który chce się wydostać
ale jestem dla niego za mocny
mówię: zostań tu
nie zamierzam się tobą
przed nikim chwalić
ale jestem dla niego za mocny
mówię: zostań tu
nie zamierzam się tobą
przed nikim chwalić
Levi van Rijn
22 V 1986
Został wyrzucony ze świata jak pocisk. Opadła
zawiesista mgła, ziemia powalana była gęstym smarem. Czuł pulsowanie miasta,
jak gdyby było sercem zaledwie parę minut temu usuniętym z ciepłego ciała. Okna
jego czynszówki ropiały i wdychał brejowaty, drażniący smród, jakby palono
jakieś chemikalia. Wpatrując się w Amstel, widział błoto i pustkę, tonące lampy
uliczne, mężczyzn i kobiety dławiących się śmiertelnie, mosty zarzucone domami.
Jakiś facet z akordeonem przypiętym do brzucha stał opierając się o ścianę;
ręce miał odcięte w nadgarstkach, ale instrument wił się między jego kikutami
jak worek pełen węży. Wszechświat skurczył się, osiągając rozmiary czworoboku
kamienic i nie było w nim ani gwiazd, ani drzew, ani rzek. Ludzie tu mieszkający
byli martwi; zajmowali się wykonywaniem krzeseł, na których siadają inni ludzie
w swoich snach.
Przepysznie zagracony pokój, który stał się zarazem jego bezpiecznym kokonem, granicą pomiędzy odrażającymi wyziewami z zewnątrz a nim, był niemal ekshibicjonistyczny – wystarczył jeden rzut bystrego oka, żeby dowiedzieć się rzeczy, o których on sam rzadko wspominał, głównie z czystego braku zainteresowania utrzymywaniem bardzo bliskich kontaktów z większością ludzi. Na wszystko, co go tu swą niechlujną radością obejmowało, od książek Roberta Monroe, poprzez poprzekrzywiane rockowe plakaty na jedynej zdartej do gołej cegły ścianie, porozrzucane winyle, ubrania, reprodukcje Muncha i Cézanne’a, tomiki Bukowskiego, rozmaite posążki Buddy, gromadzone w sumie bez celu, poprzestawiane chaotycznie meble w stylu Ludwika XIV, gitarę, koniecznie niebieską, na to, na ten przerażający eklektyzm zarabiał, będąc jubilerem, początkującym, ale zdolnym. Był także, już nie dla zysku, gitarzystą, jakich wiele, może nie wielkim wirtuozem, bo sam wolał myśleć o sobie jako o szamanie, w którego targanym torsjami ciele pulsuje gitarowa dusza. Przy okazji nie robi zbytniej sensacji ze swojego zainteresowania eksterioryzacją – nigdy nie mówił o tym głośno.
Wracając jednak do samego amsterdamczyka – nie przepadał za dzieleniem się czymkolwiek (poza swoimi opiniami, których nierozsądnie nie żałował), nie tylko życiem osobistym. Wynikało to, zdawać by się mogło, z rozdmuchanego egocentryzmu i ciągłej nie do końca pojętej, irytującej wręcz ucieczki, ostentacyjnego odizolowywania się w ramach czczenia swojej wolności, lecz prawdę mówiąc krył się za tym głównie strach, strach i jakaś kapryśna nieufność. Ponure niezdecydowanie, wieczne błądzenie po omacku, groteskowe popadanie w skrajności, zakażenie gniewem, zemstą i butą mogłyby definiować go najlepiej. Mogłyby, jednak były to jedynie nabyte stygmaty; to piętno, na które zasłużył sobie bądź nie, które wymyślił dla podkolorowania swojego życia lub którym został rzeczywiście obarczony. Inaczej niż jego wrodzony brak poczucia taktu, skłonności do przesady, fascynacja brzydotą, dziecinna beztroska, destrukcyjność i bezład, deliryczne stany, które były naturalne i zapewne mniej inspirujące niż wyobrażenie takiego Leviego van Rijna, jakim wszyscy chcieli go widzieć – wyobcowany, ekscentryczny fiksat, przeklęty geniusz, potępiony artysta, brakowałoby tylko, aby podniesiono go do rangi świętego, gdzie on sam nie uznawał żadnych autorytetów. Odpychał od siebie zwracanie się do książek, nauczycieli, nauki, religii, filozofii w celu odnalezienia życiowej drogi, dążył do upojnego rozbudzenia i świadomości bez tortur, na które skazywało się społeczeństwo. Swoją osobę traktował niemal z nieudawaną pogardą, łachmaniarski żywot natomiast – z namaszczeniem. Niejednokrotnie myślał o tym, że chciałby spłonąć jak wybuchająca bajeczna raca, niczym pająk na tle gwiazd, eksplodować całym szałem życia, który pęczniał w nim jak rozgrzane jądro.
Dojrzał bardzo wcześnie, co nie przeszkadza mu w tym, aby utwierdzać ludzi w przekonaniu, że było inaczej, bo jako błazen lubił bajdurzyć, kpić i odwracać kota ogonem, osiągać granice nieprawdopodobieństwa, delektować się tym, co nieoczekiwane, nigdy nie okazywać zdziwienia czy zaskoczenia, jak gdyby chełpił się, że znane są mu już wszystkie oblicza tego świata, ale wciąż liczy na więcej. Pojęcie wstydu według Leviego było dość abstrakcyjne i wprowadzało do świata całkowicie niezrozumiały dla niego porządek. Lubił krytykować, gdyż miał do tego prawo, robił to jednak nagminnie, co nie znaczy, że pochwały przychodziły mu z trudem. Albo był czymś tak zaaferowany, że nie zwracał uwagi na to, że dookoła niego dzieje się coś niezwykłego, albo po prostu spotykała go rola odbiorcy trudnego i marudnego. Jego beznadziejna nieodpowiedzialność pozwalała mu na wiele swobód, brak zobowiązań i zahamowań, profesjonalizm natomiast żądał od otoczenia nieskazitelnej doskonałości – każdy jest w jakiejś dziedzinie małym hipokrytą. Nawet ten zepsuty dzieciak, bo choć zuchwały i zdefektowany, nadal uroczo, nieznośnie infantylny, tak głupio miękki i delikatny, śmiesznie zachwycony, nie tracący nigdy dystansu. Nie uciekał też nigdy w drastyczną rozwiązłość, gdyż uważał, że nie ma w tym ani ryzyka, ani poczucia humoru, pozbywanie się wszelkich zasad moralnych było odległe od jego wizji bycia wyzwolonym. Oczywiście, niektóre z takich norm tworzą z ludzi niewolników, których widywał na co dzień, egzystujących w fabrykach i kościołach, lojalnych poddanych pańswta i społeczeńswta, na co Levi nigdy w swoim przypadku by się nie zgodził. Wiedział, jak unikać konsekwencji, robiąc przy tym to, czego się pragnie. Można o nim powiedzieć, że nigdy się nie spieszył, że był dosyć opieszały, a z tego powodu nawet szczęśliwy, że panikował, kiedy zatykały mu się uszy, że nie znosił długich rozmów telefonicznych, że nie oglądał telewizji, sentymentalnie gromadził bilety i wejściówki, w wyniku ostrej świnki został trwale bezpłodny, miał alergię na kocią sierść, uwielbiał Indian, nie potrafił zasnąć w autobusie, miał fetysz szyi, zniszczone opuszki, nie przeziębiał się, omijał ryby i owoce morza, chociaż smakowały mu krewetki, w szkole zdarzyło mu się raz powtarzać klasę, miał wstręt do sportu i góralskiej muzyki. Detale, detale - przywiązywał do nich dużą wagę, bo w kwestii problemu: Człowiek - schemat czy fenomen? opowiadał się po tej drugiej stronie. Szczegóły były wybawieniem. Szczegóły były powtarzalne, ale nigdy w tej samej konfiguracji.
Przepysznie zagracony pokój, który stał się zarazem jego bezpiecznym kokonem, granicą pomiędzy odrażającymi wyziewami z zewnątrz a nim, był niemal ekshibicjonistyczny – wystarczył jeden rzut bystrego oka, żeby dowiedzieć się rzeczy, o których on sam rzadko wspominał, głównie z czystego braku zainteresowania utrzymywaniem bardzo bliskich kontaktów z większością ludzi. Na wszystko, co go tu swą niechlujną radością obejmowało, od książek Roberta Monroe, poprzez poprzekrzywiane rockowe plakaty na jedynej zdartej do gołej cegły ścianie, porozrzucane winyle, ubrania, reprodukcje Muncha i Cézanne’a, tomiki Bukowskiego, rozmaite posążki Buddy, gromadzone w sumie bez celu, poprzestawiane chaotycznie meble w stylu Ludwika XIV, gitarę, koniecznie niebieską, na to, na ten przerażający eklektyzm zarabiał, będąc jubilerem, początkującym, ale zdolnym. Był także, już nie dla zysku, gitarzystą, jakich wiele, może nie wielkim wirtuozem, bo sam wolał myśleć o sobie jako o szamanie, w którego targanym torsjami ciele pulsuje gitarowa dusza. Przy okazji nie robi zbytniej sensacji ze swojego zainteresowania eksterioryzacją – nigdy nie mówił o tym głośno.
Wracając jednak do samego amsterdamczyka – nie przepadał za dzieleniem się czymkolwiek (poza swoimi opiniami, których nierozsądnie nie żałował), nie tylko życiem osobistym. Wynikało to, zdawać by się mogło, z rozdmuchanego egocentryzmu i ciągłej nie do końca pojętej, irytującej wręcz ucieczki, ostentacyjnego odizolowywania się w ramach czczenia swojej wolności, lecz prawdę mówiąc krył się za tym głównie strach, strach i jakaś kapryśna nieufność. Ponure niezdecydowanie, wieczne błądzenie po omacku, groteskowe popadanie w skrajności, zakażenie gniewem, zemstą i butą mogłyby definiować go najlepiej. Mogłyby, jednak były to jedynie nabyte stygmaty; to piętno, na które zasłużył sobie bądź nie, które wymyślił dla podkolorowania swojego życia lub którym został rzeczywiście obarczony. Inaczej niż jego wrodzony brak poczucia taktu, skłonności do przesady, fascynacja brzydotą, dziecinna beztroska, destrukcyjność i bezład, deliryczne stany, które były naturalne i zapewne mniej inspirujące niż wyobrażenie takiego Leviego van Rijna, jakim wszyscy chcieli go widzieć – wyobcowany, ekscentryczny fiksat, przeklęty geniusz, potępiony artysta, brakowałoby tylko, aby podniesiono go do rangi świętego, gdzie on sam nie uznawał żadnych autorytetów. Odpychał od siebie zwracanie się do książek, nauczycieli, nauki, religii, filozofii w celu odnalezienia życiowej drogi, dążył do upojnego rozbudzenia i świadomości bez tortur, na które skazywało się społeczeństwo. Swoją osobę traktował niemal z nieudawaną pogardą, łachmaniarski żywot natomiast – z namaszczeniem. Niejednokrotnie myślał o tym, że chciałby spłonąć jak wybuchająca bajeczna raca, niczym pająk na tle gwiazd, eksplodować całym szałem życia, który pęczniał w nim jak rozgrzane jądro.
Dojrzał bardzo wcześnie, co nie przeszkadza mu w tym, aby utwierdzać ludzi w przekonaniu, że było inaczej, bo jako błazen lubił bajdurzyć, kpić i odwracać kota ogonem, osiągać granice nieprawdopodobieństwa, delektować się tym, co nieoczekiwane, nigdy nie okazywać zdziwienia czy zaskoczenia, jak gdyby chełpił się, że znane są mu już wszystkie oblicza tego świata, ale wciąż liczy na więcej. Pojęcie wstydu według Leviego było dość abstrakcyjne i wprowadzało do świata całkowicie niezrozumiały dla niego porządek. Lubił krytykować, gdyż miał do tego prawo, robił to jednak nagminnie, co nie znaczy, że pochwały przychodziły mu z trudem. Albo był czymś tak zaaferowany, że nie zwracał uwagi na to, że dookoła niego dzieje się coś niezwykłego, albo po prostu spotykała go rola odbiorcy trudnego i marudnego. Jego beznadziejna nieodpowiedzialność pozwalała mu na wiele swobód, brak zobowiązań i zahamowań, profesjonalizm natomiast żądał od otoczenia nieskazitelnej doskonałości – każdy jest w jakiejś dziedzinie małym hipokrytą. Nawet ten zepsuty dzieciak, bo choć zuchwały i zdefektowany, nadal uroczo, nieznośnie infantylny, tak głupio miękki i delikatny, śmiesznie zachwycony, nie tracący nigdy dystansu. Nie uciekał też nigdy w drastyczną rozwiązłość, gdyż uważał, że nie ma w tym ani ryzyka, ani poczucia humoru, pozbywanie się wszelkich zasad moralnych było odległe od jego wizji bycia wyzwolonym. Oczywiście, niektóre z takich norm tworzą z ludzi niewolników, których widywał na co dzień, egzystujących w fabrykach i kościołach, lojalnych poddanych pańswta i społeczeńswta, na co Levi nigdy w swoim przypadku by się nie zgodził. Wiedział, jak unikać konsekwencji, robiąc przy tym to, czego się pragnie. Można o nim powiedzieć, że nigdy się nie spieszył, że był dosyć opieszały, a z tego powodu nawet szczęśliwy, że panikował, kiedy zatykały mu się uszy, że nie znosił długich rozmów telefonicznych, że nie oglądał telewizji, sentymentalnie gromadził bilety i wejściówki, w wyniku ostrej świnki został trwale bezpłodny, miał alergię na kocią sierść, uwielbiał Indian, nie potrafił zasnąć w autobusie, miał fetysz szyi, zniszczone opuszki, nie przeziębiał się, omijał ryby i owoce morza, chociaż smakowały mu krewetki, w szkole zdarzyło mu się raz powtarzać klasę, miał wstręt do sportu i góralskiej muzyki. Detale, detale - przywiązywał do nich dużą wagę, bo w kwestii problemu: Człowiek - schemat czy fenomen? opowiadał się po tej drugiej stronie. Szczegóły były wybawieniem. Szczegóły były powtarzalne, ale nigdy w tej samej konfiguracji.
Przede wszystkim, o czym wspomnieć by należało, zawsze jest lub czuje się trochę zbyt - zbyt odważny bądź zbyt nieśmiały, zbyt zabawny lub zbyt żenujący, zbyt małomówny albo zbyt głośny, zbyt dosadny, zbyt niedokładny, zbyt zainteresowany, zbyt obojętny, zbyt łagodny, zbyt twardy. Zbyt. (Z)byt dopiero określa to, kim Levi van Rijn miałby być - kimś będącym jednocześnie na tak zwanym szczycie, ale też nurzającym się po same uszy w gównie, nigdy pomiędzy, zawsze gdzieś na marginesie skrajności, tam gdzie upycha się wszelkie rzeczy zbyteczne. Ludzie bowiem na ogół nie potrzebują przesady. Jak smutne życia muszą mieć.
odkładam go z powrotem
ale on wciąż cichutko śpiewa
(widać nie pozwalam by zdechł)
więc zasypiamy razem
z naszą słodką tajemnicą
i jest to na tyle ładne
by doprowadzić mężczyznę do płaczu
ale ja nie płaczę
a ty?
ale on wciąż cichutko śpiewa
(widać nie pozwalam by zdechł)
więc zasypiamy razem
z naszą słodką tajemnicą
i jest to na tyle ładne
by doprowadzić mężczyznę do płaczu
ale ja nie płaczę
a ty?
powiązania & historia
Cześć. Dawno nie byłam na grupowcu, dlatego wyszłam z wprawy. Wyszło jako-tako. Chciałam oddać esencję jego charakteru, bez zaczepiania o historię i takie tam. Pewnie będę to poprawiać. Na razie zachęcam do wątkowania.
25 komentarzy:
[Aj, ja go uwielbiam.]
{Ajaj, to miło mi niezmiernie. :> }
[Ajaj, wątek jakiś? Nie mam pomysłu jednak, więc zaproponuj znajomość lub first meeting, a ja zacznę.]
[True, więc może... No nie wiem... Jakaś impreza w fontannie w środku grudnia? Ostatecznie ktoś zawołałby policję, a Bran i Levi skryliby się w mieszkaniu Jones. I jako, że opisywać imprez i ucieczki nie lubię, można by zacząć, jak wbiegli do mieszkania, jeszcze mokrzy, jeszcze trzęsący się z zimna. Hm? :D O, w dodatku by się nie znali!
I jeśli Ci to odpowiada, napisz. Długo, rozpoczynając. Bo właściwie ja wymyśliłam. xD]
Brandi jeszcze czuła, jak adrenalina pulsuje w żyłach, jeszcze czuła, że ma ogrom siły, której po chwili mieć nie będzie i która zwali ją z nóg, jeszcze czuła nie-ból, bo chociaż wiedziała, że jest obecny (to dziwne uczucie, że ból jest, ale adrenalina go zagłusza), to wciąż go nie czuła! Och, och, jeszcze kilka schodów, jeszcze lekko słaniała się na nogach, jeszcze z trudem wyjęła kluczyki od mieszkania i jest, jest! Otworzyła drzwi, zerknęła na psa, który siedział niedaleko i machał ogonem, a potem wciągnęła do pomieszczenia obecnego mężczyznę, zamknęła nogą drzwi i przytuliła się do niego, śmiejąc się dziko i niepowstrzymanie, szaleńczo! Gwałtownie szok mijał, mijał nie-ból, mijało ciepło od biegu i już trzęsła się z zimna w przedpokoju swojego mieszkania, śmiejąc się dalej. Bo było jej wesoło. Bo było wesoło ogółem! Było śmiesznie!
Kto by pomyślał, że znajdą się idioci tacy, jak ona, którzy zdecydują się na imprezę w fontannie, przyniosą alkohol i będą się bawić w lodowatej wodzie. Kto by pomyślał, że są tak stuknięci ludzie w Amsterdamie! Ale ciężko było nie skorzystać, skoro chciało się żyć dużo i mocno.
Wasp, mała suczka Brandi, zaczęła skakać wokół śmiejącej się Bran i jej kompana, szczekając. Brandi puściła więc mężczyznę (jeszcze w ręku ściskała pustą butelkę), pogłaskała psinę, a potem zwróciła wzrok na nieznajomego.
Sine usta, mokre włosy, ubrania, które lekko zesztywniały. Trzęsła się i tuliła psa.
- Brandi - powiedziała radośnie. - A Ty?
[Spoko :D]
{Dochodzę do wniosku, że jednak nie myślę, ale karta jest cudowna <3 Na pewno nie prosta, może trochę taka zbyt patetyczna, wyniosła, poetycka... Ech, nie wiem, jak to określić. Brakuje mi słów. A ty nie masz pomysłów? :)}
A Bran, jako, że jeszcze była pod wpływem adrenaliny i przez nią trochę zapomniała o tym, że jej brak pociągu do mężczyzn nie musi być odwzajemniany, zaczęła się rozbierać w drodze do łazienki. Rzucała ubrania byle gdzie, nie troszczyła się teraz o nie - chciała ciepła gorącego prysznica, chciała mydła i zapachu migdałowego szamponu, niczego więcej. Zanim doszła do łazienki, była całkowicie naga. Czy Levi ją zobaczył, nie miała pojęcia, możliwe, że nie - póki co, w jej głowie brzmiały słowa "jesteś jakby... pojebana" - jedno z najpiękniejszych epitetów tego dnia.
Gorąca woda trochę ją pobudziła do życia, sprawiła, że umysł jaśniej pracować. Nie myła się, nie - po prostu rozgrzała się gorącą wodą. Potem zaś wyszła z łazienki opatulona w ręcznik.
- Prysznic jest w łazience, rozgrzej się, umyć się też możesz, jak chcesz - powiedziała, stając w przejściu do kuchni.
Tam nastawiła wodę na gaz, wzięła dwa kubki i, gryząc wargi z radości, zaczęła przygotowywać herbatę. Ale ciągle ręce się jej trzęsły. Czy z zimna, czy z radości, czy ze zmęczenia, nie wiedziała; ostatecznie padła na krzesło w swoim różowym ręczniku i spojrzała na Leviego, dalej szczerząc się jak głupia.
A Wasp siedziała na boku i przypatrywała się obojgu.
{Punkt zaczepienia? Hym, hym, hym... Może spotykali się w parku. Nie znając swoich imion ani nic. Regularnie, dajmy na to dwa razy w tygodniu i rozmawiali. Po prostu - anonimowa terapia, niedorobieni psychoterapeuci. I dajmy na to, że Sasha przez miesiąc nie pojawiała się na ich spotkaniach, a kiedy przyszła ponownie Levi się spóźnił, a ona zaczynała tracić nadzieję i może nadejdzie taki przełom, że w końcu się sobie przedstawią i w ogóle? Nic innego mi do główki nie przychodzi ;)
To dobrze, że moje odczucia co do zbytniej górnolotności karty są słuszne ;D}
[jaka fajska dupa! <33]
Sasha S.
{Och, cieszę się, że przypadł pomysł do gustu i cieszę się, że lubicie Sashę. I cierpliwie czekam ;)}
[Twój styl pisania jest wyborny, aż się prosi o wątek! :)]
[zgadzam się, babeczki z ciałkiem, to zacne babeczki. :D ja dopiero dzisiaj przeczytałam kartę. i cię rozpracowałam, jestem na 99% pewna... ale jak się pomylę, to nic... więc -
cześć Kurt :D]
A wszystkiemu winna była adrenalina. Brandi jeszcze czuła jej resztki, gdy siedziała przy stole, trzymając ręce na kubku herbaty. Wcześniej jednak wciąż w niej buzowała, więc po prostu... Poddawała się jej, rozbierając się w momencie pomyślenia o prysznicu czy idąc w samym ręczniku do kuchni.
Cóż, Bran była z tych lesb, które są trochę męskie - z charakteru. Bo była gotowa zrobić wszystko, była odważna i bezpośrednia, lubiła, gdy wiele się działo i nienawidziła sprzątać. Z wyglądu lesbę męską nie bardzo przypominała - sukienki uwielbiała, buty na obcasie jej nie przeszkadzały. Przynajmniej na krótkich dystansach.
- Nie, ja... - zająknęła się, teraz sobie uświadamiając, że siedzi przy nim w samym ręczniku. - Jeszcze trochę mi odbijało po tym...
Wyprostowała się. A co! Jak się zrobiło A, trzeba przejść do B, nie ma żadnego przerywania planu, co to, to nie. Przynajmniej nie wyjdzie na kogoś, kto się waha.
- Nie przy wszystkich, tylko przy kimś, kto jest równie ładny... czy tam przystojny jak ja i na tyle rąbnięty, by uczestniczyć w imprezie w fontannie w środku grudnia.
Następnie wstała, zabrała swój kubek i trzymając ręcznik, coby nie opadł (bo losowi ślepo ufać nie można), ruszyła do sypialni.
Co jak co, ale przesadzać ze swoją odwagą i bezczelnością w działaniach nie można. Jeszcze by sobie coś pomyślał, i co wtedy?
[Twoja karta jest fajnie napisana, jak już wspomniałam, ale właśnie... wyciągnięcie z niej jakiś konkretnych rzeczy.... hm, hm. Może jakaś knajpa, nie wiem, Kana zaczęła pyskować do jakiś anty-wielbicieli żółtków, bo traktowali ją dość... nieuprzejmie i mógłby twój panicz wkroczyć. Może być?
I nie wiem czemu ci się nie wyświetlają, u mnie wszystko w porządku :<]
Brandi wróciła po kilku minutach, już ubrana w zielone, dresowe spodnie i koszulkę z Myszką Miki. Nie, nie miała stanika. Majtek tez nie. Ale o drugim wiedzieć nie musiał. Faktem było to, że przyniosła mu też ubrania - czerwone, luźne dresy i jakąś ogromną koszulkę.
- Ubierz się, zrobi Ci się zimno, a leków nie posiadam i leczyć Cię nie będę - powiedziała z uśmiechem. - Spoko, nie są damskie... Aż tak. w sumie, nie mam nic przeciwko, gdybyś jakiś czas pochodził w damskich ubrankach. Twoje trzeba wysuszyć, podejrzewam...
I znowu wyszła z kuchni.
Cóż, może dlatego Brandi nie miała nic przeciwko jego urodzie? Zawsze wolała kobiety, zawsze doceniała panie, od zawsze była lesbą, przynajmniej tak poodejrzewała. Męskość w wydaniu spoconego faceta, który ma wielki brzuch albo wielkie mięśnie - oba gatunki pociły się mniej-więcej tak samo - wcale jej nie kręciła. może ten lekki metroseksualizm... Tak, to było to. Jej nie przeszkadzało. Przynajmniej mogła powiedzieć, że zdarza się jej patrzeć na męskie tyłki. Czasami nawet w formie pomyłki, ale cóż...
- Właściwie, skoro już tu jesteś, to trzeba coś zjeść. Nie wiem, czy mam jeszcze pizzę, zamawiamy coś? - Tu Bran utworzyła lodówkę i pokręciła głową, stwierdzając brak jakiejkolwiek pizzy. - Czy po prostu robimy jajecznicę, o ile w ogóle mam jajka? Albo cokolwiek? Bo ja uwielbiam jeść. W sumie, moja lodówka jest strasznie pusta, muszę zrobić zakupy...
Teraz, gdy adrenalina z niej zeszła i miała ubrania, wcale nie wyglądała tak nieziemsko, tajemniczo jak w fontannie. W gruncie rzeczy, zachowywała się jak normalna dziewczyna z lekkim ADHD. Jakby nie patrzeć, ktoś musiał te cechy odziedziczyć po suczce, która właśnie bawiła się piłką, szczekając na nią i trącając nosem.
{Borzezielonyiszumiący... Piszesz tak pięknie, że mi aż wstyd tego, z czym mogłabym tu wyskoczyć :( Awww... Dlatego też zostawię sobie taki smaczny kąsek na koniec, mam nadzieję, że się nie gniewasz i że uda mi się dzisiaj odpisać ;) <3}
Dobra, więc postanowione. Zamówić. Tylko gdzie będzie telefon...?
Następne dwie minuty Bran poświęciła na odnalezienie swojego telefonu. Potem grzecznie spytała, jaką pizzę szanowny pan chce, zgodziła się na jego propozycję (bo przecież im egzotyczniej, tym lepiej, nawet, jeśli oliwki trzeba będzie wyrzucić przez okno), a potem pociągnęła go za koszulkę do swojego salonopodobnego czegoś.
Usiadła na kanapie i spojrzała na swojego towarzysza.
- Zapytałabym Cię, co ciekawego robisz w życiu, ale to nudne pytanie. Więc... Jaki kolor lubisz najbardziej? Ile masz braci? Mogę Cię pocałować?
Jeśli powiedziało czy zrobiło się A, należy zrobić B, a kiedy B doszło do skutku, należy zrobić C. Cały szereg kończył się gdzieś na śnie, więc, w sumie, jeszcze cały alfabet mogliby przelecieć...
Bran była osobą, która uwielbiała wyznaczać granice. Nie swoje, nie - wyznaczać granice, których jeszcze nie znała. Z tego powodu często łamała zasady, zadawała dziwne pytania czy zachowywała się nieco zbyt wulgarnie - ot, by przekonać się, gdzie są granice. A ten człowiek tutaj wydawał się tych granic w ogóle nie mieć, bo przecież nawet nie speszył się tym, że się rozebrała, nie chciał jej mieć w łóżku, bo wyszła w ręczniku i nawet kręcił biodrami! To było... fascynujące! Brandi zastanawiała się, czy odmówiłby jej kolejnej porcji alkoholu, czy seksu, czy prochów, czy... nie wiedziała, czego, grupki ubranych w lateks mężczyzn. Och, och.
Co też Vengaboys robią z ludźmi, ze mną...
Och, te szczegóły, były po prostu bardziej interesujące niż "normalność". Bo normalny zareagowałby wcześniej, inaczej zachowałby się w zwyczajny sposób, nawet, jeśli spełniłby tym jej marzenia, których sobie nie uświadamiała. Rzadko ktoś był tak... zdystansowany, tak... odsunięty, tak... taki, jak Levi, w sumie. Inny, wyróżniający się. Brandi to doceniała.
Nie paliła już od roku, rzuciła wraz z wyjazdem z Londynu, więc możliwe, że zapaliłaby z nim, gdyby miała. Chociaż na upartego zawsze można było wyjść i kupić te fajki. Ale przecież Levi nie wypowiedział tej prośby na głos.
Słuchała jego uważnie i doszła do wniosku, że w sumie... ma to samo. Nie lubiła połączenia zieleni i różowego. Ani żółtego z niebieskim, wydawało się jej to strasznie banalne i do porzygania sztuczne. Nie lubiła czerwieni z niebieskim... I bieli i czerni, w sumie. Lubiła szarości, lubiła kolory pośrednie, ale nie biel i czerń razem. To wyglądało bardzo smutno.
Miała odpowiedzieć, że ma brata, którego nie cierpi, ale wydawało się jej to niezbyt dobrą odpowiedzią, zwłaszcza, że właśnie rozmawiali o tym, z kim można się całować. Nie, nie powiedziała, bo w dodatku to wywołałoby brzydkie wspomnienia, ba! zgodnie ze swoim charakterem, udało się nawet nie przywołać do myśli swojego brata, ot, by nawet w jej myślach nie zagnieździły się złe rzeczy. Tak, omijanie zła szerokim łukiem Brandi miała opanowane niemalże do perfekcji.
Dobrze, że usunął rękę, bo w momencie, w którym dotknęła ona kolana, Brandi wystrzeliła w kierunku Leviego. Nie, nie pocałowała go od razu, nigdy nie była brutalna w sferze seksu - no, przynajmniej, póki Tone jej nie pokazał, że kajdanki mogą być fajne. Kiedy jednak kogoś poznawała, wolała być delikatna i spokojna. Bo szybkie i nagłe wybuchy namiętności przekształcały się potem w rżnięcie. A Brandi nie chciała się rżnąć na tej kanapie. Nie chciała mieć orgazmu po dziesięciu, piętnastu minutach, kończąc szybko, bo przyszedł facet od pizzy. Ona chciała Leviego posmakować. Tak, posmakować, to doskonałe słowo.
Tak ludzko, tak... zwyczajnie, tak bez udawania, że jest się trochę normalnym. Bez kumulowania w sobie energii i emocji. Brandi wiedziała, że gdy granice zostaną wyznaczone, będzie trzeba skończyć z zabawą. Ale póki co, nie znała granic tego mężczyzny. Mogła szaleć.
Większość kobiet, wedle aktualnie modnego schematu, usiadłaby mu na kolanach, rozerwała jego koszulkę i przerżnęła, jednocześnie ośmieszając pojęcie wyzwolonej kobiety. Większość kobiet chciałaby go jakoś stłamsić sobą, przestraszyć, ewentualnie poddałoby się mu całkowicie. Albo byłyby normalne, a pocałunek nie znaczyłby nic, byłby tylko elementem. Ale Bran nie była większością.
Odwzajemniła to tak samo powoli i delikatnie, jak on zaczął i nagle przyszło jej na myśl, że to prawie tak, jakby całowała się po raz pierwszy. Trochę ją to rozbawiło, więc zaśmiała mu się w usta. I oparła się czołem o jego czoło.
- Smakujesz wódką i piwem - powiedziała, składając głośnego i bardzo "aktorskiego" buziaka na jego nosie.
Och, wystarczyło jej. Albo inaczej: wystarczyło jemu. Mężczyzna to mężczyzna, nie ma co z nimi zaczynać, zwłaszcza, że Brandi nadal uparcie wolała kobiety, a tego dnia nie traktowała inaczej niż ciąg zabawy. Gdyby pociągnęła pocałunek dalej, kto wie, może nagle zauroczyliby się w sobie, wpadli w ramiona miłości, a była była była i jej, i jego chciałaby pokrzyżować ich plany? Nie, nie. Nie będzie czegoś takiego. To była ciągle zabawa, ciągle impreza, która trochę ucichła.
Brandi upiła łyk swojej herbaty, a potem spojrzała na Leviego.
- Nie lubię gorzkiej czekolady, a Ty?
Objęła go więc i zmrużyła oczy.
- Zamówiliśmy ją jakieś pięć minut temu, czego Ty się spodziewasz, co? - zapytała z uśmiechem, gładząc włosy Leviego. Potem pociągnęła je lekko do tyłu, tak, by odsunąć od siebie jego głowę i móc spojrzeć mu w oczy. - Nie lubisz tego, co do Ciebie pasuje? Dziwne... W sumie... Pasuje do mnie brandy, nie lubię go. Jest strasznie przeceniane.
Potem puściła włosy Leviego i pozwoliła mu się znowu przytulić, jednocześnie piła tę swoją herbatę. W pewnym momencie mruknęła coś o tym, że wcale a wcale dziwnie się nie czuje, że on tuli się do jej cycków, bo nie ma stanika, ale nic nie zrobiła z tym; nie przeszkadzało jej to. Seksualność nie była ani tabu, ani czymś zakazanym, więc nie musiała nic robić. Zwłaszcza, że to tulenie się jej nie przeszkadzało ani trochę.
- Nie lubię tak nic nie robić. Telewizji nie mam, ale mam laptopa, więc jak chcesz, możemy pooglądać coś. Kreskówki na przykład. Albo jakiś poważny film. W sumie, jest dość późno, więc pewnie będziesz wnet, jak dobry dzieciak, chciał iść spać, co? Oczywiście, po odpowiedniej dawce siary...
Spojrzała na Leviego, uśmiechając się złośliwie. Skoro już wiedziała, że może go całować, trzeba było sprawdzić, jak reaguje na drobne docinki.
Sasha nigdy niczego nie próbowała określać, tym bardziej słowami, które w niektórych momentach wydawały się wręcz zbyt proste i zbyt nie na miejscu, prawda? Po co szufladkować coś, co jest dobre, ale nie posiada swojej nazwy? Po co zakładać, że to coś może stać się jeszcze czymś więcej, skoro tego się nie oczekuje? Blondynka nigdy nie oczekiwała zbyt wiele, zwykle tonęła, opadając na dno, ale kiedy już z niego się wydostawała, łapała się wszystkiego, co mogło utrzymać ją na powierzchni.
Nie pamiętała już dokładnie, kiedy po raz pierwszy spotkała go w parku, kiedy po raz pierwszy usiadła obok i zaczęła mówić, rezygnując z grzecznościowych regułek. Cholera, nie miała do tej pory pojęcia, jak on się nazywał. Nie narzekała. Nie oczekiwała od niego, że zawsze będzie, ale w duchu wierzyła w to, że nie zawiedzie się na nim, że nieznajomy właściwie chłopak zostanie jej podporą, życiowym przewodnikiem. Głupie i naiwne podejście, ale w ostatnich czasach Sasha nie robiła nic mądrego i nic inteligentnego.
Kolejna afera, kolejna kłótnia, kolejne siniaki. Następna z kolei ucieczka. Taa, Sasha była mistrzynią w uciekaniu i przyjaciel z parku mógł się o tym przekonać. Nie przychodziła przez miesiąc, unikała jego osoby, chociaż zdarzało przechodzić jej się nieopodal, tak niespostrzeżenie.
Każdy kiedyś odczuwał palącą potrzebę, duszące wręcz poczucie, zmuszające do zrobienia czegoś. Sasha chciała zobaczyć ciemnowłosego, chciała mu powiedzieć, że pewnym sensie tęskniła, chociaż było to aż nazbyt sentymentalne, jak na pannę Siemionow.
Ich ławka stała pusta, nienaruszona, a biała warstwa puchu rozgościła się tam na dobre. Z resztą, ten biały puch i dość późna pora przegoniły stamtąd większość spacerowiczów. Blondynka doskonale zdawała sobie sprawę z obecności Leviego. Stał tam, obrócony plecami do niej, a ona podchodziła bliżej. Ubrana w ciemnoszary płaszcz, sięgający połowy jej ud, wsunęła dłonie do kieszeni, zaczynając żałować tego, iż nie zabrała ze sobą rękawiczek.
- Cześć.
Tylko tyle. Nic wiecej, bo też po co. Przecież Jej Nieznajomy może w każdej chwili odejść. Nic go tutaj nie trzymało, podobnie jak nic nie trzymało tutaj Sashy.
- Nie będę Ci niczego kupować, ale jeśli chcesz, możesz possać mi sutki. To i tak był dziwny dzień - powiedziała rozpaczliwie szczerze (o ile w ogóle można tak to ująć): nie zarumieniła się, chociaż gdzieś tam pewnie można było odczytać swoistą niepewność. Zapuszczała się coraz głębiej i głębiej, choć nie robiła tego od tak dawna, chociaż nie była pewna, czy jest jeszcze szansa, by jej słowa potraktował jako żart w przypadku odmowy; nie żartowali przecież od początku. Mógł w pewnym momencie ją wyśmiać, powiedzieć, że jest do bani, że jest śmieszna i durna, że desperacko szuka kogoś, bo czyż taka pewność siebie nie mogła być tak odebrana? Ano, mogła. Ale kto nie ryzykuje, ten nie ma ssanych sutków, czy coś.
Bran była aktywna za dnia - uwielbiała seks za dnia, jedzenie za dnia, zabawę za dnia; noce były za to senne, jeśli nie musiała nigdzie iść, biec czy jeśli nie robiła nic fizycznego. Nad książkami czy czymkolwiek innym w nocy nie była w stanie siedzieć, wobec czego uczyła się wyłącznie dniami, ba! gdy tylko Słońce zachodziło, miewała problemy ze skupieniem uwagi. Ot, skowronek, który najlepiej się czuje za dnia.
- Beztroska jest fajna, ale mnie by nudziła. Jestem chyba za twarda i zbyt bezczelna na beztroskę. Beztroska bowiem musi mieć pewne zasady, tak to już jest w tym świecie. I gdybym wszystko Ci miała kupować, gdybym Ci matkowała, to pewnie musiałbyś grzecznie spać w łóżku, podczas, gdy mamusia by miała randkę.
Dotknęła palcem jego nosa, szczerząc zęby.
- Nie mam nic przeciwko, w sumie. Mieć takiego chłopca, któremu kupię samochodzik, a on za to zrobi zakupy, wyjdzie z psem, wyniesie śmieci... i nie będzie mieć prawa narzekać, że nie umiem gotować...
Aha! Czyli to była granica jego seksualności. Mógł się całować, ale bliższa relacja z nowopoznaną osobą go odstraszała. Dobrze, nie ma problemu.
Czy ją zawstydziło? Nie, ale położyła się obok niego, dalej mając jego twarz na swoich cyckach, i głaszcząc go po głowie, mając nadzieję, że chwilowego zmieszania nie zauważy. Nic więcej, bo co niby więcej mogła zrobić? Trzeba było mu dać trochę wytchnienia, zanim zabierze się ponownie za rozgryzanie jego osobowości.
Brandi lubiła łatwe drogi, chociaż pojęcie "łatwości" było dość... skomplikowane. Bo łatwe to nie to, przy czym nie trzeba się namęczyć, tylko to, przy czym można się czegoś nauczyć, by z czasem było łatwiej. Na ćwiczeniach mogła wbić tylko jedną igłę, a wystawić rękę wszystkim innym, ale to byłoby bez sensu - bo kiedyś takie wbijanie igły miało być podstawą, nie mogła się więc bez tego obyć. W znajomościach też często wybierała swoje "łatwiejsze" drogi - zachowywała się tak, jak normalnie się zachowywała, bez udawania, co dla jednych było łatwe, bo nie musiała się zastanawiać nad swoimi czynami i słowami, dla innych trudne - bo co to za poznawanie ludzi, skoro można ich przestraszyć czy odepchnąć?
- Jesteś fizykiem? - zapytała, patrząc na niego. - Nie wiem, jak jest w próżni, ale podejrzewam, że forma próżni panuje w moim brzuchu, oczywiście pomijając wszystko, co się w żołądku może znajdować... Mam jednak wrażenie, że każdy kęs, przynajmniej pierwszej porcji, trafi do żołądka i zniknie w odmętach świata.
Spojrzała na jego język, stwierdzając, że jest niesamowicie długi. A potem zdjęła swój palec z jego nosa i położyła na swoich ustach. A żeby było bardziej erotycznie, też go polizała. I uśmiechnęła się zadziornie.
[Wróć :<]
Prześlij komentarz