karta-gigant O_O
johnny depp is your freedom
(I believe in)
Harvey Taylor
znany w kręgach urzędniczo-kościelnych jako Harvey Christopher Taylor, wcześniej po prostu Krzysztof Taylor, co brzmi co najmniej debilnie, w kręgach pozostałych zwany Porucznikiem (bo porucznik Dan Taylor? ten od Forresta i krewetek? chyba)
sneak peek
1976 rok, 30 grudnia, socjalistyczny mrok | Kraków - dzielnica XVII | człowiek renesansu | anarchista | w akademykach najlepiej się pije | kroi chleb swoją ciętą ripostą | mów do mnie więcej | Roszpunka | Ojciec Roku w plebiscycie Metal Hammer | chujowe zdjęcie w paszporcie | MOZART! | zero życiowej traumy | maszynki do tatuażu i skrzypce | strząsał popiół do doniczek, podglądał sąsiadkę, wyżerał dziecku słodycze i depilował klatkę | Paryż na wiosnę cudny jest | ucieleśnienie cierpliwości | Amerykanin z Krakowa w Amsterdamie | wdowiec z pechem do przyszłych-niedoszłych teściowych | nocą na autostradzie | zawiść budzi, bo go każda fala niesie | motocykliści dzieciom | charytatywny człowiek | zamyka tylko na górny zamek | uznany najlepszym amsterdamskim tatuatorem
35 lat w (niekoniecznie) telegraficznym skrócie
Na początku był trzeci z sześciu braci w polsko-amerykańskiej rodzinie, kiedy złote czasy socjalizmu trwały jeszcze w najlepsze. Były pierwsze kroki na Placu Centralnym, były Konstale 105N na pierwszej obwodnicy, był Jubilat i Biprostal, był plac budowy Hotelu Forum, było Kino Kijów, były wszystkie atrakcje Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej w Mieście Krakowie. Kolejki i puste półki też. Krzyś za kolejkami nie przepadał, dlatego mama Natalia wychodziła z siebie i uciekała w nieokreślonym kierunku, kiedy za czymś trzeba było postać, a najmłodszego syna nie dało się wepchnąć do mieszkania miłej starszej pani sąsiadki i spierdalać ile sił w nogach, żeby zaznać chociaż kilku godzin wytchnienia od całej trójki i męża przy okazji. A wspomniany był żołnierzem armii amerykańskiej i wracał do żony praktycznie tylko po to, żeby zrobić kolejne dziecko. Aż pewnego pięknego dnia wpadł z niespodziewaną wizytą i obwieścił, że załatwił wszystkie potrzebne papiery, więc przeprowadzają się do Waszyngtonu. Było lato 1983, mówiło się tylko o upadku stanu wojennego i Supermanie III na ekranach zachodnich kin.
Najstarszy brat buntował się strasznie, zapierał wszystkimi kończynami i terroryzował wszystkich domowników w mieszkaniu na zacnym socjalistycznym blokowisku przy pętli tramwajowej Wzgórza Krzesławickie. Na nic się to wszystko zdało, rodzina dokładnie miesiąc po postawieniu przed faktem dokonanym siedziała w samolocie z Nowego Jorku do Waszyngtonu. a przez kolejne kilka lat nie mogła otrząsnąć się z PRLowskiego szoku, szlajając się po parkach i ulicach D.C. Jednak cóż innego można było zrobić z Polską tamtych lat, jak tylko o niej zapomnieć, zadamawiając się w Stanach na dobre.
Dziesięć lat sielanka potrwała, a Krzyś raczył odrosnąć nieco od ziemi, po drodze stając się Harveyem Christopherem. Jako szesnastolatka interesowało go tylko palenie papierosów w krzakach, tworzenie archiwum Playboya pod łóżkiem i doskonalenie swoich umiejętności w zakresie wszelkich sztuk plastycznych i muzycznych. Zwłaszcza w tym ostatnim był świetny, pozostałe dwie kwestie nieco niedomagały - wścibska sąsiadka raz za razem umilała mu przerwę na dymka, a kolekcja wylądowała na śmietniku w towarzystwie wielkiej awantury po maminej inspekcji. Potem świat pękł na pół, pozostawiając po sobie dymiące zgliszcza i zapach spalenizny.
dodatkowe bzdury
- dobry urlop to urlop w Krakowie;
- nie ma powalająco pokaźnej kolekcji tatuaży na własnym ciele, co niektórych dziwi;
- jada tylko czerwone mięso;
- sprawdza ludzi, opowiadając im zawsze jeden i ten sam suchar o tym, jak nazwać psa bez nóg*;
- ta lista mogłaby mieć kolejny kilometr, ale będzie wam darowane czytanie listy bzdetów na temat Harveya.
* nieważne jak, i tak nie przyjdzie
Jesień roku 1993 była paskudna, podobnie jak nastroje w domu Taylorów po wizycie Dwóch Smutnych Panów. Senior imieniem George był jedną z ofiar Bitwy w Mogadiszu po stronie sił specjalnych US Army. Harvey zawsze był synkiem tatusia, z matką dogadać się nie potrafił, ich kanały komunikacji mijały się o całe lata świetlne, a on sam nabierał I prędkości kosmicznej dla Słońca, kiedy tylko nadarzała się okazja na jakąkolwiek zmianę stosunków, nauczony wcześniejszymi doświadczeniami, które słusznie podpowiadały, że jedyna możliwa zmiana to ta na gorsze. I wcześniejsze doświadczenia miały rację. Harvey nie był kretynem, zdawał sobie sprawę, że ojciec z każdego 'służbowego' wyjazdu może po prostu nie wrócić i poradziłby sobie z jego stratą bez jakichś gigantycznych problemów, gdyby nie pewne decyzje jego matki. Oto miał się domyślić, że teraz zastępuje ojca pod każdym względem. Był co prawda najstarszym mężczyzną w domu, bo dwóch braci nie mieszkało w nim już na stałe, ale na pewno nie nadawał się na głowę rodziny. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że jest tylko gówniarzem i na pstryknięcie palcami nie wydorośleje dostatecznie mocno, żeby zadowolić matkę.
Dlatego ochoczo podjął cały szereg najgłupszych decyzji w swoim życiu i zaczął niebezpieczną zabawę, która pewnie zaprowadziłaby go finalnie na tamten świat. Jednak z wiru udawania przed wszystkimi dookoła, że nie ma żadnego problemu, tworzenia naprawdę mocno chorej sztuki i walenia jednej bardzo długiej kreski za drugą bardzo długą kreską wyrwała go gwałtownie i skutecznie pewna informacja. Dziewczyna, którą widział na oczy może raz podczas jednej z imprez ogłosiła mu, że oto zostanie tatusiem i ona nie ma pojęcia, co on z tym zrobi, ale po pierwsze się nie wykręci, a po drugie nie zaproponuje jej skołowania kasy na skrobankę. Był koniec wakacji, oboje dzieliło od rozpoczęcia studiów w Nowym Jorku zaledwie kilka tygodni.
I nastał kosmos. Kosmos dwóch kierunków studiów - malarstwa i instrumentalistyki - jednocześnie, bardzo mało udanego pożycia z Shantelle w klaustrofobicznej kawalerce i opieki nad małą Laylą, która przyszła na świat zaraz po zimowej sesji, którą oboje zaliczyli, mało nie tracąc przy okazji zdrowia i życia. Wbrew wszystkiemu i wszystkim po przyjściu na świat dziecka zaczęli się dogadywać coraz lepiej, a raczej zaczęli się w ogóle dogadywać, nie zaś ograniczać swoją relację do oskarżeń o zmarnowanie życia sobie nawzajem i wytykania niewątpliwie licznych wad. Podczas pierwszych urodzin córki byli już szczęśliwą parą, która odnalazła cudowny sposób na ogarnięcie świata dookoła na tyle dobrze, żeby mieć czas na studenckie obowiązki i życie rodzinne. Harvey łapał się wtedy na współprace ze studiami tatuażu, gdzie zdobywał doświadczenie, planując w odległej przyszłości założyć własny biznes.
Piękne akademickie czasy minęły bezpowrotnie, pozostawiając Harveya i Shantelle w tej niezmiennie obskurwiałej kawalerce i z dwoma już córkami - niespełna pięcioletnią Laylą i dziesięciomiesięczną Hayley. Definitywnie nie można było gnić w tym miejscu, a skoro już i tak zdecydowali o przeprowadzce i mieli za co jej dokonać, to zamiast zmienić jedynie dzielnicę Nowego Jorku, zmienili wszystko włącznie z kontynentem. Przed wyjazdem wzięli szybki ślub. Wylądowali w Amsterdamie, nikt do tej pory nie ma pojęcia dlaczego akurat tam. Rok wystarczył na znalezienie porządnej pracy, ogarnięcie języka na posiadanej niemieckiej bazie i zadomowienie się w jednej z nudniejszych i spokojniejszych dzielnic, daleko od czerwonych latarni i kul przechodzących przez czaszki nieudolnych dilerów.
Harvey powinien był się przyzwyczaić. Przecież scenariusz w jego życiu zawsze wyglądał tak samo - sielanka i błogostan, a kiedy już zdążył się doń przywiązać dostatecznie mocno - cios w ryj, który wgniata go skutecznie w beton. Przecież tym razem nie mogło być inaczej. 11 września 2001 roku to nie tylko dzień zamachu na WTC. Niespełna osiem godzin przed uderzeniem samolotu w pierwszą z wież, państwo Taylor wracali do domu po motocyklowej wyprawie do Rotterdamu. Zostało im do przejechania kilkadziesiąt kilometrów, zmienili się kwadrans wcześniej, teraz ona prowadziła i ostatnim, co Harvey zdołał zarejestrować, było potężne gruchnięcie o ziemię, kiedy próbowała ich ratować przed bliskim spotkaniem trzeciego stopnia z tirem.
Później był bardzo chybotliwy powrót do świadomości w jednym z amsterdamskich szpitali. Teoretycznie już mógł się zgłaszać po tytuł najbardziej poszkodowanego w całym zdarzeniu. Kiedy doszedł do siebie na tyle, żeby rozumieć co się dzieje dookoła, faktycznie był tym, który miał najbardziej przejebane - wspomniany tir przejechał po jego nogach, co musiało skończyć się amputacją powyżej kolan, ale przynajmniej Shantelle nic nie było poza kilkoma potężnymi siniakami i pękniętymi żebrani, a nieszczęsny kierowca ciężarówki leżał dwa piętra niżej pewny, że jego zasłabnięcie za kółkiem nie zrobiło nikomu krzywdy. Gdyby cała sprawa skończyła się w ten sposób, Harvey nie miałby z tym żadnego problemu, aż sam się zdziwił, że wszystkie informacje zagnieździły się w świadomości tak szybko i bezboleśnie, pomijając wszelkie fazy wyparcia, walki i chuj wie czego jeszcze. Jednak już tydzień później rzeczywistość zaserwowała mu dużo mniej przyjemną niespodziankę. Rano rozmawiał z żoną i to on pocieszał ją, przekonując, że nie z takimi rzeczami sobie już radzili, a wieczorem jej stan nagle się pogorszył i na nic zdała się godzinna reanimacja. Kierowca zszedł na zawał, kiedy jakiś kretyn z policji zrelacjonował mu całe zdarzenie.
Pomimo podwójnego pierdolnięcia w ryj z siłą, która sugerowała, że nie powinien już dać rady podnieść się z podłoża, Harvey wygrzebał się spod tego wszystkiego i ogarnął swoje życie w ciągu roku, z nieocenioną pomocą starszego o trzy lata brata Gabriela, który z dziwnych powodów był jedynym chętnym do współpracy. Bardzo nachalnym chętnym, co tylko ułatwiło całą sprawę, bo nie reagował na żadną ilość wylanych na niego bluzgów i ilości nakazów spierdalania, póki jeszcze ma na czym. Po roku srania ogniem piekielnym Harvey musiał przyznać, że bez Gabriela by sobie rady nie dał, co oznaczało mniej więcej tyle, że był gotowy do prowadzenia normalnej egzystencji i dalszego wychowywania swoich dwóch cór. Tak też się stało, po prostu, od razu, bez większych wstępów.
W końcu zrealizował swój plan założenia własnego studia i rozkręcił biznes stosunkowo szybko, po drodze stając się również członkiem najbardziej szanowanej niderlandzkiej orkiestry symfonicznej. I tak już zostało. Przez te dziesięć lat zdążył zyskać miano najlepszego tatuatora w mieście, zaliczyć miliard wszelakich imprez i wystąpień, i w miarę przyzwoicie wyhodować swoje latorośle - aktualnie siedemnasto- i trzynastolatkę. Przy okazji zaliczył dwa poważne związki, które rozpadły się nagle i doniośle po tym, jak okazał się niedostatecznie wyjściowy dla idealnych córek według idealnych matek. Trudno się mówi, żyje się dalej. Aktualnie żyje się absolutnym hajlajfem w pięknym, czteropokojowym mieszkaniu i w pełni ogarnia wszystko, co ogarniać się powinno. Cudnie.
pokrótce o osobowości
Normalny człowiek. Taki naprawdę normalny, nietworzący wokół siebie niepokojącej atmosfery, która każe przypuszczać, że może za chwilę odpierdolić jakąś dziką akcję i nie zostanie kamień na kamieniu ani zdrowy człowiek. W ogóle jakiś taki mało szalony, mało mroczny-skurwysyn, mało złe-dziecko-systemu, przeszło mu, jest na to za duży. Ale z koszulek Iron Maiden, bojówek i skórzanych kurtek ciężko wyrosnąć. Tak przynajmniej przypuszcza, bo nigdy nie spróbował tego dokonać. Nie ma jednak nastoletniego uczulenia na wszelkie eleganckie elementy odzieży, bo przynajmniej dwa razy w tygodniu musi wbić się we frak, założyć okulary zamiast soczewek, żeby wyglądać mądrzej i dokładnie pozapinać mankiety, żeby ukryć ślady obecności wszelkich tatuaży. I nie twierdzi, że to gwałt na jego wolności i niezawisłości.
Stara się być przyzwoitym stworzeniem, nie rucha więc czego popadnie, choćby jego ciało żądało upojnej nocy tu i teraz, natychmiast. Nie miałby większego problemu ze zorganizowaniem całego tabunu panienek, które pokornie klękałyby do miecza, jednak z tego też już chyba wyrósł. Woli zajmować się nieszukaniem następczyni Shantelle, za którą nie tęskni nawet aż tak bardzo. Natura wyposażyła go bowiem w to dziwne podejście do spraw ostatecznych, które bez udziału bogów i religii pozwala mu odczuwać bliskość wszystkich tych, którzy powinni być blisko, ale los postanowił wysłać ich przedwcześnie w dowolne, zależne od osobistych wierzeń miejsce. Nie, nie jest Hamletem, nie siedzi w grobie i nie gada do czaszek. Na cmentarzu bywa zaskakująco rzadko, bo przebywanie tam ani trochę nie wzmaga miłego poczucia bliskości, a wręcz przeciwnie. Może powinien z tym iść do psychiatry (daleko nie trzeba szukać, najstarszy brat do cechu psychiatrów należy, psychicznych psychiatrów, bo oprócz wiedzy specjalistycznej uiścisz u niego również nerwicę i chorobę afektywną dwubiegunową), ale póki co system się sprawdza i nie powoduje odlotów w inną rzeczywistość. To chyba właśnie o to chodzi z tym godzeniem się ze śmiercią.
Harvey do tego wszystkiego jest cierpliwy, nie ma do nikogo o nic pretensji i żyje sobie spokojnie, zadowolony ze swojej egzystencji. Nie ma powalających wymagań względem ludzi, względem siebie przedstawia o wiele większe, dlatego prędzej on sam siebie rozczaruje, niż ktokolwiek zdoła rozczarować jego. Ciężko zapierdalał i zapierdala na to, co zdołał osiągnąć w każdej możliwej dziedzinie życia, więc ktokolwiek zechce położyć łapska na jego zasługach, zostaną mu owe łapska brutalnie odgryzione. Lubi wszelkie imprezy charytatywne i może się nawet pokusić o walnięcie od czasu do czasu jakiegoś wykładu motywacyjnego dla wszystkich, którzy postanowili w siebie zwątpić. Ale to tylko w wyjątkowych okolicznościach, bo za bardzo śmierdzi mu to publiczną psychiczną masturbacją, a to z kolei kłóci się z jego główną ideą, opierającą się o zasadę, żeby robić swoje i nikomu nie wciskać na siłę samego siebie.
Da się z nim żyć, zdecydowanie. Potwierdzają to na przykład córy, które aktualnie mają ciężki okres w życiu i najchętniej powiesiłyby tatusia na suchej gałęzi, ale on sobie zdaje sprawę, że to przejdzie i cierpliwie znosi wszelkie niedogodności. Można mieć pewność, że Harvey nie wbije noża w plecy, nie podłoży świni i nie zrobi nic, żeby celowo komuś dopierdolić. A że jest momentami uroczo nerwowy i nazywa wszystkich dookoła kretynami o IQ wysokości temperatury pokojowej, to już całkiem inna sprawa. Taki jego urok. Niezaprzeczalny zresztą.
Zabija swoim poczuciem humoru, uważa, że błogosławieni którzy umieją śmiać się z siebie, bo będą mieli ubaw przez całe życie. Akceptuje swoje błędy, jednak z przyznaniem się do nich jest już gorzej, w końcu zawsze wszystko wie najlepiej. Jest uroczo bezczelny, zawsze i wszędzie. Powinien się już chyba nauczyć życiowej pokory, ale jeszcze nie opanował tej przydatnej cechy.
Stara się być przyzwoitym stworzeniem, nie rucha więc czego popadnie, choćby jego ciało żądało upojnej nocy tu i teraz, natychmiast. Nie miałby większego problemu ze zorganizowaniem całego tabunu panienek, które pokornie klękałyby do miecza, jednak z tego też już chyba wyrósł. Woli zajmować się nieszukaniem następczyni Shantelle, za którą nie tęskni nawet aż tak bardzo. Natura wyposażyła go bowiem w to dziwne podejście do spraw ostatecznych, które bez udziału bogów i religii pozwala mu odczuwać bliskość wszystkich tych, którzy powinni być blisko, ale los postanowił wysłać ich przedwcześnie w dowolne, zależne od osobistych wierzeń miejsce. Nie, nie jest Hamletem, nie siedzi w grobie i nie gada do czaszek. Na cmentarzu bywa zaskakująco rzadko, bo przebywanie tam ani trochę nie wzmaga miłego poczucia bliskości, a wręcz przeciwnie. Może powinien z tym iść do psychiatry (daleko nie trzeba szukać, najstarszy brat do cechu psychiatrów należy, psychicznych psychiatrów, bo oprócz wiedzy specjalistycznej uiścisz u niego również nerwicę i chorobę afektywną dwubiegunową), ale póki co system się sprawdza i nie powoduje odlotów w inną rzeczywistość. To chyba właśnie o to chodzi z tym godzeniem się ze śmiercią.
Harvey do tego wszystkiego jest cierpliwy, nie ma do nikogo o nic pretensji i żyje sobie spokojnie, zadowolony ze swojej egzystencji. Nie ma powalających wymagań względem ludzi, względem siebie przedstawia o wiele większe, dlatego prędzej on sam siebie rozczaruje, niż ktokolwiek zdoła rozczarować jego. Ciężko zapierdalał i zapierdala na to, co zdołał osiągnąć w każdej możliwej dziedzinie życia, więc ktokolwiek zechce położyć łapska na jego zasługach, zostaną mu owe łapska brutalnie odgryzione. Lubi wszelkie imprezy charytatywne i może się nawet pokusić o walnięcie od czasu do czasu jakiegoś wykładu motywacyjnego dla wszystkich, którzy postanowili w siebie zwątpić. Ale to tylko w wyjątkowych okolicznościach, bo za bardzo śmierdzi mu to publiczną psychiczną masturbacją, a to z kolei kłóci się z jego główną ideą, opierającą się o zasadę, żeby robić swoje i nikomu nie wciskać na siłę samego siebie.
Da się z nim żyć, zdecydowanie. Potwierdzają to na przykład córy, które aktualnie mają ciężki okres w życiu i najchętniej powiesiłyby tatusia na suchej gałęzi, ale on sobie zdaje sprawę, że to przejdzie i cierpliwie znosi wszelkie niedogodności. Można mieć pewność, że Harvey nie wbije noża w plecy, nie podłoży świni i nie zrobi nic, żeby celowo komuś dopierdolić. A że jest momentami uroczo nerwowy i nazywa wszystkich dookoła kretynami o IQ wysokości temperatury pokojowej, to już całkiem inna sprawa. Taki jego urok. Niezaprzeczalny zresztą.
Zabija swoim poczuciem humoru, uważa, że błogosławieni którzy umieją śmiać się z siebie, bo będą mieli ubaw przez całe życie. Akceptuje swoje błędy, jednak z przyznaniem się do nich jest już gorzej, w końcu zawsze wszystko wie najlepiej. Jest uroczo bezczelny, zawsze i wszędzie. Powinien się już chyba nauczyć życiowej pokory, ale jeszcze nie opanował tej przydatnej cechy.
dodatkowe bzdury
- dobry urlop to urlop w Krakowie;
- nie ma powalająco pokaźnej kolekcji tatuaży na własnym ciele, co niektórych dziwi;
- jada tylko czerwone mięso;
- sprawdza ludzi, opowiadając im zawsze jeden i ten sam suchar o tym, jak nazwać psa bez nóg*;
- ta lista mogłaby mieć kolejny kilometr, ale będzie wam darowane czytanie listy bzdetów na temat Harveya.
* nieważne jak, i tak nie przyjdzie
6 komentarzy:
[ no to ja, jako ze musze dawac przyklad tym wszystkim leniom stad, przywitam sie grzecznie i przyznam racje - spora karta. ale czyta sie przyjemnie a do tego Deep! *.* ]
[Dobry i zabawy życzę.
Uwielbiam długie karty. Przeczytałam, pozachwycałam się, pocieszyłam. Bo mi się naprawdę bardzo podobało.]
[ <3! ty wiesz <3!]
[O tak, proszę.
Ann po pijaku chciałaby sobie zrobić tatuaż, a Harvey jako dobry facet odwodziłby ją od tego pomysłu. Bo potem będzie żałować itd. Może być? Czy coś bardziej wątkowo-szalonego?]
Praca w cyrku zapewniała to, co niegdyś osiemnastoletni, młodzieńczo-głupi umysł Ann uważał za priorytetowe. Możliwość spełnienia siebie oraz swoich pasji, kontakt z ludźmi, którzy nie tylko będą podziwiali jej pracę, lecz również potrafili dopatrzeć się niedociągnięć w technice, a później także posiadali czas, by wszelkie te mankamenty dopracować. Do tego dochodziło słodkie uczucie wolności, bez poczucia, iż jest się czyjąś własnością. Co prawda jakiś kontrakt z cyrkiem miała podpisany, oczywiście, jednak oddanie Annelie i ograniczony nacisk ze strony dyrekcji nie przeszkadzały w odczuciu bycia niezależnym. Dotychczas wszystko toczyło się dobrym torem, Szwedka uważała swoje życie za całkowicie odpowiednie. Przebywała we właściwych miejscach, zawsze o właściwym czasie i w sumie nic nie stało na przeszkodzie, aby stać się bezgranicznie szczęśliwym, szczególnie że nie tkwiła w żadnym z cyrkowych problemów. Ciemna strona, tak to nazywali. W końcu każdy akrobata, treser, połykacz ognia, klaun to po zakończeniu spektaklu normalny facet. Zwykły, przeciętny, tak samo jak oczywista jest ochota do poużywania, a namiot przecież kiedyś się wraz z trupą zwijał. Mało to razy Ann sprawdzając pocztę, widziała listy od nastolatek, które kilka miesięcy temu krążyły po wozach, a później brzuchate szukały ojców swoich dzieci. A cyrkowym chłopakom przecież wtedy było wszystko jedno. Zwłaszcza iż po występach alkohol lał się litrami.
Ten dzień zaś nie różnił się od innych niczym. Popokazowe szczęście dopisywało, napełniając wszystkich dobrą energią oraz tym samym opróżniając butelki. Ann radości miała więcej niż zwykle, jako że przypadło jej wykonanie finalnego, czyli tego najważniejszego i najbardziej zapamiętywanego numeru. Ze wszystkich artystów z dłuższym stażem, większym doświadczeniem oraz większym obyciem z publicznością wybrali właśnie ją. Dlatego od ostatnich cichnących oklasków Ann zastanawiała się tylko nad jednym – jak uczcić coś tak ważnego. Jedynie pomysłów brak. Przecież książki żadnej nie napisze, filmu nie nakręci, piosenki nie skomponuje. Schudnąć też w sumie nie miała z czego, a o ścięciu włosów nie było nawet mowy.
Przechodziła kolejnymi uliczkami po tym, jak pozwoliła sobie na opuszczenie rozradowanego towarzystwa, wraz z jedną towarzyszącą myślą. Przez to właśnie mijane studio tatuażu wywołało wyraz olśnienia na lekko rumianej twarzy. Myśląc niewiele, wkroczyła do środka i podeszła do mężczyzny, którego we własnym osądzie uznała za jednego z pracujących tutaj artystów.
— Dobry — przywitała się grzecznie. — Bo ja to bym chciała tatuaż, a najlepiej… — Odwróciła się, ściągając nieco spodnie, by ukazać część prawego pośladka. — A najlepiej, to tu.
[Jezu, w życiu nie czytałam chyba tak zajebistej karty! :D]
Prześlij komentarz