Hoping one day you'll make a dream last
But dreams come slow and they go so fast
You see her when you close your eyes
Maybe one day you'll understand why
Everything you touch, oh it dies
Sasha Wiera Siemionow
Musi być do wyboru,
Zmieniać się, żeby tylko nic się nie zmieniło.
To łatwe, niemożliwe, trudne, warte próby.
Oczy ma, jeśli trzeba, raz modre, raz szare,
Czarne, wesołe, bez powodu pełne łez.
Śpi z nim jak pierwsza z brzegu, jedyna na świecie.
Urodzi mu czworo dzieci, żadnych dzieci, jedno.
Naiwna, ale najlepiej doradzi.
I bądź tu mądrym człowieku... Zaśpiewałabym balladę o sobie, ale nie potrafię śpiewać. Napisałabym wzniosły wiersz, ale nie potrafię pisać. Wystawiłabym sztukę, opowiadającą o moim życiu, ale nie potrafię.
Nie lubię cofać się do historii. Co było, minęło. Niektóre chwile chciałabym zatrzymać na dłużej, nadal się nimi delektować. Innymi momentami swojego życia się brzydzę. Nie mogę zrozumieć, jakim cudem upadłam tak nisko. Nie zależało mi. Może nadal nie zależy? Pierdolnięta Ruska z brytyjskim akcentem, o to kim jestem. Córka słabej kobiety i despotycznego jegomościa, nie szanującego wartości rodzinnych. Jak u licha, miałabym wyrosnąć na odpowiedzialną osobę, mającą ideały, wyznającą pewne na ogół szanowane wartości, wierzącą w marzenia i spełniającą krok po kroku swój mały, życiowy plan?
Próbuję wyrwać się z otchłani szaleństwa i zacząć prawdziwe życie. Nie mogę, nie potrafię mimo tego, że na mojej ścieżce pojawia się coraz więcej Aniołów. Prawdziwych, którzy podtrzymują mnie na swoich skrzydłach. Nie chcę przywiązywać się do nikogo, lecz uzależnienie od ludzi staje się coraz silniejsze, jest prawdziwym narkotykiem. O dziwo, dobrym. Chciałabym kiedyś uśmiechnąć się do kogoś, myśląc o tym, jaki piękny mamy dziś dzień. Nie wiem, czy doczekam się tej chwili, ale wierzę w to. Wierzę również w to, że więcej razy się nie stoczę.
Nie jestem kimś, kogo pokochasz od razu, nie wierzę w duperele od pierwszego wejrzenia. Wierzę w to, że seks zbliża do siebie ludzi, że pocałunki są magiczne, że dotyk czyiś dłoni na ciele może przynieść ukojenie. Warkocz w kolorze jasnego blondu, błękitne oczęta, szczupła sylwetka. Sto siedemdziesiąt centymetrów, nieco więcej już kilogramów, nieśmiały, niepewny uśmiech. Roziskrzone, ciekawskie spojrzenie. Jedno jest pewne, pojawiła się chęć do życia. Do zmiany na lepsze. A co z tym idzie - coraz więcej lęków, obaw, coraz więcej oporu, którego kiedyś nie było. Ale kto powiedział, że życie jest proste?
Dwadzieścia cztery lata ♦ Właścicielka dumnej kotki ♦ Urzędująca w niewielkiej kawalerce ♦
Hetero z odchyłami ♦ Kelnerka w klubie "Placebo" ♦ Próbująca nie wrócić do nałogu ♦
Dwukrotny pobyt na odwyku ♦ Ruska z angielskim akcentem
Słaba, ale udźwignie.
Nie ma głowy na karku, to będzie ją miała.
Czyta Jaspera i pisma kobiece.
Nie wie po co ta śrubka i zbuduje most.
Młoda, jak zwykle młoda, ciągle jeszcze młoda.
Trzyma w rękach wróbelka ze złamanym skrzydłem,
własne pieniądze na podróż daleką i długą,
tasak do mięsa, kompres i kieliszek czystej.
Dokąd tak biegnie, czy nie jest zmęczona.
Ależ nie, tylko trochę, bardzo, nic nie szkodzi.
Albo go kocha albo się uparła.
Na dobre, na niedobre i na litość boską
Formalności i sprawy techniczne.
Tytuł i cytat na samej górze pochodzą z piosenki Passenger - Let her go, wiersz pani Wisławy Szymborskiej - "Portret Kobiecy", buźka: Lauryn Holmquist. Nie zabijajcie. Nie będę już kombinować z postaciami. Serio.
A proszę usunąć Julkę z linków.
27 komentarzy:
[Bran jest zbyt biedna na bary. Może jakaś impreza, na której Brandzia będzie swoimi ciasteczkami-saszkami częstować? :D I tam się jakoś zgadają? :D]
[Gdzieś w plenerze, na takie imprezy Bran stać. Niekoniecznie w doborowym towarzystwie. Może być tez tak, że impreza zaczynała się kończyć, więc Bran i Saszka usiadły i zaczęły wpieprzać ciastka... i ostatecznie sobie poszły. Hm? :D]
[Jej, jaka fajna dziewczynka :)]
[Myślałam o ognisku, ale też może być. I jasne :D Zaczynasz?]
[Bo chyba zwykle je zaczynałam... Ale, co tam. Nie stracę nic. Już skrobię :D]
Brandi uwielbiała ogniska. Uwielbiała bliskość natury i chociaż choroba świetlna trochę dawała popalić, bo nie dało się obejrzeć gwiazd, to jednak świeże powietrze wszystko rekompensowało. Poza tym, ludzie, którzy woleli ogniska zwykle byli jacyś szczerzy, mili; Jones nie wiedziała, czemu tak jest. Faktem było jedno - jeśli miała do wyboru ognisko lub domówkę, wybierała to pierwsze.
No i wychodziło taniej.
Tym razem impreza była niedaleko Amsterdamu, na jednym ze wzgórz otoczonych małą rzeczką. Brandi lubiła to miejsca; dało się stąd oglądać cały wielki Amsterdam, gdy już wszyscy przysypiali lub szli do domów. Dało się patrzeć na tętniące życiem miasto, dało się pomyśleć. Huk samochodów wydawał się oddalony o mile. I było tu tak spokojnie.
O trzeciej nad ranem ognisko zdawało się już przygasać; ktoś spał przy namiocie w śpiworze, jakaś parka najwyraźniej pieprzyła się w lasku nieopodal. Jej dwójka totalnie naprutych winem kumpli śpiewała jakieś szanty, fałszując tak karygodnie, że Bran zastanawiała się, czym by ich zabić albo jak wlać im resztę alkoholu do mordeczek, by tylko posnęli. Ktoś się krzątał i sprzątał śmieci, i wrzucał do worków. A ona siedziała, pogryzając małe saszki, ciastka, które - o ile się nie myliła - właśnie w tym miejscu zyskały swoją nazwę.
Bran odwróciła się w stronę ogniska, potem przysiadła przy nim, obok jakiejś dziewczyny.
- Siedzisz tak sama... Pewnie ci zimno. - Bran chwyciła za koc, na którym wcześniej siedziała, i rzuciła i sobie, i dziewczynie na ramiona. - Ciastko? Truskawkowe. Dobre, bo sama piekłam.
Uśmiechnęła się i dorzuciła kilka gałęzi do gasnącego ognia.
[nie ma sprawy :) masz jakiś pomysł, czy zdajesz się na moją inwencję twórczą?]
Bran należała do grupy dobrych kelnerek i barmanek, a tacy ludzie zwykle się znali; jeden drugiego polecał, przez co brać kelnersko-barmańska zwykle miała pracę. Nawet Placebo przez chwilę było jej domem, zrezygnowała z niego jednak, bo było za daleko domu, a trzy przecznice od jej nowego mieszkania miała swoją restaurację. Załatwiła się Tommy'emu, śpiewającemu szanty, pracę barmana, a potem przeniosła się pod Czerwonego Raka.
Bran spojrzała na nieznajomą i trwała tak chwilę. Znała skądś tę twarz, ale nie miała pojęcia, skąd.
W końcu ją olśniło.
- Saszka! Znaczy się, ciasteczko! Sasza! Kurczę! To Ty! - zawołała, zaraz potem rzucając się na szyję kobiecie i ledwo jej nie przewracając.
Bran pamiętała, jak swoje ciastka nazwała imieniem Saszy. Pamiętała, jak snuły pod rozgwieżdżonym niebem plany o cukierni i chociaż nie wypaliły one (głównie dlatego, że prócz saszek Bran nie potrafiła upiec nic), to jednak było to przyjemne. Rzadko dało się z kimś nieznajomym porozmawiać tak... po prostu. Bran sobie to ceniła, ale kontakt się urwał, bo... w sumie, nie miała pojęcia, dlaczego się urwał. Tak się po prostu stało.
[może chociaż miejsce, będzie mi łatwiej? ;)]
[Toniek pójdzie sprawdzić konkurencję? xD chyba coś mi się klaruje, więc niedługo powinnaś coś ujrzeć pod postem :D]
Cóż, dwa lata temu Brandi też osiągnęła dno; zniknięcie Słońca było zapalnikiem do depresji, do niemożności podjęcia decyzji, do robienia dziwnych i nieodpowiedzialnych rzeczy. To, kim była Bran wcześniej, kim była teraz na dwa lata było wyłączone. Jakby osobowość wyparowała, zostały jedynie niepołączone cechy charakteru. Bran piła na umór, uprawiała seks z człowiekiem, który ruchał wszystko, nawet pozwoliła się przelecieć za kinem... Dalej widywała te majtki, kiedy tamtędy szła. wszystko z powodu osiągnięcia dna, z którego dźwignęła się dopiero niedawno.
Śmierć Słońca, jej zachód, a potem noc właśnie mijały.
Cóż, Bran zwykle była dość gwałtowna w okazywaniu emocji. Kiedy kochała, potrafiła o trzeciej nad ranem obudzić kogoś tylko po to, by mu to udowodnić. kliedy kogoś lubiła, była w stanie wpaść o czwartej nad ranem z ciastkami. Z jakiegoś powodu najczęściej lubiła dzielić się radością o nieludzkich porach. Nigdy nie skrywała miesiącami swoich uczuć, nigdy nie przechowywała niechęci. Była pod tym względem prosta jak budowa cepa.
- Nikogo się nie spodziewałam, kogo miałam się spodziewać? - zapytała Bran, siadając. Wystawiła torbę z ciastkami w stronę Saszki. - W życiu bym nie przypuszczała, że Cię tu zobaczę. Gdzieś Ty była? I, w ogóle, wyładniałaś. Naprawdę. Mogłabyś robić za modelkę, wiesz?
[A na czym ostatnio skończyliśmy? :D Chyba Clay 'pobił' się z tamtym gościem, czy coś...]
[Zauważyłam, że my tylko skaczemy do przodu, hahahaha xD W sumie to Clayton rzucił studia i takie tam, powiedzmy, że po tamtym incydencie, no nie wiem... rzucił na Sashę focha :D Nie odzywali się zbytnio do siebie, choć wiedzieli mniej więcej co u drugiego słychać, o. Co Ty na to? (:]
Fakt, bo Brandi zawsze była niesamowicie skryta. Ona się śmiała, cieszyła, chodziła na imprezy, była wielkim, kolorowym workiem, z którego sypały się radość, szczęście, życzliwość i z którego ciurkiem przez maleńką dziurkę sączył się smutek. Bo chociaż pokazywała się od dobrej strony, bywały dni, kiedy jedynie piła, płakała, wściekała się i rozbijała szklanki; bywały dni, kiedy potrzebowała się wypłakać Słońcu, a potem uświadamiała sobie, że jej Słońce jest martwe.
Martwe, jak złowieszczo brzmi to słowo. Jej Słońce Było Martwe. MARTWE.
Na szczęście, to minęło. Bran załatała dziurkę, kiedy cały smutek wysypał się.
Brandziowy ojciec był zły; gdyby chciał jej pomóc, najpewniej pogorszyłby jej stan samą obecnością. To był człowiek, jedyny człowiek, którego Jones szczerze nienawidziła. Dobrze, że był biedakiem mieszkającym w Londynie; dobrze, że nie mógł tu przylecieć. Ani wtedy, ani teraz. Rzadko kiedy czarnobrewka kontrolowała się w obecności własnego ojca.
- No właśnie! Nie mówię, że powinnaś zostać modelką-kościotrupem, ale jedną z tych, których zadaniem jest być ładnymi... W sumie, teraz rzadka modelka nie jest... Chyba... Nie mam pojęcia - stwierdziła Brandi ze śmiechem, zajadając się saszkami.
Bran wiedziała, że Sasza jest narkomanką; w jej życiu przewinęło się sporo różnych ludzi i była w stanie rozpoznać kogoś totalnie uzależnionego. I chociaż zwykle takich ludzi traktowała jeśli nie z dystansem, to z obrzydzeniem, tamtej nocy Sasza była inna. Chodzi mi o to, że oprócz tego uzależnienia było w niej jeszcze coś, co sprawiło, że Jones jej nie odrzuciła od razu i poczęstowała ją ciastkami, zamiast zadzwonić na policję, że właśnie usiadła obok niej ćpunka w cholernie złym stanie. Tak czy siak, różnica między Saszą sprzed roku i obecną była ogromna. Bran ucieszyła się, widząc, że blondyna nie bierze już nic. a przynajmniej wygląda, jakby nie brała nic od jakiegoś czasu.
Tony nigdy nie zapominał o osobach, które kiedykolwiek wyciągnęły do niego pomocną dłoń. Szczególną sympatią darzył tych, którzy pomogli mu w starcie, gdy dopiero zaczynał amsterdamską przygodę z własnym pomysłem na życie. Oczywiście, że Bloaters nie było takim miejscem od razu; włożył w ten pub mnóstwo serca i pieniędzy, a te też nie zarobiły się tak szybko i nie bez wsparcia innych. Dlatego po powrocie musiał iść i pochwalić się tym, co udało mu się znowu zrobić i że nie stało się to bez niczego.
Leonard Lind był specyficznym człowiekiem. Prowadził też specyficznie swój klub – kelnerkami były tylko blondynki, a na barmanów wybierał tylko muskularnych brunetów. Może to miało jakiś swój sens, ale Tony nie wiedział, czy to jest klub służący temu, by ludzie się dobrze pobawili, czy temu, by mogli uprawiać dziki seks w służbowej łazience z pracownikami Placebo. Chociaż, seks to dobra zabawa. Mniejsza.
Kiedy tylko wszedł do królestwa swojego starego druha, zauważył, że zmienił on wystrój lokalu, jednak wciąż paradowały tam blondynki w króciutkich spódniczkach i bluzkach na ramiączkach. Nie bywał tu często, ale zastanawiał się, czy może ten wolny kawałek miejsca przy barze służy temu, by wyciągnąć tu rurę i zagonić pracownice do seksownego tańca? Cholera, te wszystkie ślicznotki na pewno miały w zanadrzu więcej, niż zwykłe rozdawanie wyskokowych napojów i zbieranie napiwków. Te kocie i zmysłowe ruchy musiały kryć za sobą coś więcej.
Niepostrzeżenie udało mu się przejść do wolnego stolika. Nie chciał, by ktoś go rozpoznał, bo jednak był rozpoznawalny w okolicach, a szczególnie nie chciał, by jakakolwiek kobieta znowu się do niego przyssała. Nie miał ochoty na flirty. Pragnął męskiej rozmowy ze starym kumplem, należało mu się to od życia. Dlatego wsunął głębiej na nos swoje ulubione pilotki, choć słońce nie świeciło od kilku dni i zmókł jak cholera, idąc tu i klapnął na krzesło, rozglądając się bacznie. Leonarda jak na złośc nie widział, ale to nic. Zaraz się poprosi tą uroczą, pyzatą blondyneczkę z szóstej, by…
- Ten stolik jest zarezerwowany.
Jego wzrok zatrzymał się na pochylającej się nad nim dziewczynie i po prostu musiał tam spojrzeć. Musiał spojrzeć na jej odsłonięty dekolt i obślinić się w myślach na widok dwóch piersi pod fioletowym topem. Odchylił nawet okulary, by przyjrzeć się bliżej swojej towarzyszce rozmowy i nadal nie dostał w mordę, choć jego wzrok był co najmniej natarczywy.
- A przez kogo, jeżeli mogę wiedzieć?
Cholera, powinna tu być jakaś kartka, czy coś. Skąd miał wiedzieć, że stolik jest zajęty, skoro był pusty? No dobra, ten badylek wyglądał na świeży.
Osz kurde, dlaczego wszyscy nie tworzą tak uroczych postaci <3333
[Ino zacznę, Caleb wpadnie do klubu/pubu, gdzie pracuje Saszka... celowo, ale nie będzie chciał się przyznać :D Potem zacznę, gdzieś o 21 powinnam być tu znowu.]
- A czemu nie? Nawet, jeśli nie chciałabyś być taką... modelką wiesz, typową, to zawsze mogłabyś zostać modelką stóp, albo coś koło tego. Mi kiedyś proponowano pozowanie do aktu... ale tylko z moim tyłkiem, nie wiem, czemu. Znaczy, wiem. Nie mam tej takiej... typowej twarzy modelki. Albo po prostu moja morda niespecjalnie jest ładna, cholera to wie... - zastanowiła się, a potem zjadła kolejne ciastko.
Cóż, Bran potrafiła swego czasu iść do magazynu z szefem i tam mu rozłożyć nogi. On uważał, że jest rozwiązła i szalona, ona zaś była cholernie zagubiona. Nie wspominając o tym, że w normalnych okolicznościach za cholerę nie pozwoliłaby, by szef jej podwyższył pensję - jej, tylko jej, podczas gdy innym nie; innym nie, bo się z nim nie ruchali. Ale cóż, było-minęło, Bran wyszła z doła. Dalej była skryta, dalej była serdeczna i ciepła, ale nie podejmowała już durnych decyzji. Wróciła do starej siebie.
- Mam wrażenie, że ta impreza staje się trochę sztywna bez tych szant - mruknęła Bran, po czym kiwnęła głowa w stronę dwóch śpiących kompanów od szant. - Jeśli chcesz, możemy się stąd zwinąć. Poradzą sobie bez nas, mam nadzieję.
Caleb nie wiedział czemu to robi… właściwie wiedział, ale wiedzę tę upchnął na same zakamarki swojego umysłu, ignorując to, że mimo wszystko i tak świadomość do nich dotrze, i to co robi jest zwyczajnie żenujące. Żeby nie powiedzieć – żałosne. Ale nie potrafił nie skorzystać z wolnego weekendu i niemalże porządku w swoim życiu. Wszystko było na dobrej drodze i może tutaj leżał problem? Może potrzebował kolejnej „tragedii”? Nie był typem, który ugania się za kobietami. Pewnie dlatego, iż był typem, który uganiał się za tylko jedną, jakkolwiek to brzmi.
Wiedział, że Sasha tu pracuje. Jasne, mógł udawać głupiego i w zasadzie to zamierzał robić, gdy ich oczy spotkały się przypadkiem; siedział przy barze sącząc powoli piwo, a ona nagle podeszła, kiedy to kompletnie zwątpił w to, że dziewczyna ma dzisiaj zmianę. Ale miała. I sam nie wiedział, czy może ten fakt nazywać cholernym szczęściem, czy cholerną niefortunnością. Mimo wszystkich sprzecznych uczuć ucieszył się na jej widok, a kącik jego ust lekko uniósł się do góry.
- Hm, cześć – powiedział, a jego oczy wciąż były skupione na postaci blondynki przed nim.
- W zasadzie, ja… - zamilkł i w końcu oderwał od niej wzrok, wpatrując się teraz w prawie pustą szklankę piwa; nie przewidział tego, co ma być dalej. Nie spodziewał się, że ona zada takie pytanie. To był jeden, wielki spontaniczny wypad. Nie spodziewał się zobaczyć jej, Sashy, która pomimo zmęczenia widniejącego na twarzy wyglądała naprawdę dobrze. Może nawet lepiej, niż kiedykolwiek. Myśląc o tym automatycznie poczuł ukłucie w żołądku. Radziła sobie doskonale bez niego. Bez nikogo. Jak zawsze. Czasem żałował, że wtedy zerwali kontakt, ale z drugiej strony wiedział, iż gdyby tego nie zrobił pewne rzeczy potoczyłyby się kompletnie inaczej. Historia z Sashą dała mu wiele do myślenia i można powiedzieć, że zmieniła go. W zasadzie, ona zawsze go zmieniała i chyba na lepsze, wbrew pozorom.
- Zwyczajnie tutaj wpadłem – powiedział w końcu z uśmiechem przyklejonym do ust, ale tym razem ten uśmiech był bardziej wymuszony. Chciał jej powiedzieć tyle rzeczy, przeprosić, przytulić… to było ciężkie – bycie blisko niej i niemożność zrobienia którejkolwiek z tych rzeczy.
Miał dzisiaj słaby dzień. Cholernie słaby. W pracy, co chwila ktoś się rzucał, tak że swych barków po wszystkim już nie czuł, jednak nie narzekał. Nie mógł, bo pracować chciał. Zwariowałby w domu albo znalazłby sobie zajęcie, po którym wpakowałby się w kłopoty. Chociaż... I tak w każdej chwili mógł wpakować się w kłopoty. W końcu praca ochroniarza nie była jego jedyną, a już z pewnością w porównaniu z innymi zajęciami nie była niebezpieczna.
Jednak po dzisiejszym dniu w klubie potrzebował odstresowania.
Dochodziła dziesiąta wieczorem i siedział sobie na łóżku z Aldonką na kolanach, jednak najwyraźniej i ona miała gorszy dzień, bo prawie wybiłaby mu oko zerwaną struną. Raczej nikt nie chciał słuchać tego jak klnie na cały głos, wyzywając że wszystko ostatnio jest przeciwko niemu.
Nie miał innego wyjścia dlatego wybrał się po prostu na spacer. Ostatnio było coraz cieplej dlatego też i na starym mieście było coraz więcej turystów czy po prostu Holendrów, którzy potrzebowali rozerwania się. A on? On potrzebował wyciszenia. Stał na jednym z wielu mostków w Amsterdamie i patrzył na światła odbijające się w kanale Amstel. W pewnym momencie coś poturlało się pod jego buta, kto by pomyślał że czyjaś komórka prawie wpadła do wody. Uśmiechnął się pod nosem i podniósł ją, chowając ją zaraz do kieszeni, a co tam... Właściciel teraz musiał się jakoś wkupić w jego łaski, a raczej właścicielka, którą dostrzegł prawie że natychmiast.
Steve
- Ale akt w wersji fotograficznej mi się nie podoba, bo rzadko się udają, często są jakieś takie... beznadziejne. Malowany to co innego. Ale na malowany musiałabym mieć kasę... Malowany akt. Najlepiej ja i ktoś jeszcze. Tak, to byłoby ciekawe, to by mi się podobało.
Chwyciła rękę Saszki i wstała. Odszukała swoją torbę i zaczęła pakować swoje rzeczy oraz swoje śmieci. Zwinęła koc, przypięła go do plecaka. Uśmiechnęła się i jeszcze zabrała papierowe opakowanie z saszkami.
- No, możemy już iść.
Swego czasu, jeszcze w Anglii, na takich imprezach, w krzakach, bawiła się świetnie. Raz nawet udało się jej do krzaków zaciągnąć Amelie. Teraz jednak wydawało się jej to jakieś gówniarskie. Jasne, rozumiała, seks na łonie natury, ale dlaczego w miejscu, gdzie są wszyscy, gdzie wszyscy słyszą? Dwa, to bywało niewygodne. Zwłaszcza, jeśli sie leżało na ziemi, a nad Tobą pochylał się facet i przygniatał Cię, i do pleców wbijały Ci się gałązki, kamyki. I obłaziły Cię robale. Nie.
- Oczu można, zwłaszcza do makijażu. Nosa chyba też, do kolczyków. Kariera przed Tobą, moja droga!
Brandi zaśmiała się, a potem ruszyła w stronę ścieżki. Oświetlała sobie drogę telefonem.
[ Jak chcesz, mnie wszystko pasuje C: ]
Savva
- Oj, Saszko, zaczynałam od zdjęć swoją Wielką Lesbijską Przygodę. Na początku wszystkie uważałam za piękne, ale z czasem wyrobiłam sobie gust. Niewiele jest dobrych aktów, bo większość ludzi zabiera się za akty na samym początku, podczas gdy to powinna być jakoś końcówka ich rozwoju. Może i to zdjęcie było piękne, ale... Hm. Nie wiem. Wolę malowane. One zwykle mają w sobie coś tajemniczego, głównie dlatego, że nie ma tam wszystkich szczegółów.
Po jakimś czasie wyszły na drogę. Brandi schowała telefon i uśmiechnęła się.
- Portfolio trzeba sobie założyć, zrobić, pierwszy kolczyk w nosie, na oku, czy coś... nie wiem... nie mam portfolio, bo nie chcę zostać modelką. Wolę być seksowną panią doktor.
- Autobusu może już nie być, więc pewnie będzie trzeba te cztery kilometry przejść z buta. Nie masz nic przeciwko, mam nadzieję? Bo w razie czego mogę z czymś pomóc, czy coś.
Uśmiechnęła się lekko, a potem wystawiła papierową torebkę w kierunku Saszy. Sama pogryzała ciastko już od dłuższej chwili.
Brandi spojrzała na Saszę; matko, jaka ona się jej wydawała teraz bezbronna i delikatna. to samo czasami czuła przy swojej Mili - że trzeba ją bronić, bo przecież niewinność musi być broniona. Ale wtedy wiedziała, że Mila już taka jest, wiedziała, że ta niewinność to nie jest efekt lęków czy niepokoju, ale skromności.
Tylko dlatego, z powodu świadomości różnych źródeł, Bran nie rzuciła się na Sasze i nie uwiodła jej. A co.
- Pójdziemy - powiedziała, wyciągając się. Spojrzała w niebo. - Nie lubię tej świetlnej choroby. Wiecznie tu jasno, a nie powinno być. Zamieszkam kiedyś na wsi i będę codziennie sobie dojeżdżać, ale przynajmniej nocą poobserwuję gwiazdy. Będziesz musiała przyjeżdżać do mnie na ciastka, ale nie ma nic lepszego niż wino w momencie, gdy nad tobą jest tylko księżyc i gwiazdy...
Spojrzała na Sasze. Potem wybuchnęła śmiechem.
- Przepraszam, ostatnio chodzę strasznie rozmarzona, jakaś... nietypowo romantyczna. Dwa dni temu z tego powodu mi przepadła robota, bo zagapiłam się w czasie rozmowy na kwiaty... Chyba mi się okres zbliża. Albo cholera wie co.
Wiedziała, że to miłość, wiedziała; nie chciała jednak o niej nawet myśleć.
Brandi milczała chwilę. Nie, nie zakochała się, a jednak... chciała, by był przy niej, chciała mieć go obok, chciała, by jej dotykał, by z nią rozmawiał, by ją rozbierał, by jej robił śniadania, by ona robiła śniadania jemu... To było całkowicie pomieszane. Miała byc lesbą, naczelną lesbą Amsterdamu! Miała zrobić furorę na Marszach Równości! A teraz co? Jej lesbiańskość chwiała się...
- Zakochałam się - przyznała po raz pierwszy. - Tak. To straszne. Zwracam uwagę na pierdoły, ale to chyba... fajnie.
Już po chwili znalazły się na przystanku. Brandi zerknęła na autobusy; rzeczywiście, nic o tej porze nie odjeżdżało.
- Droga przed nami dość długa, w sumie... Masz kogoś, kto byłby chętny nas podwieźć, albo coś? Byłoby fajnie. Jest trochę chłodno, a może znowu padać.
Steve jakoś ostatnio nie miał ochoty, ale też ani czasu na imprezowanie. Przez co też za wiele nie wychodził z domu jeśli nie był w pracy czy nie miał czegoś do załatwienia.
Czy ćpał? O dziwo nie, mimo tego, że obracał się w takim a nie innym towarzystwie to po narkotyki nigdy nie sięgał.
Popatrzył na trzymany telefon w dłoni i uśmiechnął się blado, spoglądając na jego właścicielkę.
- Pewnie i twoje, ale nie wiem czy ten biedny przedmiot jest bezpieczny w twoich rękach... - powiedział i wzruszył ramionami, nie mając zamiaru od tak oddawać jej komórki.
Znalazł to nie miał zamiaru tak łatwo tego oddawać. Kiedyś się mówiło, że znalezione - nie kradzione.
Steve
Prześlij komentarz