Max van de Kerhof
prawnik, kobieciarz
Urodziłem
się siódmego czerwca 1974 roku w Amsterdamie i mieszkam tutaj do dziś. Moje
życie nie było smutne, nie było dramatyczne, wręcz przeciwnie, idealne. Więc
jeśli pewnego dnia wywalą mnie z roboty, wyłysieję, stracę wszystkie zęby, po
czym zostanę bezdomnym – nie, nie będę zdziwiony. W końcu musi stać się coś nie
po mojej myśli. Tak wygląda życie, nie?
Wychowywałem
się w idealnym domu. Dostatnim, ale bez szału. Rodzice się kochali, mało tego,
nadal oboje żyją. Ojciec wykładał filozofię, wiecznie siedział w książkach,
pfu, nadal siedzi; mama też uczyła, ale matematyki, w szkole podstawowej.
Mieszkają teraz na przedmieściach Amsterdamu. Mają się dobrze, nie chorują,
przywożą mi jedzenie.
Po studiach
prawniczych pracowałem w kilku różnych firmach, ale dwa lata temu z propozycją
współpracy zadzwonił Horacy Johnson, właściciel jednej z najlepszych kancelarii
prawniczych w mieście. Nie mam szczególnych wyrzutów sumienia przez pracę w
firmie, która tak zdziera z ludzi pieniądze, wykopuje najróżniejsze brudy i
pognębia tych, którzy nie sprzyjają naszym klientom. Serio, to nawet zabawna
robota.
Mieszkam w
centrum, w sporych rozmiarów apartamencie, tuż pod mieszkaniem córki mojego
szefa. Jest chyba gorsza od samego Johnsona, chociaż nieźle to ukrywa. Ale, tak
zupełnie szczerze, lubię ją. Ma fajne cycki.
W ogóle
lubię kobiety. Lubię to, jak się uśmiechają, gdy facet im się podoba, lubię jak
spoglądają, gdy czegoś chcą, jak machają biodrami, żeby osiągnąć swój cel.
Lubię ich cycki. Mniejsze, większe, co za różnica?
Mam jednak
taką jedną małą fobię. Mogę się spotykać z kobietami, jasne, być dżentelmenem,
zabierać je do drogich restauracji, kupować bukiety róż, ale gdy jakaś zacznie
snuć małżeńskie plany, albo co gorsza – podziwia wózek dziecięcy na wystawie –
daje sobie spokój. Maniaczkom mówię wielkie nie. Nie tak, że nie lubię dzieci,
że nie chcę się żenić… Chcę, ale… cholera, jeszcze jestem za młody. Mam jeszcze
za mało, za mało osiągnąłem, za mało wiem. Najpierw będę żył po swojemu. Kiedy
indziej przyporządkuje harmonogram dnia do planu zajęć moich potencjalnych
dzieci.
Teoretycznie dbam o zdrowie. Jem razem z tą młodą Johnson sałatki,
czasem nawet razem biegamy, ale gdy nie widzi, lubię popalać czerwone Malboro.
Nie, żebym się jej bał. Po prostu nie chcę jej denerwować. A tak na serio, po
prostu ciągle liczę na jakiś wspólny seks. Serio, byłoby miło.
Coś jeszcze, odnośnie mojego stylu życia?
Lubię szybkie samochody. Z reguły czarne, chociaż podobno kwestia
koloru to sprawa babska. Ale chuj z tym. Lubię dobre kino, na swój sposób
jarają mnie filmy sensacyjne, w których grupa tępych terrorystów zostaje
pokonana przez jednego, umięśnionego ochroniarza prezydenta Stanów
Zjednoczonych. Nie mówcie tylko o tym mojemu ojcu.
Lubię jazz. Jazz jest muzyką dla facetów. Takich co to siadają w
zaciszu swojego domu ze szklanką whiskey i delektują się każdą nutą.
Nie wiem, czy jestem męski, czy jestem kimś specjalnym. Lubię samego
siebie, a to powinno wystarczyć do bycia szczęśliwym człowiekiem, nie? I to
wcale nie tak, że dbam tylko o siebie… dobra, może coś w tym jest… ja po prostu
nie przeżyłem nic na tyle traumatycznego, żeby być inny niż jestem. Tyle o
mnie. Ejmen.
__________________________________
siemano, poznajcie Maxa, który został stworzony po to, by Flo Johnson miała kogo ruchać. :D twarzy użyczył boski Dave Annable. w tytule cytowałam Barneya Stinsona :) odnosi się oczywiście do panny Johnson.
9 komentarzy:
Hahaha, nie no... To już żałosne.
[Łiiii, a teraz już nie będę samotna :D]
Nie od dzisiaj wiadomo, że Horacy Johnson był chory na punkcie swojej córki. Krzywo patrzył na ewentualnych kandydatów do jej małżeńskiego łoża, ale akurat jeśli chodzi o Maxa - był spokojny. Znał go na tyle, żeby wiedzieć, że ten za szybko nie zdecyduje się na małżeństwo. A nawet jeśli - to był jednym z tych mężczyzn, których nie wstydziłby się przyjąć do swojej rodziny. Więc nic nie mówił, widząc nieraz Florence i Maxa flirtujących w zakamarkach jego kancelarii prawniczej, wiedząc, że przecież jego córka to taka trochę żelazna dziewica, ma najebane we łbie - i nie ma się o co martwić. Problem w tym, że jednak młoda Johnson uwielbiała Maxa cholernie. Ale nie wiedziała tylko o jego poglądzie na temat małżeństwa. Czyli wszystko prowadziłoby do afery, gdyby ich znajomość jednak się zagęściła.
Był deszczowy, lipcowy dzień, kiedy Florence wpadła do biura Maxa z dwoma kubkami kawy ze Starbucksa. A co, stać ją było nie? Odwiesiła parasolkę na klamce i usiadła na biurku mężczyzny, ostrożnie jednak odsuwając wszelakie ważne papiery - sama była cholerną pracoholiczką, więc szanowała z jakimś chorym uporem to, co należało w pewien sposób do jej ojca. Tata jest przecież najważniejszy, nie?
- Espresso, niesłodzone, jak pan lubi - podała kawę mężczyźnie i uśmiechnęła się do niego promiennie. Max miał tyle szczęścia, że cholernie się Florci podobał, więc nie zdołał jeszcze poznać tej jej niby "mrocznej strony". Była w końcu dla niego taka milutka i słodka. Istny aniołek.
[Uwielbiam wizerunek *-*]
[To ja się spytam o jakieś dziwaczne powiązanie, zważając, że to prawnik, a Amelka jest z rodziny prawniczej. Może mama ją wyśle (nie wiem tylko po co) do Maxa, którego skądś by tam znała, bla, bla bla, czy coś w tym guście, chcąc nawrócić dziecko ze złej drogi? xD]
[prawie czterdziestolatek, a za młody na wszystko, hah! wesołe jest życie staruszka ;)
Co ty na to, by Max znał się już z Arią? Ona co prawda jest w Amsterdamie od 10 miesięcy dopiero, ale może mieli już okazje się jakoś spotkać i poznać? :)]
[wkurzasz mnie, chuju, miałaś ze mną pisiać! :<]
Max wyszczerzył zęby w delikatnym uśmiechu. Jego oczy rozbłysły na sam widok Flo. Kubek niesłodzonego ulubionego espresso dodatkowo poprawił mu humor. O ile to było jeszcze możliwe. Max wodził oczami po jej nieskazitelnym idealnie dopasowanym garniturze. Biała bluzka pod marynarką i kilka szarych, rozpiętych guziczków tylko przyciągneło wzrok mężczyzny. I rozpaliło zmysły.
- Witaj Florence - rzucił Max.
[E... Rzuć pomysł, ja zacznę.]
Prześlij komentarz