złość, co by nie wyładować się na kimś, kogo nie chciał w żaden sposób urazić.
- Kawa, mówisz - znowu obrócił się trochę do niej, tym razem rejestrując ciało zakryte jednoczęściowym kostiumem. - Jasne.
Lilianne nadal siedziała cicho, nie mając w tej kwestii nic do powiedzenia. Miała tu przyjść tylko po to, by usłyszeć, by Flo wiedziała, kogo ma upoważnić i najwyżej podpisać jakąś dokumentację.
Zanim Charles zastanowił się dokładnie nad odpowiedzią, którą miał udzielić kobiecie, wróciła sekretarka z poproszonymi przez kobietę, napojami. Posłała klientom uśmiech i niepewne spojrzenie blondynce.
A jak na mężczyznę przystało, ten od razu otaksował ją spojrzeniem, by zaraz upić niewielkiego łyka ze szklanki, którą trzymał w dłoni, a tą ułożył na podłokietniku fotela.
- Chodzi mi głównie o spadek czy też darowiznę. Dla mnie to nie ma ogromnej różnicy. - zaczął, zerkając mimowolnie w dokumentację i na dłonie kobiety - Zależy mi tylko, żeby poszło to jak najszybciej i wszystko przeszło na Lily, bez jakichkolwiek spraw, zrzekań i innych pierdół. Na spokojnie i jak najszybciej. - dodał, wyjaśniając pokrótce to wszystko.
Właściwie Florence mogła pewnie zauważyć diametralne zmiany na mężczyźnie. Wydawał się nieco wybladły, wychudzony, a sińce pod oczami wraz z workami mówiły o jakimś wycieńczeniu. Nie był to jednak tak przerażający widok, że ludzie omijali go szerokim łukiem.
[ot, a teraz dałam większe? i jak mój chłopiec, ten nowy, się podoba? :D]
Jasne, zawsze jego wina – nie masz na kogo zrzucić winy? Zrzuć na Claytona, uwierzy dosłownie każdy. Zresztą, samego zainteresowanego niezbyt to obchodziło, bo akurat zdanie innych zawsze miał gdzieś. Jakby nie miał, nie mógłby się nazywać Calebem Claytonem. Każdy kto go znał, musiał absolutnie przyznać rację. Oczywiście nie olewał wszystkich, ale grono nieolewanych nie było też jakoś szczególnie wielkie…
- Whoa, przerażające – mruknął z rozbawieniem. Jeśli chodziło o „te sprawy” i nie tylko, wolał opcję, w której dominacja leżała gdzieś na środku, po połowie. Co za dużo to niezdrowo, a żaden facet nie lubi być tłamszony przez kobietę. Chyba, że jakiś popierdolony fetyszysta czy ostatnia cipa. Jeśli zaś o panie chodziło, to one miały z tym mniejszy problem, czasem nawet żaden, byleby nie tłamsiło się ich całkowicie. I aby nie były feministkami na przykład, nie daj Boże! Koszmar każdego heteroseksualnego, zdrowego faceta.
- Cóż, jak PROPONUJĄ, to się nie odmawia, nie? – spojrzał na nią z uśmiechem. O, nie, nie. Pan Clayton był za mądry na babskie intrygi, czyli te wszystkie małe kruczki, te niedomówienia. Prosto z mostu, a jak nie, to bawimy się dalej i nic z tym nie robimy. Najbezpieczniejsza opcja.
Nie wyglądała właściwie na podstępnego, złowieszczego stwora, ale przecież nie powinien tak oceniać po pozorach, przecież tak nie wolno. Zresztą, ludzie łamią niektóre zasady wyznaczone przez ogólny jakiś tam wewnętrzny kodeks moralny, on też może.
Skinął tylko głową i on już zebrał się do szatni, chcąc wyjść z niej, wyglądając jak cywilizowany człowiek, a nie kompletnie niechlujne nawet ubrany osobnik płci męskiej. Nie potrzebował jakoś za wiele czasu dla siebie, po prostu - robił wszystko spokojnie, bez pośpiechu.
Czekał na nią przy wyjściu z basenu, już na zewnątrz, ze średniej wielkości torbą przewieszoną przez ramię. Miał tylko nadzieję, że go nie wyrobi i nie zachce jej się nagle spieprzyć, żeby uniknąć spotkania.
- Miło mi poznać. - Delikatnie ujął jej dłoń. Potem zaczął zastanawiać się nad kawiarnią, aż w końcu wzruszył ramionami. - Jeżeli będziemy iść przed siebie to w końcu na jakąś wpadniemy. -Stwierdził rozbawiony. Był to sposób na znalezienie wszystkiego... i na długą wycieczkę.
- Faktycznie – pokiwał głową rozbawiony, a potem spojrzał na Florence. Borsuki były fajne, tylko… – Borsuki nie mają ani whisky, ani pięćdziesięcioletniego stainwaya…. Ani wentylacji. Przy okazji, jebią jak nie wiem – mruknął dobitnie i zaśmiał się krótko. Argumenty Johnson były przekonujące i musiał przyznać jej rację, iż doskonale je dobrała, zważywszy na „nudność” borsuków i obecną pogodę. I mimo, że nie przeszkadzała mu zbytnio ta pogoda, bo zawsze mógł zdjąć koszulkę, to wizja stainwaya była naprawdę kusząca. I whisky do tego. Miło.
- To prowadź w takim razie – uśmiechnął się do Florence szeroko. – Nie chce mi się oglądać konkursu mokrych, przepoconych podkoszulków, wiesz… - ruchem podbródka dyskretnie wskazał na grupę starszych pań z dziećmi.
Brrr!
Prześlij komentarz