Ona
była moim Słońcem, promieniami padającymi oświetlała najciemniejsze
zakamarki mojego umysłu. Jej śmiech wywoływał dreszcz taki, jak skoki ze
spadochronem, jak pływanie z orkami, jak pierwsze lekcje strzelania.
Jej dotyk paraliżował, chociaż z dumy i z przekory nie przyznałabym się
do tego. To ja rządziłam, chociaż duchem i ciałem poddawałam się jej
każdego dnia. Ilekroć zamykam oczy, budzi moje oczy wspomnienie jej
pocałunków składanych na powiekach, dłoni, które nieśmiało gładziły
skórę. Od zawsze wiedziałam, że jej czułość miesza się z niechęcią, bo
oto dla mnie porzuciła myśl o rodzinie, dzieciach, mężu, który nie
rozumiałby jej smutków i zrzucałby winę na hormony. To jednak ja dawałam
jej szczęście, okrywałam ją swoim płaszczem i chroniłam przed światem.
Ciemnowłosa
kobieta, czując na twarzy przyjemne, ciepłe promienie słońca,
wyciągnęła się w swoim łóżku. Podrapała się jeszcze po nodze, odetchnęła
ciężko, dłonią przesunęła po twarzy, próbując się obudzić. Zdarła z
siebie tym samym ostatnie resztki senności i usiadła. Rozejrzała się po
pokoju, kompletnie nieposprzątanym, z ubraniami walającymi się po ziemi,
z resztkami kolacji wsadzonymi w półki, z winem obok łóżka i szkłem
rozbitym pod oknem. Firanki już dawno powinna wymienić, były żółte od
papierosów, ale nie obchodziło jej to. Jej było dobrze w swoim małym
chaosie pełnym zdjęć, przedmiotów budzących przyjemne wspomnienia i
instrumentów codziennych zajęć.
Zwlekła się z łóżka i odszukała paczkę papierosów. Była pusta, rzuciła ją więc za siebie. Przeciągnęła się raz jeszcze, założyła koszulkę i wyszła z pomieszczenia.
Mieszkała z matką i bratem. Matka, kobieta pod czterdziestkę, mimo szans na wspaniałe życie, w wieku szesnastu lat zaszła w ciążę. Nie oddała dziecka, chociaż wszyscy ją do tego namawiali, uparła się; ta upartość z większą siłą przeszła na córkę. Matka jednak nigdy nie narzekała, mimo, iż zamiast pięknego domu wraz z dziećmi próbowała żyć w ciasnej klitce, zamiast portfela pełnego pieniędzy brakowało czasami na najpotrzebniejsze rzeczy. Nie była z tych kobiet, które kochają tylko szczęście - mimo, iż Brandi stanowiła przekreślenie marzeń, jej całe życie kręciło się wokół niej. Syn, młodszy, urodzony cztery lata po Brandi, nigdy nie był umiłowany tak bardzo, jak starsza córka. Nie potrafiła wyjaśnić, skąd biorą się w niej tak różne matczyne uczucia.
Klitka składała się z jednego holu i dwóch pokojów, kuchni. Łazienka była na korytarzu, dzielona z innymi mieszkańcami zapoconej kamienicy. Drugi pokój całkowicie wyremontowała Bran, za pieniądze, które zarobiła w wieku piętnastu lat. Tylko i wyłącznie dlatego miała własną sypialnię. Sypialnię, która z czasem stała się jedynym miejscem, gdzie Słońce mogło naprawdę wschodzić.
Bran przekroczyła próg kuchni. Uśmiechnęła się, widząc matkę szykującą śniadanie dla syna. On wciąż się uczył, w przeciwieństwie do siostry, i wciąż miał szansę zostać lekarzem. Nie porzucił marzeń dziadków.
- Cześć, mamo - powiedziała, podchodząc do niższej, o wiele niższej kobiety i całując jej policzek. - Tommy nie raczył jeszcze się nauczyć robić sobie kanapek?
- Och, Bran - szepnęła z wyrzutem Susan, krojąc chleb. - Twój brat to mężczyzna...
- ...co nie zmienia faktu, że kiedyś to tylko oni mogli trzymać ostre narzędzia w rękach. Facet musi umieć kroić chleb - dokończyła Bran, siadając przy stole i biorąc do ręki jabłko. Obejrzała je dokładnie, a potem odłożyła na miejsce. - Daj mi to, ja mu zrobię kanapki.
Susan uśmiechnęła się i pokręciła głową.
- Nie ma mowy. Tommy mi powiedział, ile pieprzu mu dorzuciłaś ostatnim razem.
Bran zaśmiała się tylko, robiąc jednocześnie minę niewiniątka. Zaraz potem odchyliła się na krześle i jeszcze raz przeciągnęła. Zaraz potem zawołała:
- TOMMY! Jest dziewiąta rano, co ty jeszcze robisz w łóżku!?
Wtem dało się słyszeć ciężkie kroki z pokoju obok.
Tommy był wysokim mężczyzną o pięknie skrojonych rysach twarzy. Miał ciemną skórę; efekt jednej nocy z jakimś amerykańskim urzędnikiem, którego korzenie sięgały Afryki. Włosy czarne, kręcone, ciemne oczy. Susan nigdy nie dziwiła się, że sąsiadki wzdychały za tym słodkim Tommy'm. Pomimo urody i bystrości umysłu nie wiązał się z nikim. Nauka, jak mówili dziadkowie, ma być dla ciebie najważniejsza. Taką zasadę przyjął Tommy i pomimo wielu dziewcząt, które z przyjemnością nagięłyby tę zasadę, on trwał niewzruszony w swym postanowieniu.
- Żartowałam - rzekła Bran, uśmiechając się jednocześnie na widok zaspanego brata. - Jest siódma rano. Ale nie pozwalaj mamie robić kanapek, wierzę, że uczą was na tych warsztatach z biologii trzymać nóż, co?
Tommy zmierzył wściekłym spojrzeniem siostrę. Podszedł do mamy, wymruczał jakieś "dzień dobry", ucałował jej policzek i zaczął sobie przygotowywać śniadanie.
Susan usiadła przy stole. Wzięła wcześniej oglądane przez Bran jabłko i ugryzła je.
- Dzisiaj wraca Mila, prawda? O której będzie na peronie? - zapytała kobieta. Tommy prychnął głośno za jej plecami.
- Tak, dzisiaj. Tommy, nie krzyw mordy, bo ci tak zostanie - odparła kobieta, siadając prosto na krześle.
- Brandi!
- Bardzo mi przykro, że moja siostra jest lesbą.
- Przynajmniej uwiodłam już jakąś kobietę i wiem, jak to jest dotknąć jej...
- BRANDI!
- Mamo!
- Och, serio? I co z tego, skoro najprawdopodobniej ona będzie ciebie utrzymywać, nierobie?
- Ja nierobem?! Powiedz mi, ile ty zarobiłeś przez całe swoje życie!
- Tommy!
- Mamo, przepraszam! Zaczęła!
Bran wstała gwałtownie, przewracając krzesło; już otworzyła usta, by odpowiedzieć jakąś kąśliwą uwagą, gdy nagle Susan uderzyła ręką w stół. I Tommy, i jego siostra zwrócili na kobietę oczy.
- Dość.
Spokój, z jakim Susan wypowiedziała te słowa, był czystym lodem. Ileż razy bowiem musiała godzić tę dwójkę niemogącą się zgodzić co do swojego stylu życia; ile razy wysłuchiwała tych krzyków. Jedynie ona potrafiła to przerwać, zanim Bran i Tommy stwierdzą zgodnie, że ich problemy może załagodzić jedynie rzucanie w siebie nożami.
- Idę się ubrać, Mila będzie o dziesiątej - powiedziała ostro Bran, po czym wyminęła i matkę, i brata, i wróciła do swojej sypialni. Zza drzwi słyszała jedynie ciche głosy wykłócające się o orientację kobiety. Ale Bran to nie obchodziło. Miała Milę, a to było największym szczęściem.
K-ska stacja należała do najnowocześniejszych w kraju. Do najbardziej obleganych również. Nie dało się tutaj przyjść i po prostu wyjść z osobą, na którą się czekało - w grę bowiem wchodziło szukanie pomiędzy setkami ludzi zgubionymi na peronach.
Bran stanęła przy wyjściu, na ławeczce tuż obok palarni, gdzie spotkała po raz pierwszy Milę. Zawsze tu śmierdziało; Mila była niepaląca, nie lubiła papierosowego smrodu, ale z tyloma bagażami nie miała wyboru, gdzieś na chwilę spocząć musiała. Tutaj też zawsze witały się po powrocie Mili od rodziny - czy z głupiej, niepisanej obawy, że więcej się nie spotkają, że się nie odnajdą na zaludnionej stacji, czy z jakiejś tradycji, nie wiedziały. To było po prostu ich miejsce, nieprzyjemne i śmierdzące, brudne, ale ich.
Gdy nastała dziesiąta, Bran zaczęła uważniej rozglądać się wśród pasażerów. Nie mogła się doczekać spotkania z Milą, jej opowiadania, jak bardzo rodzina naciska już, by znalazła sobie mężczyznę i jej smutku, że nie potrafi im wyjawić prawdy. Choć nie było to proste ani fair, Brandi cieszyła się z tego smutku - to oznaczało tylko tyle, że Mila wciąż jest jej, że porzuciła nędzny heteroseksualizm na rzecz jej. Ilekroć czuła wyrzuty sumienia, że jest nieco fałszywa, dusiła je stwierdzeniem, że przecież im obu daje szczęście. Nie zawsze, a na pewno nie w obecnym świecie, szczęście było proste.
Czekała kolejnych piętnaście minut, dwadzieścia, kolejną godzinę. W duchu próbowała siebie przekonać, że pociąg się spóźnił, pytała w informacji, gdzie jest pociąg z P-nia, dlaczego jeszcze nie przyjechał; ciągle dostawała tę samą informację - już zdążył odjechać z k-skiej stacji. Więc może Mila została jeszcze na chwilę? Może będzie za godzinę? Może za dwie? Może spóźniła się na pociąg? Tak, za chwilę ujrzy jej złociste włosy i pomoże jej z bagażami. Jeszcze chwilę.
Ale Mila nie pojawiła się ani o jedenastej, ani o dwunastej, ani wieczorem, gdy Bran zrezygnowana wróciła do domu. Smutek dopadał ją rzadko, częściej czuła gniew na świat, tym razem uczucie jakiejś pustki wypełniło ją po brzegi. Starała się nie martwić, ale mimo to uznała, że lepiej zadzwonić do rodziny Mili.
W domu nic nie odpowiedziała na pytanie, czy spotkała się z Milą, nie odpowiedziała na jakąś kąśliwą uwagę Tommy'ego. Weszła do pokoju, wyciągnęła drobniaki i wyszła do sklepu po kartę.
Nienawidziła rodziny Mili. Uznawali ją bowiem za najbliższą przyjaciółkę blondwłosej studentki, choć nieco zbyt biedną i trochę przegraną. Ich konserwatyzm doprowadzał Bran do szału, ale tylko dla ukochanej powstrzymywała wyznanie, że obie są homo i pieprzą się do białego rana, gdy tylko mogą. Mila zawsze powtarzała: daj mi czas. I chociaż Brandi zdawała sobie sprawę, że ten czas nigdy nie nadejdzie, wybaczała wszystko.
Stanęła w budce telefonicznej i wystukała numer rodziny Mili. Dźwięk w słuchawce przedłużał się niemiłosiernie.
- Dominic W-ski, słucham?
- Dzień dobry, panie W-ski. Jest może tam jeszcze Mila? Miała być dzisiaj, czekałam na nią na peronie, chcę zapytać, czy wszystko okej.
Po drugiej stronie aparatu dało się słyszeć kobiecy głos. Bran nie zrozumiała z niego nc, ale Dominic zaraz zawołał poza telefonem:
- Zaraz przyjdę! Bran, zgadza się? Mila nie dojechała? Wyszła z domu o ósmej przecież. Miała jechać wcześniej...
- Nie, nie dojechała. Czekałam na nią cały dzień.
- Może jest w akademiku? Sprawdzałaś?
Bran chwilę się zastanowiła. Mogła sprawdzić...? Nie, to niemożliwe. Mila nie poszłabym do akademika, nie witając się z nią, nie dając żadnego znaku życia.
- Nie, proszę pana. Ale nie pojechałaby do akademika, nie mówiąc mi nic o tym. Znam ją na tyle. Poza tym, nie widziałam jej na peronie.
W słuchawce dało się słyszeć westchnienie.
- Brandi, spróbuję się do niej dodzwonić, obiecuję. A ty sprawdź w akademiku. Będziemy się martwić, jeśli jej tam nie będzie, dobrze? I nie martw się. Mila to rozsądna dziewczyna.
Bran postukała palcami o szybę.
- Wiem, panie W-ski. Sprawdzę. Zadzwonię za godzinę, albo od Mili, jeśli czegoś się dowiem. Przepraszam, że tak do pana zadzwoniłam najpierw...
Zmrok już dawno okrywał niebo, gdy Bran zdecydowała się iść do miasteczka studenckiego w K-wie. Ciężko było dogadać się ze strażnikiem, by wpuścił ją do środka, ale udało się za wręczeniem kilku papierków. Potem udało się tym samym sposobem przekonać administratorkę, by sprawdziła w komputerze, czy Mila pojawiła się w akademiku. Okazało się, że jednak nie. Zanim jednak Bran zadzwoniła znowu do Dominica W-skiego, sprawdziła wszystkie hotele, motele i szpitale w mieście. Okazało się jednak, że i tutaj Słońca nie było.
Do domu wróciła o czwartej. Susan spała, Tommy też. Miała nadzieję zastać Milę w jej sypialni, śpiącą, zmęczoną; może się po prostu minęły? Tutaj jednak też ją czekał zawód. I gdy miała ponownie wychodzić, ot, choćby po to, by poszukać jej na ulicach, zziębniętej i niewiedzącej, co zrobić dalej, zadzwonił telefon.
Odebrała tak szybko, jak tylko potrafiła, nie zważając na to, że przewróciła krzesło i ledwo nie rozbiła dzbanka z wodą.
- Słucham?
- Bran? To ty?
- Tak, tak. Ma pan jakąś wiadomość od Mili?
Mężczyzna chrząknął; głos miał dziwny. Brandi poczuła nieprzyjemny ścisk w żołądku.
- Więc ty też jej nie spotkałaś? Telefon Mili milczy. Już zawiadomiliśmy policję.
Minął już rok, odkąd Słońce nie wschodziło. Bran, nie mogąc znieść miasta, w którym nie było Światła, wyprowadziła się. Sprzedała wiele swoich rzeczy, pamiątek, to, co zostało - spakowała do wielkiego kufra. A potem wyjechała, tak po prostu, nie bacząc na nic - na to, że policja może się dziwić, że matka i Tommy będą marudzić. Musiała wydostać się z miejsca pełnego nocy, pełnego istnienia, z którego się narodziła.
W Amsterdamie zaczęła pracować jako kelnerka w jednej z lepszych restauracji w mieście. Starczało jej na opłacenie skromnego czynszu i na powolne zbieranie pieniędzy na kilka rzeczy, bez których nie mogła żyć. Nie szukała w życiu celu. Nigdy więcej.
Zwlekła się z łóżka i odszukała paczkę papierosów. Była pusta, rzuciła ją więc za siebie. Przeciągnęła się raz jeszcze, założyła koszulkę i wyszła z pomieszczenia.
Mieszkała z matką i bratem. Matka, kobieta pod czterdziestkę, mimo szans na wspaniałe życie, w wieku szesnastu lat zaszła w ciążę. Nie oddała dziecka, chociaż wszyscy ją do tego namawiali, uparła się; ta upartość z większą siłą przeszła na córkę. Matka jednak nigdy nie narzekała, mimo, iż zamiast pięknego domu wraz z dziećmi próbowała żyć w ciasnej klitce, zamiast portfela pełnego pieniędzy brakowało czasami na najpotrzebniejsze rzeczy. Nie była z tych kobiet, które kochają tylko szczęście - mimo, iż Brandi stanowiła przekreślenie marzeń, jej całe życie kręciło się wokół niej. Syn, młodszy, urodzony cztery lata po Brandi, nigdy nie był umiłowany tak bardzo, jak starsza córka. Nie potrafiła wyjaśnić, skąd biorą się w niej tak różne matczyne uczucia.
Klitka składała się z jednego holu i dwóch pokojów, kuchni. Łazienka była na korytarzu, dzielona z innymi mieszkańcami zapoconej kamienicy. Drugi pokój całkowicie wyremontowała Bran, za pieniądze, które zarobiła w wieku piętnastu lat. Tylko i wyłącznie dlatego miała własną sypialnię. Sypialnię, która z czasem stała się jedynym miejscem, gdzie Słońce mogło naprawdę wschodzić.
Bran przekroczyła próg kuchni. Uśmiechnęła się, widząc matkę szykującą śniadanie dla syna. On wciąż się uczył, w przeciwieństwie do siostry, i wciąż miał szansę zostać lekarzem. Nie porzucił marzeń dziadków.
- Cześć, mamo - powiedziała, podchodząc do niższej, o wiele niższej kobiety i całując jej policzek. - Tommy nie raczył jeszcze się nauczyć robić sobie kanapek?
- Och, Bran - szepnęła z wyrzutem Susan, krojąc chleb. - Twój brat to mężczyzna...
- ...co nie zmienia faktu, że kiedyś to tylko oni mogli trzymać ostre narzędzia w rękach. Facet musi umieć kroić chleb - dokończyła Bran, siadając przy stole i biorąc do ręki jabłko. Obejrzała je dokładnie, a potem odłożyła na miejsce. - Daj mi to, ja mu zrobię kanapki.
Susan uśmiechnęła się i pokręciła głową.
- Nie ma mowy. Tommy mi powiedział, ile pieprzu mu dorzuciłaś ostatnim razem.
Bran zaśmiała się tylko, robiąc jednocześnie minę niewiniątka. Zaraz potem odchyliła się na krześle i jeszcze raz przeciągnęła. Zaraz potem zawołała:
- TOMMY! Jest dziewiąta rano, co ty jeszcze robisz w łóżku!?
Wtem dało się słyszeć ciężkie kroki z pokoju obok.
Tommy był wysokim mężczyzną o pięknie skrojonych rysach twarzy. Miał ciemną skórę; efekt jednej nocy z jakimś amerykańskim urzędnikiem, którego korzenie sięgały Afryki. Włosy czarne, kręcone, ciemne oczy. Susan nigdy nie dziwiła się, że sąsiadki wzdychały za tym słodkim Tommy'm. Pomimo urody i bystrości umysłu nie wiązał się z nikim. Nauka, jak mówili dziadkowie, ma być dla ciebie najważniejsza. Taką zasadę przyjął Tommy i pomimo wielu dziewcząt, które z przyjemnością nagięłyby tę zasadę, on trwał niewzruszony w swym postanowieniu.
- Żartowałam - rzekła Bran, uśmiechając się jednocześnie na widok zaspanego brata. - Jest siódma rano. Ale nie pozwalaj mamie robić kanapek, wierzę, że uczą was na tych warsztatach z biologii trzymać nóż, co?
Tommy zmierzył wściekłym spojrzeniem siostrę. Podszedł do mamy, wymruczał jakieś "dzień dobry", ucałował jej policzek i zaczął sobie przygotowywać śniadanie.
Susan usiadła przy stole. Wzięła wcześniej oglądane przez Bran jabłko i ugryzła je.
- Dzisiaj wraca Mila, prawda? O której będzie na peronie? - zapytała kobieta. Tommy prychnął głośno za jej plecami.
- Tak, dzisiaj. Tommy, nie krzyw mordy, bo ci tak zostanie - odparła kobieta, siadając prosto na krześle.
- Brandi!
- Bardzo mi przykro, że moja siostra jest lesbą.
- Przynajmniej uwiodłam już jakąś kobietę i wiem, jak to jest dotknąć jej...
- BRANDI!
- Mamo!
- Och, serio? I co z tego, skoro najprawdopodobniej ona będzie ciebie utrzymywać, nierobie?
- Ja nierobem?! Powiedz mi, ile ty zarobiłeś przez całe swoje życie!
- Tommy!
- Mamo, przepraszam! Zaczęła!
Bran wstała gwałtownie, przewracając krzesło; już otworzyła usta, by odpowiedzieć jakąś kąśliwą uwagą, gdy nagle Susan uderzyła ręką w stół. I Tommy, i jego siostra zwrócili na kobietę oczy.
- Dość.
Spokój, z jakim Susan wypowiedziała te słowa, był czystym lodem. Ileż razy bowiem musiała godzić tę dwójkę niemogącą się zgodzić co do swojego stylu życia; ile razy wysłuchiwała tych krzyków. Jedynie ona potrafiła to przerwać, zanim Bran i Tommy stwierdzą zgodnie, że ich problemy może załagodzić jedynie rzucanie w siebie nożami.
- Idę się ubrać, Mila będzie o dziesiątej - powiedziała ostro Bran, po czym wyminęła i matkę, i brata, i wróciła do swojej sypialni. Zza drzwi słyszała jedynie ciche głosy wykłócające się o orientację kobiety. Ale Bran to nie obchodziło. Miała Milę, a to było największym szczęściem.
K-ska stacja należała do najnowocześniejszych w kraju. Do najbardziej obleganych również. Nie dało się tutaj przyjść i po prostu wyjść z osobą, na którą się czekało - w grę bowiem wchodziło szukanie pomiędzy setkami ludzi zgubionymi na peronach.
Bran stanęła przy wyjściu, na ławeczce tuż obok palarni, gdzie spotkała po raz pierwszy Milę. Zawsze tu śmierdziało; Mila była niepaląca, nie lubiła papierosowego smrodu, ale z tyloma bagażami nie miała wyboru, gdzieś na chwilę spocząć musiała. Tutaj też zawsze witały się po powrocie Mili od rodziny - czy z głupiej, niepisanej obawy, że więcej się nie spotkają, że się nie odnajdą na zaludnionej stacji, czy z jakiejś tradycji, nie wiedziały. To było po prostu ich miejsce, nieprzyjemne i śmierdzące, brudne, ale ich.
Gdy nastała dziesiąta, Bran zaczęła uważniej rozglądać się wśród pasażerów. Nie mogła się doczekać spotkania z Milą, jej opowiadania, jak bardzo rodzina naciska już, by znalazła sobie mężczyznę i jej smutku, że nie potrafi im wyjawić prawdy. Choć nie było to proste ani fair, Brandi cieszyła się z tego smutku - to oznaczało tylko tyle, że Mila wciąż jest jej, że porzuciła nędzny heteroseksualizm na rzecz jej. Ilekroć czuła wyrzuty sumienia, że jest nieco fałszywa, dusiła je stwierdzeniem, że przecież im obu daje szczęście. Nie zawsze, a na pewno nie w obecnym świecie, szczęście było proste.
Czekała kolejnych piętnaście minut, dwadzieścia, kolejną godzinę. W duchu próbowała siebie przekonać, że pociąg się spóźnił, pytała w informacji, gdzie jest pociąg z P-nia, dlaczego jeszcze nie przyjechał; ciągle dostawała tę samą informację - już zdążył odjechać z k-skiej stacji. Więc może Mila została jeszcze na chwilę? Może będzie za godzinę? Może za dwie? Może spóźniła się na pociąg? Tak, za chwilę ujrzy jej złociste włosy i pomoże jej z bagażami. Jeszcze chwilę.
Ale Mila nie pojawiła się ani o jedenastej, ani o dwunastej, ani wieczorem, gdy Bran zrezygnowana wróciła do domu. Smutek dopadał ją rzadko, częściej czuła gniew na świat, tym razem uczucie jakiejś pustki wypełniło ją po brzegi. Starała się nie martwić, ale mimo to uznała, że lepiej zadzwonić do rodziny Mili.
W domu nic nie odpowiedziała na pytanie, czy spotkała się z Milą, nie odpowiedziała na jakąś kąśliwą uwagę Tommy'ego. Weszła do pokoju, wyciągnęła drobniaki i wyszła do sklepu po kartę.
Nienawidziła rodziny Mili. Uznawali ją bowiem za najbliższą przyjaciółkę blondwłosej studentki, choć nieco zbyt biedną i trochę przegraną. Ich konserwatyzm doprowadzał Bran do szału, ale tylko dla ukochanej powstrzymywała wyznanie, że obie są homo i pieprzą się do białego rana, gdy tylko mogą. Mila zawsze powtarzała: daj mi czas. I chociaż Brandi zdawała sobie sprawę, że ten czas nigdy nie nadejdzie, wybaczała wszystko.
Stanęła w budce telefonicznej i wystukała numer rodziny Mili. Dźwięk w słuchawce przedłużał się niemiłosiernie.
- Dominic W-ski, słucham?
- Dzień dobry, panie W-ski. Jest może tam jeszcze Mila? Miała być dzisiaj, czekałam na nią na peronie, chcę zapytać, czy wszystko okej.
Po drugiej stronie aparatu dało się słyszeć kobiecy głos. Bran nie zrozumiała z niego nc, ale Dominic zaraz zawołał poza telefonem:
- Zaraz przyjdę! Bran, zgadza się? Mila nie dojechała? Wyszła z domu o ósmej przecież. Miała jechać wcześniej...
- Nie, nie dojechała. Czekałam na nią cały dzień.
- Może jest w akademiku? Sprawdzałaś?
Bran chwilę się zastanowiła. Mogła sprawdzić...? Nie, to niemożliwe. Mila nie poszłabym do akademika, nie witając się z nią, nie dając żadnego znaku życia.
- Nie, proszę pana. Ale nie pojechałaby do akademika, nie mówiąc mi nic o tym. Znam ją na tyle. Poza tym, nie widziałam jej na peronie.
W słuchawce dało się słyszeć westchnienie.
- Brandi, spróbuję się do niej dodzwonić, obiecuję. A ty sprawdź w akademiku. Będziemy się martwić, jeśli jej tam nie będzie, dobrze? I nie martw się. Mila to rozsądna dziewczyna.
Bran postukała palcami o szybę.
- Wiem, panie W-ski. Sprawdzę. Zadzwonię za godzinę, albo od Mili, jeśli czegoś się dowiem. Przepraszam, że tak do pana zadzwoniłam najpierw...
Zmrok już dawno okrywał niebo, gdy Bran zdecydowała się iść do miasteczka studenckiego w K-wie. Ciężko było dogadać się ze strażnikiem, by wpuścił ją do środka, ale udało się za wręczeniem kilku papierków. Potem udało się tym samym sposobem przekonać administratorkę, by sprawdziła w komputerze, czy Mila pojawiła się w akademiku. Okazało się, że jednak nie. Zanim jednak Bran zadzwoniła znowu do Dominica W-skiego, sprawdziła wszystkie hotele, motele i szpitale w mieście. Okazało się jednak, że i tutaj Słońca nie było.
Do domu wróciła o czwartej. Susan spała, Tommy też. Miała nadzieję zastać Milę w jej sypialni, śpiącą, zmęczoną; może się po prostu minęły? Tutaj jednak też ją czekał zawód. I gdy miała ponownie wychodzić, ot, choćby po to, by poszukać jej na ulicach, zziębniętej i niewiedzącej, co zrobić dalej, zadzwonił telefon.
Odebrała tak szybko, jak tylko potrafiła, nie zważając na to, że przewróciła krzesło i ledwo nie rozbiła dzbanka z wodą.
- Słucham?
- Bran? To ty?
- Tak, tak. Ma pan jakąś wiadomość od Mili?
Mężczyzna chrząknął; głos miał dziwny. Brandi poczuła nieprzyjemny ścisk w żołądku.
- Więc ty też jej nie spotkałaś? Telefon Mili milczy. Już zawiadomiliśmy policję.
Minął już rok, odkąd Słońce nie wschodziło. Bran, nie mogąc znieść miasta, w którym nie było Światła, wyprowadziła się. Sprzedała wiele swoich rzeczy, pamiątek, to, co zostało - spakowała do wielkiego kufra. A potem wyjechała, tak po prostu, nie bacząc na nic - na to, że policja może się dziwić, że matka i Tommy będą marudzić. Musiała wydostać się z miejsca pełnego nocy, pełnego istnienia, z którego się narodziła.
W Amsterdamie zaczęła pracować jako kelnerka w jednej z lepszych restauracji w mieście. Starczało jej na opłacenie skromnego czynszu i na powolne zbieranie pieniędzy na kilka rzeczy, bez których nie mogła żyć. Nie szukała w życiu celu. Nigdy więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz