Wojownik o utraconą wolność. Od tego trzeba zacząć. Potem dopiero można wspomnieć o konkretach. Wszyscy zawsze mówili, że był jakimś takim dziwnym dzieckiem. Za cichy, nieco na uboczu, całkowicie bez tradycji. Bez Boga i odpowiednich zainteresowań. Mimo wszystko dobre dziecko, w końcu syn dentystki i notariusza, musiał wyrosnąć na kogoś porządnego, a przynajmniej tak twierdzili dorośli, bowiem dzieci przez pierwsze lata nie przepadały za żydowskim chłopcem. Samo słowo Żyd pachniało ciężko i nieprzyjemnie, zupełnie jak lilie. Lecz o samym Izaaku trzeba po kolei.
Już od pierwszego szlochu miał zaplanowane całe życie. Wszystkie najważniejsze chwile zostały obmyślone pieczołowicie i wpisane w kalendarz. Ojciec orzekł, że mały Izaak w przyszłości obejmie po nim urząd notariusza, a mama pragnęła, aby syn został najmłodszym laureatem konkursu Chopinowskiego. Dlatego posłali chłopca na naukę gry na fortepianie, gdy tylko był w stanie pewniej utrzymać w dłoni widelec. Z czasem zdążył znienawidzić każdy klawisz z osobna.
Izaak matki dokładnie nie pamięta. Pozostały mu liche wspomnienia drobnych szczegółów. Długie, kręcone, tycjanowe włosy, duże i okrągłe niczym cały glob ziemski oczy oraz mięki jak aksamit głos, kiedy życzyła mu dobrej nocy. I nagle Ewa Laufer zniknęła jak sen złoty, podobno wróciła do domu Ojca. Mały Izaak nie rozumiał długi czas, czemu mamy już z nim nie ma, a nikt z wyjaśnieniami nie spieszył. Sam Jahwe istniał w umyśle jako coś abstrakcyjnego, coś na równi z krasnoludkami.
Odtąd Izaak pozostał sam z ojcem, który każdą niesubordynację, odmienną myśl czy pogląd kontrargumentował zdaniem, iż matce by się to zdecydowanie nie spodobało, więc chcąc nie chcąc, chłopiec chodził na nielubianą naukę gry, po szkole uczył się ponad program, a popołudniami pobierał dodatkowe lekcje angielskiego, niemieckiego i rosyjskiego. Wszystko ze spoczywającym na ramionach i ciążącym coraz bardziej poczuciem winy. W domu zaś nauczył się akceptować nieznajomych ludzi, którzy przewijali się prze korytarz, by po chwili zniknąć w gabinecie ojca. Nie przepadał za nimi. Wydawali się obnażeni, kiedy tak przemykali szybko, chcąc pozostać niezauważeni, jak gdyby jedyną rzeczą, której pragnęli, była czapka niewidka. Niekiedy siadali w salonie, tuż obok ślęczącego nad książkami Izaaka. Wtedy mógł im się przyjrzeć. Każdy z nich, bez wyjątku, miętosił coś w palcach, nieważne czy w smukłych, małych, zadbanych, z ogryzionymi skórkami. Kapelusze, szaliki, torebki, parasole. Izaak wyobrażał sobie nieraz, że wszystkie te przedmioty zamieniają się w drobniutki niczym ił proch.
Pogodził się z przybyciem Anity, z jej wprowadzeniem oraz z tym, że dwanaście lat po pamiętnym dwudziestym trzecim Dawid Laufer tchnął nadzieje w nowe dziecko - Judytę. Od tamtej pory Izaak zaznał nieco spokoju, urojonej swobody, wszak ktoś musiał zaplanować kolejne życie. Dopiero po jej urodzeniu zawiązał pierwsze bliższe kontakty z rówieśnikami, wyszedł do ludzi, pokazał się innym. Poznał życie. Dotąd wszystko kręciło się w poczuciu do śmierci matki, uczono go umierać zanim nauczył się żyć. Teraz miał czas, by się obudzić. Wdzięczny za choć lekko odczuwalne zmniejszenie nacisku przy okazji zdobył nowy cel: przychylić młodszej siostrze nieba.
Przez kilka kolejnych lat spełniał ambicje dorosłych, uczył się pilnie, grał coraz lepiej, uzbrajając się w coraz większą niechęć oraz w wolnych chwilach zachowywał się jak normalny nastolatek. Dorastał, buntował się, aż wreszcie uznał, że notariuszem nie zostanie i muszą to jakoś przeboleć. Chopina też nie potrafił wprowadzić w życie, podobno zbyt luźno trzymał dłonie.
Potem poszło szybko. Przeprowadzka, Amsterdam, renomowane bankiety, renomowani ludzie, renomowane czasy i chwile. Własne mieszkanie, studia, neurobiologia. Na przekór ojcu i dla podniesienia własnego ego, bo to w końcu nie jest jakaś-tam filozofia czy ińsza socjologia. Za kilka lat będzie mógł się z tym obchodzić jak paw z barwnym ogonem. W sumie już to robi, tylko nie przed ludźmi, a przed samym sobą. W pewnym sensie jest nawet z siebie dumny.
Laufer nie czyta kolorowych gazet, toteż nie ma pojęcia o zdrowym trybie życia. Nie je, nie śpi, za to pali dużo. Ale jak pali! Z jakim rozmachem! Kiedy już sobie o jedzeniu przypomni, to i tak robi to tłusto, na szybko i chemicznie, zaś gdy mu się powieki skleją na trochę dłużej, wtedy również bardzo nieciekawie, ponieważ niespokojnie. Poza tym za wysiłkiem jakimkolwiek nieprzepada. Zadyszki dostaje podczas wchodzenia po schodach do mieszkania. Mimo to do windy nie wsiądzie nigdy. Klaustrofobik. Chociaż pewnie ten lęk też sobie uroił, tak samo jak większość innych.
Polak z krwi i kości. Wiecznie marudny, narzekający. Niekiedy człowiek na miarę zapyziałych przedmieść, gdzie o poprzeczkę zawsze tak wysoko postawioną mógłby się potykać. Mąciciel wody, pleśń na ścianie, zbieracz burz. Przebierający w ludziach i przeprowadzający selekcję. Dla małej Judyty, Judytki, Dity gotów brodzić w ogniu. Ostatnio nawet z przerażeniem zauważył, jak mała zaczęła upodabniać się do kobiety. Ze strachem wyczekuje dnia, gdy oświadczy mu, iż nie powinien więcej odbierać jej ze szkoły.
Izaak szuka wyzwań, pomimo tego, iż się ich boi. Skrycie marzy o wymagającej prezydentowej de Tourvel. Pod ostrą kopułą skrywa duszę wrażliwego, skłonnego do refleksji, czasem nawet entuzjastycznego romantyka. Porównywalny w tym wszystkim do kasztana. Tak samo trzeba Laufera rozłupać, żeby się dostać do wyczekiwanego wnętrza. Sprawa całkowicie inna, że czasem zajmuje to długi okres.
Izaak Laufer
ur. 23.03.1989
w małym mieście na północy Polski
fortepianista z przymusu
[Taki niesamowicie nieszczęśliwy mi ten Izaak wyszedł. Witam.]
36 komentarzy:
[pan chce wątek z rodaczką? :D]
[ale jeszcze jakbyś miał pomysł, to by było wspaniale! ja wtedy chętnie zacznę :)]
[Jajajajajajaja, kocham to kocham to kocham to kocham to! Nawet to, że on jest Żydem! I że nie ma napletka!
Zaczniemy coś, zaczniemy. Może Izaak będzie dawać Bran lekcje gry na fortepianie? Brandi po śmierci Mili chce się nauczyć. Talentu ani trochę. Hm? :D]
[Wspólny wątek? ja mogę zacząć, tylko podaj pomysł.:)]
[Hohoho, w latach 40 poprzedniego wieku dużo ich odchodziło, hohoho.
Taki brzydki, niesmaczny żart prowadzącej.
Ale wiesz, że skoro ja wymyśliłam, powiązanko, to Ty, jako kulturalny panicek winieneś zacząć? ;3]
[Nie mogę, jestem naczelnym chujem w tej wiosce, więc... Ty zaczynasz. Nie, Bran nie posiada fortepianu w domu. xD]
[to spoko :) pytanie jeszcze bardzo ważne, jeśli chodzi o blondi: ruchali się kiedyś?]
Brandi umiała pobrzdąkiwać na gitarze, ale było to w stopniu tak podstawowym, że zagranie jakiegoś riffu było czymś niemożliwym. Rozróżniać struny i ich dźwięki jednak umiała.
Muzykalność Jones, na przykładzie gitary i fortepianu, można było określić jako beznadziejność. Nawet nie śpiewała, jej głos był tak parszywy, że hej... Gdy chciała wkurzyć sąsiadów, było to doskonałe. Ale gdyby miała zaśpiewać publicznie... Łoch! Miejsca publiczne zawaliłyby się pod fałszami, którymi szczyciłaby publikę.
Kasy Bran nie brakowało. Znaczy, jako barmanka nie mogła zarabiać dużo, ale jako, że nie paliła i wolała pić w klubach, i jadła niewiele, pieniędzy jej nie brakowało. Oczywiście, na poziomie studenckim. Tam jednak, gdzie studenci wydawali forsę na dziwki i koks, ona miała lekcje muzyki.
- Jestem beznadziejna, prawda? - zapytała retorycznie, jeszcze raz próbując. Place jej schudną! O ile sobie ich nie połamie najpierw... - Mało kto u mnie w rodzinie potrafi grać albo śpiewać, jesteśmy ścisłowcami, ale...
Zaczęła liczyć: raz, raz, raz, raz. I bum, i bum, i bum, oj, za szybko, nie, jeszcze raz, raz. I tak w kółko. Dopóki palce nie zaczęły uderzać w momencie, gdy w głowie padało "raz". Dopóki to nie stało się tak naturalne, jak naturalne być mogło.
Wtedy zerknęła ponownie na Izaaka.
- Ile Ci zajęło nauczenie się tego, co ja umiem teraz? - zapytała.
Dobrze, że nie musiała mówić do niego per "pan". Dobrze, że się zgodzili wspólnie, że byłoby to dziwne. Czuła, że z nim się dogada, nawet, jeśli trochę inaczej patrzą na świat.
[okej, to wiem wszystko. zacznę w piątek :)]
[Mogę zacząć, jak podrzucisz pomysł :)]
[patrz, nawet dzisiaj się wyrobię z zaczęciem :D]
Jak miło, deszcz. Chociaż Mila uwielbiała upały, a deszczu przeciwnie, nie znosiła, to jednak odkąd nawaliła jej w pracy klimatyzacja, spędzanie czasu w pracy podczas takiej pogody było piekłem. Płynął z niej pot, a musiała się jakoś prezentować przyjemnie przed klientami, na dodatek ten ciężki, zmieszany zapach kwiatów... tragedia.
Teraz za to, już po pracy, kryła się pod daszkiem przystanku autobusowego, rozmawiając ze swoją matką. Oczywiście po Polsku. Klnęła się na życie i śmierć, że plotki o niej i o jej starym kumplu, Piotrze to tylko plotki i na serio, nie sypia z tym starym zboczeńcem, który wyrywa laski na swój talent. Taki chuj. W końcu się rozłączyła mocno poirytowana, wsadziła papierosa do ust i tu kolejna niespodzianka. A miało być tak pięknie, deszcz nigdy nie zwiastuje nic dobrego. Odwróciła się do jakiegoś zakapturzonego mężczyzny obok niej i z delikatnym, cholera, uwodzicielskim uśmiechem, bo Mila i tak potrafiła się uśmiechać, jeśli czegoś chciała, zapytała, tym razem po holendersku, chociaż ten jej holenderski nadal brzmiał śmiesznie i niezgrabnie. Za chuja nie mogła opanować tego języka idealnie, tak jak opanowała kiedyś angielski.
- Przepraszam, ma pan może ognia?
Mila przyjrzała się jakby znajomej, chociaż trochę odległej w pamięci twarzy... No kurwa, faktycznie. W obcym kraju zawsze przecież miło było zobaczyć kogoś z tych samych stron, więc z Izaakiem miała okazję zapoznać się dosyć "dogłębnie", co wcale nie znaczy, ze "dokładnie", co jednak nie przeszkodziło jej w ucieszeniu się na widok znajomego.
- Ja wiem, że nie mam najlepszej reputacji, ale tak żeby od razu "kurwami" na ulicy strzelać? - zaśmiała się rozbawiona własnym żarcikiem, a właściwie to, nie oszukujmy się, sucharem, po czym swoim zwyczajem ucałowała mężczyznę w policzek, nawet nie zostawiając na nim śladu czerwonej szminki. I dobrze, po co pozostawiać ślady po ewentualnych zbrodniach?
Aha! Czyli rzeczywiście gra beznadziejnie. Ale nieważne, nie zamierzała ubolewać z tego powodu, wręcz przeciwnie - chciała uczyć się dalej.
No tak, dzieciom zawsze łatwiej się czegoś nauczyć. Brandi w wieku trzech lat dostała książeczkę z kośćmi, więc do teraz pamiętała, gdzie jest kość piszczelowa, a gdzie udowa. On się tak nauczył grać. Szkoda, że jej nie wpojono muzyki, gdy była tak młoda...
- Dlaczego wszystkie te początkowe... przygrajki są jakimiś robalami? - zapytała, patrząc na książeczkę z nutami. - Nie masz może konia, świni albo krowy? To przynajmniej byłoby ciekawsze, myślę...
Uśmiechnęła się do niego. Odgarnęła włosy na bok. Mila byłaby zadowolona, że nawet po jej śmierci robi coś, aby ją mocniej pamiętać.
Brandi klasnęła w dłonie, zadowolona. Zaraz potem spojrzała na klawisze i westchnęła.
- Nie znam się na tworzeniu totalnie. Ale Ty możesz ją napisać i zagrać, a ja się mogę uczyć na niej. Oda do knura...
Uśmiechnęła się lekko. To wzbogaci całą gamę utworów robaczkowatych. Dzięki temu może dzieciaki zechcą się uczyć grac na fortepianie? Dzięki odzie do knura? Może ktoś słowa do niej ułoży i z czasem stanie się to hymnem UE?
Spojrzała na mężczyznę i uśmiechnęła się delikatnie.
[Zróbmy coś szalonego z nimi, bo zanudzę się na śmierć na tym blogu...]
Mila nie uważała, że spotkania ze starymi znajomymi są czymś złym. Bardzo jej to pasowało. Wolała witać się ze starymi przyjaciółmi, niż szukać sobie nowych. Może była na to zbyt leniwa, a może najzwyczajniej niezbyt sympatyczna. Jej jednak się wydawało, że jest idealna. No bo jak można jej nie lubić? Ładne to, chude, inteligentne... no może trochę zadufane w sobie. Ale nijak nie mogła pojąć, że ludzie od niej nraczej stronią, chyba że chce im się ruchać. Przykre.
- Faktycznie, trochę czasu minęło - uśmiechnęła się lekko, aczkolwiek nadal uroczo, po czym odpaliła papierosa. Cudownie było tak zaciągnąć się dymem, zapominając zupełnie ile szkód wyrządza on całemu organizmowi, jak cholernie wyniszcza. Zabawne, że ludzie kochają sami sobie podawać truciznę - na dodatek zupełnie świadomie.
- Próbuję się zapakować na wakacje, ale nie mogę znaleźć wystarczająco interesującego towarzysza. Większość ludzi raczej mnie wkurwia na dłuższą metę.
Brandi zaśmiała się, po czym sama zaczęła grać... coś, co było połączeniem świerszcza, chrabąszcza i jakiegoś innego robala w wersji przyspieszonej, metalowej i headbangingowej. Innymi słowy, wyszedł z tego totalny misz-masz, którego Brandi wątpiła, by zdołała powtórzyć.
W pewnym momencie przestała grać. Z dala dało się słyszeć karetkę i straż pożarną. Dziewczyna wstała, podeszła do okna i rozejrzała się.
- Izaak, nie chcę nic mówić, ale oni zatrzymali się pod tym blokiem - powiedziała.
Serce jej chyba stanęło. Zauważyła dwójkę ludzi wyskakujących z sąsiedniego mieszkania.
[As U wish :D:D]
[Mmm... Podoba mi się ta karta ;) Nawet tak dość bardzo. Jakieś pomysły?]
[coś pisamy? :D]
[Nowy, nowy! Ale olejmy już lekcje, uznajmy, że Bran jednak jest za głupia do tego. Pomysły?]
[chcę wątka, no! <3]
[A może pomieszkuje u Bran chwilowo? Śpi na kanapie i te sprawy... Zacznij wątek egzotycznie - o trzeciej nad ranem I. poszedł się napić, a Bran siedziała w kuchni i piła wino :D:D]
[Jak najbardziej taki układ mi pasuje, nie musimy nawet wnikać skąd się wcześniej znali i w ogóle <3 Zacznę jutro wątek, o ile pozwolisz mi na małą manipulację Izaakiem - a mianowicie, czy mogłabym napisać, że przyszedł nieco później do jakiejś tam sali i zaczął grać, kiedy Norah już tańczyła? Nie wiem, czy mogę sobie na takie pokierowanie twoją postacią pozwolić, więc wolę spytać ;) Chyba, że ty chcesz zacząć - to śmiało.]
[Och, już chcą moją Lilkę na złą stronę przeciągnąć, aj! A nie wątpię, by odmówiła, więc taki wątek może być ciekawy, choć później uda im się wykaraskać :D Zacznę go jednak jutro, dobrze?]
Zły humor. Najgorsza możliwa rzecz w życiu Bran - zły humor. Pojawiał się jak wielka, brzydka chmura nad głową i mącił w myślach, w uczuciach. Wtedy sięała po jakikolwiek silniejszy alkohol - z jakiegoś powodu dwa, trzy łyki rozrzedzały chmurki i wychodziło piękne, nocne niebo - bo przypominam, Słońce umarło. Ale mocnego alkoholu nie było, był sikacz. Ale zawsze coś.
Uśmiechnęła się słabo do niego, gdy usłyszała te słowa. Wstała, wyjęła drugi kieliszek i podała mu. A nawet nalała. I znowu usiadła na krześle.
- Nie możesz spać? - zapytała, patrząc na niego. - Chyba, że za głośno chodze? Jeśli tak, przeniosę się do sypialni, nie ma problemu. Albo Ty tam idź. Ja dziś pewnie nie będę już spać.
Jones zerknęła na psa, który smacznie spał w swoim koszyku z zabawką śmieznie nałożoną na łeb. Potem zerknęła na widok za oknem - na powoli budzące się czerwone niebo. Tak... Właśnie tak wyglądało niebo w jej życiu. Bez Słońca, wiecznie czarno-czerwone, wiecznie smutno-krwiste. Chlera. Nie powinna pić wina, wino jest tak strasznie tęsknym napojem.
Wstała i przerszła na rugą stronę stołu. Usiadła obok Claytona i położyła głowę na jego ramieniu.
Nigdy nie była bardzo tulaśna, lubiła swoją przestrzeń osobistą. Ale w takich momentach chciała się po prostu przytulić.
- Nie każ mi opowiadać, bo się rozkleję i będzie dupa - powiedziała, odsuwając się i nalewając sobie wina. Wzięła kilka łyków i znowu się przytuliła do Izaaka. - Teraz możesz mi opowiadać żarty, chcę się śmać. Albo możesz mnie łaskotać. Ewentualnie iź mi po whisky i mnie upij, zawsze mi po whisky wesoło.
Bran nie miaa problemów ze snem. Głównie. Wcześniej wcale, teraz często. Za często. Co rugą, trzecią noc myślała o Słońcu i o tym, jaki straszny jest świat bez jego promieni. Co noc tęskniła. W każdej chwili życia żałowała, że nie umarła z nią, za nią.
I tak, wybuchy emocjonalne były niecoziennie dla Bran. Ona, która zawsze jest powściągliwa w wyrażaniu emocji wobec obcych ludzi, która nie tuli się na powitanie z większością ludzi! Cholera, źle się dzieje. Ale czasami, gdy potrzebowała tej orobiny czułości, nie pytała o nią. Jak dziecko naiwnie szła i żądała jej, żądała choć odrobiny miłości objawiającej się w nieotrąceniu jej.
[Zaczynam. W końcu czuję się na siłach. Mam nadzieję, że coś z tego wyjdzie. Może to poprawiać i zmieniać według własnych zachcianek ;)]
Młodzi artyści wspierani byli w Amsterdamie przez przeróżne instytucje. Sale otwarte właściwie dwadzieścia cztery godziny na dobę pozwalały na odwiedziny w każdym momencie dnia i nocy, aby szkolić swoje umiejętności bądź po prostu oddawać się pasji. Norah należała do tych drugich osób. Nigdy nie nic nie robiła na pokaz, zawsze wszystko było tylko dla niej. Dla samego tańca, który był jej częścią. Nieodłącznym elementem osobowości przyjaźnie nastawionego do wszystkiego rudzielca, nie przejmującego się życiowymi porażkami... Ale czy tak naprawdę? Bycie ślepym przez większość życia czyni nas pozornie silniejszymi. Głównie dla innych, którzy w nas widzą superbohaterów. Norah czuła się słabsza, kiedy ujrzała wielki świat po tylu latach. Była małą, bezbronną dziewczynką i nie pozostało jej nic innego, oprócz tańca.
Ciche westchnienie wydostało się z jej ust, kiedy wyciągnęła ramię ku górze, opierając na nim głowę. Wyprostowała palce, próbując sięgnąć nieba, będącego poza jej zasięgiem. Poza zasięgiem wszystkim. Nabrała powietrza w płuca, a klatka piersiowa uniosła się nieco. Przesunęła gładko palcami po skrzypiącym lekko parkiecie i uśmiechnęła się, w uszach nadal mając tę samą, kojącą melodię. Nie musiała mieć otwartych oczu. Czuła wszystko, chociaż wpatrywanie się w lustro należało do przyjemnych rzeczy, kiedy zdała sobie sprawę, że to co robi jest naprawdę piękne. W tańcu czuła się łabędziem, który wyrósł z brzydkiego, niepewnego siebie kaczątka. Ewoluowała, stawała się pewniejsza, mimo tego, że ruchy delikatne, obarczone były pewną stanowczością. Przecież dobrze wiedziała, co robi.
Uchyliła powieki, kiedy melodia pobrzmiewająca tylko w głowie, stała się prawdziwa. Pochłonięta tańcem, nie zdała sobie sprawy, że ktoś wszedł do sali, że ktoś mógł ją obserwować.
Opuściła ramię, zerkając przez nie do tyłu i na jej ustach odmalował się uśmiech, kiedy wzrokiem natrafiła na siedzącego przy fortepianie rudzielca. Lubiła to, kiedy jej przygrywał. Mogła wtedy pozwolić na to, aby taniec porwał ją do siebie jeszcze silniej.
- Cześć - uśmiechnęła się nieco pewniej, ale jej policzki tak czy siak oblał delikatny rumieniec, ot.
Brandi zaśmiała się z jego tłumaczenia i pokręciła głową. Coś wątpiła, aby ten mężczyzna był w stanie zrobić szpagat. Juz prędzej ona... A z rozciąganiem Brandi nigdy nie miała zbyt wiele wspólnego.
- Dzięki, że jesteś. Moje ostatnie kontakty z mężczyznami są zbyt jednoznaczne - mruknęła, wzdychając ciężko.
Cholera, życie się tak strasznie pogmatwało. Miało być pięknie, ale od śmierci Mili - chociaż starała się okropnie, wyciskała siódme poty, by żyć normalnie - wszystko szło na dno. Pracowała nocami, a po zmianie szła albo do domu spać się uczyć mimo braku chęci - przez co rzygała tą biologią, albo szła do szefa uprawiać z nim seks. I o ile o pierwsze dawało jej jakąś przyszłość, to drugie czasami budziło wyrzuty sumienia. I jeszcze czasami sypiała z jedną blondynką, która swoją cholenrie przypominającą Słońce aparycją sprawiała, że Bran, zostawszy sama po takiej nocy, wyła kilka godzin. I jeszcze udało się jej pieprzyć jak taniej dziwce z facetem za kinem...
- Ten świat jest tak cholernie spierdolony - mruknęła cicho. - Idź sobie. Pieprzona Jones właśnie się łamie i najprawdopodobniej złamana będzie do poranka.
Osunęła się od nieg i westchnęła potępieńczo.
[Przenieśmy akcję na "po notce" :D]
Brandi patrzyła przez okno. Milczała jakiś czas, jakby ważyła słowa. W końcu zaczęła opowieść:
- No bo... Straciłam dziewczynę ponad rok temu. Wiesz, miała wrócić do Londynu, a nie wróciła. Policja i te sprawy... Miesiąc temu odnaleziono jej ciało, teraz szukają mordercy. I radzę sobie, radziłam sobie. Tam pozałamywałam się, piłam, chciałam rzucić pracę iw ogóle... Przed pogrzebem przespałam się ze swoim szefem. Było fajnie, naprawdę, cieszyłam się, że ktoś mnie chce. Dało mi to na kilka godzin zapomnieć o wszystkim. Po pogrzebie go rzuciłam, o ile w ogóle można o czymś takim mówić, wróciłam potem i zostaliśmy kochankami. Przychodził tutaj, pieprzyliśmy się, ja szłam po pracy do niego. W międzyczasie przespałam się z jego kochanką, której nie cierpiałam, ale była podobna do mojej Mili... Mila ma na imię, są prawie identyczne z twarzy, mają to samo imię, ale moje Słońce było słodsze. Potem byłam na imprezie i ledwo nie przespałam się z jeszcze jednym, potem puściłam się z kumplem, który pieprzy wszystko, co się rusza i ma cycki. Byłam taką trochę dziwką wobec Tony'ego, a zwykłą łatwą babą wobec innych. A kilka dni temu, zanim się wprowadziłeś, spotkałam taką głupią wróżkę, mówiła, że jestem w ciąży i poronię i wiesz co? Poroniłam tej samej nocy. Znaczy, nie boli mnie to, że po prostu trochę krwi popłynęło, bo plemnik w jajeczko wpadł i się źle zagnieździł, mam to gdzieś. Ale nie rozumiem tego, co ja robiłam. Chlałam, pieprzyłam się, straciłam całą godność, jaką kiedykolwiek miałam, olałam naukę, a nawet myślę, że Tony płaci mi za to, że z nim sypiam, a nie za to, że pracuję w jego knajpce... Kurwa, ja nawet nie wiem, kto mnie zapłodni, rozumiesz?
Potrzebowała się wygadać przed kimś; teraz, gdy pozbyła się tego, zrobiło się jakoś lżej. I odczuła zmęczenie po raz pierwszy od jakiegoś czasu, zmęczenie, które dałoby jej zasnąć bez żadnych blokad. Tylko sama nie chciała spać; teraz, gdy wywlokła wszystko na wierzch, była pewna, że zaczną się koszmary.
- Przepraszam, że tyle o tym gadam. Nie lubię się użalać nad sobą.
Brandi uśmiechnęła się tylko. Potem zakręciła whisky.
- Nie, nic nie mów. Jakbyś próbował mi doradzić, pogniewałabym się, bo nie lubię słuchać rad. Ale śpij ze mną. Nie w sensie seksu, tego mam dość, poza tym, nie sypiam z porządnymi gośćmi, tylko z samymi ruchaczami... - Westchnęła. - Po prostu leż obok mnie, okej? Nie chcę spać sama.
Dziwnie się czuła, prosząc o tak banalną rzecz, jak zapewnienie wewnętrznego bezpieczeństwa. Zawsze robiła za tę twardą, pewną siebie, czasami nawet bezemocjonalną - a tu potrzebowała czegoś, czego potrzebują dzieci: chwycenia za rękę w czasie snu i ukołysania.
- Nie, to głupie, przepraszam. Jestem zmęczona, pieprzę od rzeczy, naprawdę przepraszam. Idź lepiej już spać, a jak chcesz wina czy whisky, to pij.
Uśmiechnęła się krzywo. Cholera. To się musiała cudownie zbłaźnić w jego oczach.
Kiedy już leżeli, Brandi przymknęła oczy. Czuła się... dziwnie. Kiedy ktoś ostatni raz tulił ją do snu bez seksu? Słońce? Tak, na pewno, ale kiedy? Ilekroć miały dla siebie noc, uprawiały dziki, namiętny seks. Rzadko zdarzało się, aby zasypiały bez tego.
- Wiesz? Nigdy do snu nie tulił mnie mężczyzna - powiedziała Brandi, leżąc tyłem do niego. Było jej dobrze, gdy ją obejmował. Tak, jak brat obejmuje siostrę, nie starał się jej dotykać, smakować opuszkami palców skóry. Zapewniał jej bezpieczeństwo przed potworami czającymi się za kołdrą i pod łóżkiem. - Dziękuję. I nie będę przepraszać więcej, masz rację. Za dużo przepraszam, jak czuję się głupio. Niemniej, jestem Angielką, to leży w mojej krwi... czy coś.
Uśmiechnęła się do siebie.
- Mhm... - mruknęła tylko, już powoli wkraczając w tę strefę, gdzie rządzi tylko sen.
Rano obudziła się pierwsza. Usiadła, spojrzała na Izaaka i ziewnęła cicho. Zaraz potem wysunęła się z jego objęć i podeszła do okna. Słońce było już wysoko; stwierdziła, że musi być przynajmniej dwunasta godzina. Westchnęła, zerknęła na Wasp, wyszła do kuchni. Tam posprzątała wino i zaczęła szykować jakieś śniadanie. I dla siebie, i dla niego.
Nie miała stricte kaca, chociaż czuła suchość w ustach. Pamiętała też wszystko i uważała, że dobrze, iż Izaak śpi - bo miałaby problem ze spojrzeniem mu w oczy. Za dużo powiedziała o sobie temu obcemu człowiekowi, za bardzo się wywnętrzyła. Nie chodziło tutaj o to, że teraz może rozgadać, ale o to, że nie czuła się najlepiej, będąc zależną od kogoś. A teraz, niestety, była...
Rudowłosa do grona artystów też się nie zaliczała, chociaż ludzie mówili jej, że sztuka, którą uprawia, jest niezwykle piękna. Może i tak było, może i taniec wyglądał pięknie, może dobrze się w nim czuła, ale porównując jej wygibasy, jej naprężone do granic wytrzymałości ciało, bolące mięśnie, stawy i urywane oddechy, z grą na jakimś instrumencie, dochodziło się do jednego wniosku - taniec za pewną osłonką, którą dostrzegali nieliczni, był mało estetyczny. Mało piękny. A muzyka? Zawsze miała w sobie coś idealnego.
Uwielbiała akompaniament Izaaka, trafiał dokładnie w te dźwięki, których chciała dla urzeczywistnienia swojej wizji.
Posłała mu delikatny uśmiech, słysząc komplement z jego strony. Ludzie często prawili jej komplementy, ale nie zawsze byli szczerzy, często chwalili ją z grzeczności albo ze współczucia, kiedy znali jej historię.
Podeszła do fortepianu i usiadła na tej ławeczce obok niego, nie zajmując przecież zbyt dużo miejsca.
- Dziękuję - odparła dopiero teraz. - A polonez musi być bardzo wymagający, jak sądzę - uśmiechnęła się, niewiele wiedząc o tym tańcu, bo i skąd? Było to narodowy taniec polski, a ona była Irlandką, mieszkającą w Holandii, nie mającą styczności z kulturą Polski.
Brandi też nie czuła się dobrze. Ona nawet bliskim nie mówiła o sobie tyle, co Izaakowi; ale czyż sam nie chciał? Czyż sam nie prosił, nie pytał? Jeśli miało być to pytanie z grzeczności, nie wypaliło. Brandi w grzeczne zainteresowanie nigdy się nie bawiła. Wracając jednak do sedna - Jones źle się czuła z faktem, że obrzezany pianista tyle o niej wiedział.
- Cześć. Dobrze, wiesz? Świetnie grzejesz - powiedziała, siląc się na swobodę. Nie wiedziała, jak jej wyszło. - Aż się człowiekowi wstawać nie chce. Chyba udostępnię Ci moje łóżko do czasu, aż nie znajdziesz sobie mieszkania, wiesz?
Postawiła przed nim talerz kanapek (bo nie pamiętam, co zrobiła im na śniadanie), a potem usiadła za stołem. Jeszcze kilka godzin wcześniej wypłakiwała mu się w ramię, a teraz... jak gdyby nigdy nic. To było straszne, tak udawać, że jest normalnie. A przecież tym wyznaniem Brandi rozdarła dystans między nimi i wlała w to miejsce intymność. Okropną intymność, bo nie tylko tę emocjonalną, ale i cielesną. I teraz, czy tego chcieli czy nie, Brandi była bliska Izaakowi. On jej niekoniecznie.
- Kawy, herbaty? - zapytała, wstając.
[Spoko ^^]
- No przecież mówiłam Ci, nie jesteś problemem. Przynajmniej odpoczywam od swojego superaśnego kochanka, który potrafił wpaść tutaj o czwartej nad ranem... Wiesz, jakie to miłe przesypiać całą noc? I wybacz, jeśli Cię skopałam. Nie wiedziałam, że kopię. Ty za to piszczysz jak piesek czasami, wiesz? No i przynajmniej ktoś wychodzi z Wasp...
Uśmiechnęła się, zaraz potem postawiła przed nim kawę, cukier i mleko. Przetarła leniwie powieki i ziewnęła potężnie, niczym jakieś małe, ale bardzo poważne lwiątko.
Tak, Bran czuła, że nic nie będzie jak dawniej. Już nie będą uczyć się grac na fortepianie i nie będą sobie obcy. Ale mieszkanie razem do czegoś zobowiązywało w końcu, czyż nie? Musieli się bliżej poznać. I tak Brandi dowiedziała się, że Izaak rzuca Wasp swoje majtki. Albo psina je tam zanosi, nieważne; musiały odpowiednio pachnieć. Bran nie miała odwagi ich wąchać. Tym sposobem też dowiedziała się, że Izaak z rana lubi pić kawę. Nie wiedziała tego wcześniej. Chociaż czym jest ta wiedza w porównaniu z tym, co ona mu powiedziała?
- Dzisiaj nie musze iść wieczorem do pracy, mam wolne. Jak chcesz, możemy gdzieś iść - powiedziała.
[Mieszanka wyszła ci świetna, Polski Żyd, pianista z przymusu... po prostu fajne, bo tylko na takie słowo mnie w tej chwili stać ;) Co powiesz na wątek? Jeśli masz pomysł chętnie zacznę.]
[Dopisz mi się do Listy Obecności, hej! :D]
Prześlij komentarz