Dom. Nie za ładny, bo
drzewo, jakim był okryty, miało już dawno za sobą czasy świetności. Dachówka
powinna zostać też już dawno wymieniona; gdzieniegdzie widać było zabite blachą
dziury w jej obudowie. Chociaż komin trzymał się nawet dobrze i w chwili
obecnej wydostawał się z niego żwawo czarny jak smoła dym. Okna równie stare co
reszta, a ich wykonanie sugeruje, że mają ponad czterdzieści lat. Mimo to,
wyglądały całkiem dobrze. Wejście, będące werandą, zbudowane frontem do „ulicy”,
było chyba najbardziej wysłużoną częścią tego budynku, po którego prawej
stronie znajdował się stolik z niedokończoną partią szachów, dwa krzesła, a pod
jednym z krzeseł walało się parę puszek piwa. Po lewej zaś było bardziej „wytwornie”,
bo stała tam samotnie etażerka z dzbankiem jakiegoś soku i szklanką, a przy
drzwiach porządna grządka jakiś czerwonych kwiatków w podłużnej, ceglastej donicy.
Całość obrazka wieńczyły otaczające
budynek drzewa jabłoni i wiśni, nadając wygląd sielskiego, wiejskiego domku. I
ten obrazek w Edynburgu nikogo nie dziwił, o ile bywał w jednej dzielnic
Edynburga Portobello, znajdującej się na obrzeżach, niedaleko morza.
Ciemnogranatowe
kłęby chmur chmarami dryfowały po nieboskłonie, powietrze było ciężkie i
gorące. Burza nadchodziła dusznymi, wielkimi krokami, było to pewne. Wiatr wiał
coraz to intensywniej, a mimo to, jakiś starzec otworzył drzwi werandy domu,
wystawił bujany fotel i po chwili na nim usiadł, przykrywając się kocem.
Sięgnął do kieszeni kraciastej koszuli i wyciągnął z niej starą, wysłużoną
fajkę. Spojrzał na nią, a w jego oczach tlił się sentyment przepleciony ze
smutkiem, gdy palcem przejechał po nieco startym lakierowaniu. Gdyby był tu
jakiś znawca, z pewnością powiedziałby, że to fajeczka typu bent wykonana
według klasycznego wzoru angielskiego z drzewa wrzosowego. Chwilę jeszcze przyglądając
się, odpalił ją i zaciągnął się lekko, prawie niezauważalnie.
Pomijając
szelest liści przy mocniejszym powiewie wiatru i skrzypienie fotela, panowała względna cisza.
Starszy człowiek delektował się fajką, obserwując swój obszerny ogród, morze z
oddali (dom ustawiony był frontem do plaży znajdującej się kilometr dalej) ale
dało się zauważyć, że jego spojrzenie często błądzi po kamiennym ogrodzeniu i
metalowej bramie. Patrząc na ten obrazek, nasuwała się myśl, że wszystko tutaj
jest nadszarpnięte zębem czasu. Dom, drzewa, nawet ogrodzenie czy ten starszy
pan, który zachowuje się jakby czekał na coś bądź i na kogoś.
W
tej samej chwili, gdy starzec pokierował wzrok z powrotem na wjazd, podjechał
samochód w odcieniu wyblakłego granatu. Rocznik siedemdziesiąty, Ford Maverick,
najukochańsze cacko wnuka, będące wcześniej w posiadaniu jego samego. Po
odrestaurowaniu prezentował się prawie jak wtedy, gdy zakupił go w salonie
prawie czterdzieści lat temu. Uśmiechnął się, gdy zobaczył, że młody mężczyzna
będący jego wnukiem otwiera bramę, a potem wjeżdża na podwórko i parkuje przed
werandą.
Wysiadł
ze samochodu, biorąc do prawej ręki „służbową” teczkę, a w lewej dzierżył
siatkę z zakupami. Przez przezroczysty materiał staruszek dojrzał, jak zwykle
zresztą, kocie żarcie, ale w środku były też jakieś butelki. Uśmiechnął się
kącikiem ust wypuszczając idealne kółko z siwego dymu.
-
Nie uważasz, że obecna pogoda nie nadaje się do siedzenia na werandzie? –
Mężczyzna przeskoczył żwawo przez parę schodków i po chwili był już na ganku
obok swojego dziadka. Spojrzał na niego pytająco. – Stary człowiek i burza,
ta?...
-
Nudziło mnie siedzenie w domu, James. Co tam masz? – Staruszek wskazał fajką na
foliową torebkę w dłoni.
-
Kocie żarcie… I piwo.
-
Oho! – Starszy mężczyzna zaśmiał się. – Co dzisiaj świętujemy?
-
Papo, wyjeżdżam.
James
przestąpił krok. Cisza. W tym momencie pomiędzy tą dwójką dało się zauważyć
niezwykłe podobieństwo, gdy stali obok siebie tak, stosunkowo, blisko. Te same
oczy, nawet podobne osadzenie, te same charakterystyczne podbródki, te same
rysy twarzy. Pomimo zmarszczek i siwizny tego starszego, to biło po oczach.
Może nie byli tylko podobni z wyglądu, ale i z swoistej „aury” jaka ich
otaczała. Obu przeciętny człeczyna zakwalifikowałby do miana ekscentrycznych
wariatów, z tym, że temu starszemu to podobno już „nie wypadało”. Trudno jednak
pozbyć się nawyków i jak to mawiają, starego
drzewa nie przesadzisz. Ta zasada spełniała się również w tym przypadku.
-
No ty chyba nie sądziłeś, że będę to przeżywał? – Starzec uśmiechnął się
wesoło, patrząc na wnuczka i tym samym przerywając ciszę. – Pytanie tylko
gdzie?
-
Amsterdam.
-
Hm, to w Holandii, nie?
-
Jup. To miasto jest fascynujące. Na swój sposób.
-
Racja. Tam takim jak ja nie daje się spokojnie zdechnąć tylko od razu usypia –
zaśmiał się, jakby odpowiedział jakiś dobry żart. James pokręcił tylko głową z
rezygnowaniem i opadł krzesło przy znajdujące się obok bujanego fotela. – Nie
masz zamiaru już bzykać Paryżanek?
-
Cóż, Paryż to Paryż, ale w Amsterdamie jest taniej i podoba mi się ten
bardziej… tolerancyjny ustrój. – Sięgnął
do siatki i wyciągnął z niej butelkę piwa i podał dziadkowi. – Nie jesteś
zdziwiony – dodał po chwili.
-
Odkąd tu tylko przyjechałeś, analizujesz mnie wzdłuż i wszerz. Powinieneś
popracować nad tym świdrującym wzrokiem, bo to bywa irytujące, Jimmy. – Tym
razem to on pokręcił głową, ale z rozbawienia, i wziął piwo po chwili je otwierając.
Upiwszy parę łyków, rzekł: – Chociaż, to może dlatego, że też jestem
psychiatrą. No, byłem. I tak – spojrzał na Jamesa – pogodziłem się z tym, że
jestem stary i musiałem iść na emeryturę.
I zdaję sobie sprawę, że dorosły jesteś, zbyt długo ze mną mieszkałeś i
to jest moment, w którym odchodzisz. I rozumiem to, i nie mam żalu, bo niby o
co? Ponoć staruchy na starość dziecinnieją, ale bez przesady. Poradzę sobie sam
bez ciebie, a z tobą też sobie radziłem. W końcu cię wychowałem i wyszedłeś na ludzi,
nie? Nooo, prawie – roześmiał się, a James upił łyk piwa z głupim uśmieszkiem
pełzającym na ustach. – Elizabeth by się nie zgodziła, ale grom z nią. I jestem
z ciebie dumny, chociaż bywasz irytujący. Takem powiadam ja, Carol Davey
Senior. Kurwa.
-
Skąd ta pewność, że właśnie o to mi chodziło? – James uniósł brew, odstawiając
puszkę na stolik szachowy i skrzyżował ręce na piersi. Dziadek wypuszczał z ust
powoli kłęby dymu.
-
Nawet jeśli nie miałeś tego na myśli, to dobrze, żebyś to wiedział. Tak profilaktycznie,
na zaś, co byś nie zapomniał. Byłem na ten dzień przygotowany od dnia twoich
urodzin… – Senior jednak zmarszczył brwi i zerknął na Jamesa. – No, prawie. Sam
wiesz.
Młodszy
Davey teraz pomyślał, że to nawet dobrze, że nie nauczył się tej „taktowności”
dziadunia.
-
Dożyłem fajnego wieku.
-
A… tak.
-
Spłodziłem gromadę w porządku dzieci.
-
Drzewo genealogiczne nie kłamie.
-
Mam dom, przyzwoitą emeryturę i paręnaście sukcesów zawodowych na koncie.
-
Nie da się zaprzeczyć.
-
Przeżyłem miłość swojego życia. Nawet dwa razy.
-
Wszystko udokumentowane.
-
Więc dlaczego masz tak żałosną minę?
-
Taa… że co? – W tym momencie James spojrzał na Carola i zmarszczył brwi. Nie
spodziewał się takiego pytania i stwierdzenia zarazem.
Niebo
całkowicie pokryło się ciemnym grantem nasączonym do granic możliwości wodą i
pozostało już tylko czekać, kiedy to wszystko lunie na ziemię z oszołamiającą
intensywnością. Sam wiatr szalał, bawiąc się gwałtownie koronami drzew i
świszcząc.
-
Przecież widzę, że się martwisz. Jakbyś zostawiał żonę-nimfomankę na rok.
-
Cóż za określenie… – James roześmiał się nieco nerwowo.
-
Tja. Irytujesz.
-
Co?...
-
Irytuje mnie to, w jaki sposób próbujesz to ukryć. Przecież to nic złego, że
martwisz się o bliskich. To całkowicie normalny, ludzki odruch. Powinieneś to
wiedzieć. Szczególnie ty. Najfajniej byłoby, gdyby na nikim ci nie zależało,
co? Ale tak się nie da. Szkoda.
Pojedyncza
kropla spadła na maskę samochodu. Za nią podążyła kolejna i jeszcze kolejna; po
krótkiej chwili intensywność nabrała takiego wymiaru, że ciche oddechy
zagłuszał wręcz wodospad prosto z nieba. James czuł, że papa wyciągnął karabin
sentymentalnego kalibru i już go nie pokona w tej słownej batalii, cokolwiek
miałby teraz powiedzieć. Jego porażka była druzgocąca także z innych względów –
jak to człowieka można „załatwić” jedynym, prostym zdaniem wymagającym tylko
bycie spostrzegawczym obserwatorem, nic więcej. Nie potrzeba tu było ciętego
języka czy niezwykłej inteligencji, która mieści się w każdym słowie, a nawet w
przerwie na wzięcie oddechu, wciśnięta pomiędzy kolejne następujące frazy.
Wystarczyło tylko to zdanie, by wytrącić Jamesowi broń, którą dzielnie trzymał
do końca. Chociaż, może nie tyle dzielnie, co uparcie.
Ludzie
często to mylą.
-
Ciekawe co będzie, kiedy umrę.
-
Nie mów tak.
-
Przecież kiedyś muszę.
-
Nie musisz.
Śmiech.
Gardłowy, zachrypły śmiech pijaczyny, konesera whisky. Brzmi jak rozdzierane
prześcieradło, w niczym nie przypomina śmiechu świętego Mikołaja, raczej
psychopata, stary, pomarszczony psychopata. Żaden dobry dziadek – brzydka,
perfidna kreatura, zepsuła właśnie „magię” zjawiska.
***
Nie wygląda szczególnie
elegancko. Może to przez te włosy, może przez ten płaszcz, może przez niedbale
zawiązany krawat? Wszystko w nim sugeruje, że to człowiek nie na miejscu, zamknijcie go na oddziale zamkniętym,
migiem, prędko!
Niewyspany,
z kubkiem kawy, z teczką pod pachą, siada przed gabinetem dziekana, drapiąc
leniwie zarośnięty policzek, powieki opadają tak ciężko, że mlaszczą. O ile w
ogóle to możliwe.
-
Pan?...
Podnosi
leniwie wzrok. Widzi przed sobą faceta przed pięćdziesiątką z bujną brodą i
jeszcze bujniejszymi włosami z przeplatającą się siwizną. Wciśnięty w garnitur,
która opina mu podle sporych rozmiarów brzuch, patrzy na Jamesa zza okularów w
grubej, brązowej oprawie. Przypomina tą aparycją dobrego wuja, takiego od
golonki i piwa. Od czasu do czasu dzielącego się wiedzą z medycyny podczas
pijackich obrzędów, i zdradzającego żonę ze swoją sekretarką.
-
Tak.
-
W takim razie zapraszam. I przepraszam, że musiał pan czekać.
Mężczyzna
zamyka za sobą drzwi, Dobry Wujek siada na krześle, które trzeszczy od jego
ciężaru. Ręką nakazuje również i jemu usiąść. Siada, mierzwi włosy, posyła
uśmiech i czeka.
-
Więc, niech się pan przedstawi.
-
Nazywam się Davey. James Davey.
Spojrzenie
Dobrego Wujka jest dobitnie szczere. Cokolwiek James by nie powiedział – ma tę
pracę.
W końcu udało mi się to opublikować. Pierwsza część z serii
o przygodach zacnego, młodego Daveya. Rozpoczyna się spokojnie, ale chciałem
zwrócić uwagę na relacje z dziadkiem, jak i na końcowe zjawisko z Dobrym Wujem.
I pozwólcie, że nie będę się chwalił repertuarem pisanym podczas – tytuł sponsorowała
po prostu matula i jej kochanek, Stevie Wonder ;))
3 komentarze:
[Się przeczytało, jak się mówiło. Strasznie podoba mi się to, jak opisałeś wszystko pomimo kilku literówek, które udało mi się znaleźć, aczkolwiek pora swoje robi.
Swobodnie i niespiesznie przebiega akcja, więc nie można narzekać. Wszystko ciekawe i trudno przerwać. No po prostu cię kocham i już, za to ♥]
[Jakie szczęście, że przed wyjazdem z domu coś mnie podkusiło i włączyłam kompa. Inaczej nie miałabym tak cudnego początku dnia, który zafundowało mi Twoje opowiadanie. Serio, ja też chcę tak pisać! Moją ulubioną częścią jest początek, cudowny, magiczny, niezwykły. Przeczytałam szybko, za co muszę przeprosić, bo powinnam się tym delektować, ale na pewno zajrzę w opowiadanie jeszcze nie raz... Brawo, należą Ci się gratulację. Tekst nie jest prosty, choć gdyby ktoś powiedział mi, o czym jest, nie odnalazłabym nic ambitnego. I byłabym w błędzie. Łał.]
[W zasadzie mogę się podłączyć pod ogólny zachwyt i euforię, bo faktycznie notka zgrabna, dobrze się ją czytało, jednakowoż tak naprawdę najbardziej z tego wszystkiego urzekły mnie chyba dialogi, zwłaszcza te Jamesa z Carolem. Więcej chyba nie powiem, bo jest za rano, niemniej stwierdzam, że miło będzie jeszcze poczytać coś twojego autorstwa :)]
Prześlij komentarz