Rodzicielstwo to ciężki kawałek chleba.
Dzieci ciągle płaczą, chcą jeść, zabierają Ci cały wolny czas, aż w końcu
żyjesz tylko dla tego małego człowieczka. Tyle, jeżeli chodzi o kochających
rodziców. Gorzej jeżeli ciężar zmieniania pieluch spada na szesnastoletniego
gówniarza i jego smarkatą koleżankę. Oboje wierzą, że penis w pochwie to
świetna zabawa na piątkowe wieczory, a prezerwatywa nie jest potrzebna, bo
super doświadczeni, wiedzą kiedy trzeba wyjść sprzęt. Historia to smutna i
niektórym znana, jak z nastolatki robi się mama. A przynajmniej przez pierwsze
czterdzieści osiem godzin po porodzie, przez które jeszcze dziewczyna miała
prawa rodzicielskie. Adopcja wydawała się najodpowiedniejszym rozwiązaniem.
Oboje byli młodzi, niegotowi na dziecko, za smarkaci, żeby sobie z tym
poradzić. Po oddaniu małej do domu dziecka nie rozmawiali ze sobą więcej na ten
temat. W zasadzie już nigdy ze sobą nie rozmawiali. Podobno silne przeżycia
powinny ludzi łączyć, ale widocznie stworzenie nowego życia nie jest
porównywalne z pokonaniem trolla w Święto Duchów.
Przetarł oczy.
Miał za sobą ciężką noc. Kolejną, nieprzespaną noc spowodowaną tą jedną
nieznośną myślą zawracającą mu głowę. Po siedemnastu latach spokoju, nagle
przed jego drzwi trafia wysoka blondynka, która mówi, że jest jego córką.
Pięknie. Człowiek żyje w przekonaniu, że taka chwila go nie spotka, że przeszłość
nie wpieprzy mu się z buciorami do mieszkania, ale jednak – jak zwykle – zawsze
musi to zrobić. Nie był głupi. Kazał zrobić testy na ojcostwo, które tylko
potwierdziły, że w pokoju dla gości rzeczywiście spała jego córka. Ta sama,
którą oddali z Adele do domu dziecka. Tylko dlaczego, do cholery jasnej,
przyszła do niego? Spłodził ją, ale nie był przecież jej tatą. Nie śpiewał jej
kołysanek, nie kupował zabawek i co ważniejsze, wcale nie żałował swojej
decyzji sprzed lat. Wręcz przeciwnie, z każdym kolejnym dniem czuł się w niej
pewniejszy. Mógł nadal się uczyć, pójść na studia, znaleźć pracę. Miał
trzydzieści cztery lata, dom jak marzenie i pracę kardiochirurga w najlepszym
szpitalu w Amsterdamie, niedaleko collegu. Żyć, nie umierać. Do szczęścia wcale
nie była mu potrzebna istota o tym samym nosie, z tymi samymi stalowymi
tęczówkami. Rozsądek podpowiadał, by się jej pozbył, wyrzucił z domu, zapewnił
jakiś skromny kąt, ale przede wszystkim – ograniczał kontakty. Rozsądek został
jednak zepchnięty na dalszy plan i dziewczyna mieszkała z nim od równego
miesiąca. Zapisana do szkoły, zaszczepiona na tężec, została prawie że
oficjalnym członkiem jednoosobowej rodziny Carverów.
William nie
potrafił uwierzyć, że jego życie zmieniło się diametralnie przez długonogą
blondynkę. Owszem, podejrzewał, że prędzej czy później to się stanie – w końcu
był facetem z krwi i kości i kiedy nadarzyła mu się okazja spotkania koleżanki
w dyżurce, nie wahał się – ale zawsze miał wrażenie, że długonoga blondynka
będzie zauroczona jego urokiem osobistym i wibracją w głosie, niżeli
przepełniona żalem za stracone w bidulu dzieciństwo. Rozczarowanie
rozczarowaniem, liczył się fakt, że musiał się zmienić, a Carver nie był
mężczyzną, który zmiany lubił. Podobała mu się grzeszność o jaką zakrawał,
kiedy umawiał się na drinka z żonatymi koleżankami z pracy. Jeszcze bardziej
podobały mu się jego wieczorne zajęcia z kardiochirurgii, na których młode,
pozbawione cellulitu studentki wpatrzone były w niego jak w obrazek. Nie żałował
sobie. W prawdzie powinien uczyć się na błędach (owszem, nazwijmy dzieło jego
ruchliwych żołnierzyków błędem), ale gdzie wtedy podziałaby się cała zabawa? Tyle
że, kiedy już ten czort w blond kłakach zawitał na jego drogiej wycieraczce,
odezwało się w nim tak zwane sumienie, cichy głosik pod czerepem, mówiący że
nie może dłużej być nieodpowiedzialny i zapatrzony w siebie. A przynajmniej –
dzięki dokładnej williamowej analizie – aż tak nieodpowiedzialny i zapatrzony w
siebie. No więc zaczął zostawiać pieniądze na lunch, pytać jak było w szkole, zamawiać
na kolację pizzę. Przestał zapraszać do domu kobiety, które rano z miną
koźlęcia pytały czy mogą zostawić szczoteczkę. Hamował się. Stał się prawie że
miłym facetem. Prawie. Bo gdzieś tam w środku te jego zmiany zaczęły go męczyć.
Nie był sobą.
Znalezienie
złotego środka łatwe nie było. Było w zasadzie cholernie trudne, biorąc pod
uwagę stan w jakim się znajdował – stan ojca, który prawie machinalnie leciał
rano po cieple bułki. Zmora ludzkości, przynajmniej tej jej części, która dla
Carvera miała jakiekolwiek znaczenie. W końcu jednak postanowił poważnie
porozmawiać z córką, ustanowić reguły, przejść przez jakieś własne
widzi-mi-się. W końcu to on był tutaj dorosły i mógł decydować o swoim życiu. Teraz,
spełniony w swojej pracy, spełniony w wypełnionym ciszą mieszkaniu (czort w
blond kłakach miał zakaz kłapania dziobem w salonie po godzinie dwudziestej
drugiej), spełniony w łóżku (czort w blond kłakach nie miał dostępu do
ojcowskiej sypialni, toteż był to teren bezpieczny). Prawie że pogodzony z
losem i gotowy na odejście. No, może nie na odejście, bo wciąż był w pełni sił.
Chciał jeszcze wiele osiągnąć, wiele zdobyć. Chciał podbić świat swoim
czerepem.
William
Carver | 34 lata | kardiochirurg | w wolnym czasie wykładowca medycyny | wyrodny
ojciec | utopiony po zęby w money, money money
| nadęty bufon | kutafon | (nie taki)stary palacz | człowiek owładnięty
nałogiem zdobywania drogocennej wiedzy | pisarzyna na przyjemności | zwierzę z
wyboru
75 komentarzy:
[Polubię tę Twoją córkę, hm? :D Tak się mogą poznać z tatuśkiem. Albo inaczej - Bran będzie dawać jej korki z... fizyki, niech będzie, biologii, bo tatuś nie ma czasu, żeby pomóc młodej. A Bran to studentka medycyny, więc... I któregoś dnia Jones zawitałaby do domu szanownej panienki, a tutaj klops, jej nie ma, jest za to pan kardiochirurg. Można, w sumie, zastanowić się, czy nie znaliby się z wykładów...
Co Ty na to?]
{A witam się ładnie! ;) Może ty masz jakiś pomysł na powiązanie naszych postaci? Bo ja mam pustkę w głowie :(}
Sasha S.
[Allright. Ty zaczynasz czy ja? Myślę, że Ty powinieneś, ja nie wiem, jak "niedysponowany" może być...
Tylko Bran nie chodzi na kardiochirurgię. Ona dopiero zaczyna studia, so... jakieś ogólne zajęcia typu anatomia or sth. Może po prostu kardiologia - wstęp?]
Sasha S.
{Wiesz, Will mógł się też może dowiedzieć, że ten jej Pan Wybawiciel to kawał skurwysyna czy coś. I co z tego, że 12 lat starszy ;) Ale pomysł ogólnie fajny. Może być tak, że Sasha trafi teraz do szpitala, bo np. zemdleje w pracy, bo będzie bardzo osłabiona czy coś w tym stylu, hm? Chyba, że chcesz coś jeszcze dodać? :)}
Brandi... była lesbą. Przynajmniej w większej części jej genialnego mózgu. Nie kręcili jej panowie, nie umiała ocenić ich tyłków w skali jeden do dziesięć, ich plecy wyglądały jakoś neutralnie, twarze mieli brzydkie. Ot, zwykła lesba, która miała kilka przygód. Teraz, gdy wszystkie przygody przestały ją kręcić, wracała niczym syn marnotrawny na łąki uwielbienia ciał innych kobiet. Jakkolwiek by to nie brzmiało. Wracając jednak do meritum, że się posłużę tym trudnym i mądrym słowem, lesbijstwo Bran powodowało dwie bardzo ważne rzeczy - zapamiętywała wykładowców po tym, co mówili, nie zaś po tyłkach i wstydziła się patrzeć na nagiego mężczyznę.
Korepetycje były jedną z rzeczy, które pozwalały Bran przeżyć. Nie w sensie medycznym, a ekonomicznym. Gdyby nie one, kto wie, może musiałaby ograniczyć pewne przyjemności? Nie chciała jednak ich ograniczać. Starała się nie być wybiórcza w propozycjach "pracy", ale - prawdę powiedziawszy - zwykle wybierała na swoich podopiecznych nadziane dzieciaki. Więcej kasy, ot. Dlatego była zadowolona, widząc piękny, uroczy, biały domek. Już była pewna, że zarobi trochę więcej. Już się ucieszyła! Już miała banan na twarzy! A tu...
Powtórzę bardzo ważną rzecz: Brandi była lesbą. Ot, żeby nie zapomnieć o tym małym fakcie.
Jones zrobiła klasyczny wytrzeszcz i lekkiego karpia, potem zasłoniła ręką oczy (chociaż przyznaję, że przez szczeliny między palcami patrzyła dalej na mężczyznę), oblała się rumieńcem... i tak stała. Bo to nie był zwykły, prawie goły facet, tylko pan... jakiśtam. Wiedziała, że czegoś ją uczył. Była pewna. Nikt tak nie patrzył na nią, gdy zrobiła jakiś głupi błąd, tylko jeden z wykładowców, którego nazwisko teraz zapomniała. Cholera by wzięła tę pamięć do nazwisk!
- Dzień dobry - bąknęła niewyraźnie; powtórzyła po chwili - ja chyba nie panu mam dawać korki, prawda?
Sasha S.
{Zacznę, przynajmniej się postaram ;d}
Sasha była cholernie zmęczona. Gdyby tylko mogła, gdyby miała na to siły - zapadła by się znowu pod ziemię i nie powracała do świata normalnych, wiecznie zabieganych ludzi. Praca w supermarkecie szczytem marzeń nie była, ale dziewczyna nie mogła narzekać. Nie miała prawa - w końcu, nie włożyła w to żadnego trudu, nie musiała jej szukać, wystarczyło, że zaufała nieodpowiedniej osobie, powierzając jej życie, swój honor i dumę. Wszystko, co było związane z jej istotą. Sasha Siemionow stała się marionetką w rękach okropnego faceta, ale dzięki niemu żyła. Dzięki niemu trafiła jakiś czas temu na odwyk, miała mieszkanie - niezbyt wielkie, ba, wręcz malutkie. Miała pracę, jakieś oszczędności. Miała też seks, ale to akurat jej nie cieszyło. Nie umiała cieszyć się z czego, co jeszcze jakiś czas temu, przy jednym młodym mężczyźnie, miało sens. Ale on zniknął. Nie pozostało jej nic innego jak pokorne pieprzenie się z Erikiem.
Stała przy kasie, posyłając klienteli marketu blady uśmiech. Bledszy z każdą chwilą. Praca, nieprzespane noce, praca i znowu bezsenna noc. I tak w kółko, od miesiąca. Nie miała pojęcia ile jej organizm zniesie, ale zawroty głowy z dnia na dzień stawały się coraz intensywniejsze i częstsze. A dzisiaj? Dzisiaj osiągnęły one swoją kumulację.
Pamiętała moment, kiedy stoi na nogach, trzymając w dłoni jakiś słoik. Pamiętała chwilę, kiedy zamknęła oczy. Nic więcej. Pustka, ciemna otchłań zawładnęła jej umysłem i wciągnęła ciało. Sasha nie miała pojęcia, co się z nią dzieje, ba, była na tyle nieświadoma, że nie wiedziała, że zemdlała. Co było chyba normalne.
Wielce troskliwi ludzie, przejęli się na tyle stanem wychudzonej blondynki, że zadzwonili po karetkę, wiozącą ją po chwili do szpitala. Do miejsca, którego Siemionow szczerze nienawidziła. Wiele głosów, wiele szeptów, czyjś dotyk na dłoni, coś wkłuwane w jej żyłę. Lekki impuls bólu. Potem kolejny, bardziej nagły, silniejszy, mający wręcz rozwalić jej głowę. Otworzyła oczy, prędko je mrużąc na widok jasnego światła. Wszystko w okół było jasne, cholernie jasne. Sasha próbowała się podnieść, ale czyjeś ręce powstrzymały ją. Młoda twarz, przyjemna, taka ciepła. Anioł. Mężczyzna ubrany w biały kitel w tej chwili był dla niej aniołem.
- Nic mi nie jest - wychrypiała. Nie sądziła, że aż tak mogło zasnąć jej w gardle. Znowu próbowała się podnieść. Znowu ciepłe dłonie ją powstrzymały, a cichy głos coś mówił. Spokojne słowa nie trafiały jeszcze do zbyt otępiałego, wolno pracującego umysłu dziewczyny.
- Nic mi nie jest - powtórzyła uparcie, nadal mrużąc oczy, jednak z każdą chwilą otwierała je szerzej, powoli zdając sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje.
{Mam nadzieję, że może być ;)}
[ Cześć. Pomysł na wątek jest może?]
Sasha S.
Nie mogłaby pracować w szpitalu. Miała zbyt wiele cierpliwości, była zbyt zniszczona psychicznie i fizycznie. Nie nadawała się na szpital. Nie chciała nawet w nim lądować, twierdząc, że zajmuje miejsce bardziej potrzebującym. Nie lubiła tego miejsca. Co z tego, że poznała w nim osobę, godną zaufania, osobę, która naprawdę chciała jej pomóc? Miejsce to kojarzyło jej się ze śmiercią. Była w szpitalu, trzymając matkę za rękę, kiedy ta umierała. Była w szpitalu, kiedy jej przyjaciel przedawkował i umierał. Była w szpitalu, kiedy jej brat prawie zszedł z tego świata. To miejsce odwiecznie i na wieki kojarzyć będzie jej się ze śmiercią. Koniec, kropka.
Izba faktycznie mogła nie być szczytem marzeń medyka z kwalifikacjami, ale dla stażystów był to prawdopodobnie raj na Ziemi. Większość przypadków trafiało w ich niezdarne jeszcze łapska, ale bądź co bądź, w tych przypadkach nie istniały rzeczy, które można byłoby spieprzyć. Weźmy na to taką Sashę, która wolała zwlec się z tego łóżka i uciekać, gdzie pieprz rośnie.
- Nic mi nie jest - powtórzyła po raz kolejny, tym razem rozumiejąc, co mówi do niej lekarz. Już nie anioł. Przestał być aniołem, kiedy do mózgu Sashy dotarły inne impulsy poza jasnym, jaskrawym światłem, białym kitlem i przyjemną w oglądzie twarzą.
Ktoś znał jej imię. Ten jej anioł znał jej imię. Postanowiła wytężyć umysł do pracy i przyjrzeć się męskiemu, dojrzałemu obliczu. Znała go. Nie ulegało to wątpliwości. Imię i nazwisko tego lekarza rozbrzmiewało w jej głowę, a wszelaki niepokój i strach, że coś może się stać - zniknęły. Nie ćpała od jakiegoś czasu. Była czysta. Jej krew również. Nie dlatego tutaj wylądowała i miała nadzieję, że Carver nie wziął jej tylko dlatego, że była kiedyś ćpunką. Dość ciężkim przypadkiem.
Potaknęła głową, rozumiała co mówił. Aż nazbyt dobrze. Blady uśmiech wpełzł na jej spierzchnięte usta.
- Nie chcę tu być, Will. Muszę iść... - nie próbowała już nawet podnosić się do pozycji siedzącej. Jasne oczyska wlepiła w jego twarz.
{Mam chyba pomysł, jak Will mógłby dowiedzieć się o Ericu. Tylko musisz to zaakceptować.
William wziąłby Sashę do siebie na parę dni, kiedy ona uparcie powtarzałaby, że na razie nie chce wracać do domu albo że go nie ma. No i jak by tam sobie pomieszkiwała kącikiem u niego, wyszłaby do sklepu i któryś z ludzi Erica by ją zauważył, doniósł na nią i Eric zapukałby do drzwi Willa, strasznie się rzucając etc.}
[no czeeść, racz łaskawie wbić na gg]
[OMÓJBOŻEMARKSLOŁN!!!!!!!}
[oezu, z siostrą mamy manię na punkcie Erica Dane'a i jego głosu! kisiel w majtach ahhaha, to i Kryśka będzie fanką pana Willa! w jakim wieku jest córka Willa? mam nadzieję, że jest w liceum, to mogłabym być jej nauczycielką! zgaduję, że tatuś posłał córeczkę do prywatnej szkoły, tak? ;>
i córcia mogłaby mieć jakieś problemy... no nie wiem, coś, że tatuś na dywanik! albo jakieś przedświąteczne przyjęcie dla rodziców, o, to nawet bardziej mi odpowiada, bo będzie okazja porozmawiać swobodnie, bez utartych schematów nauczyciel-rodzic. pasi? :):)]
[ps, wybacz mi ten chaotyczny komentarz wyżej, ale o tej porze nie jestemw stanie składać ambitnie sensownych zdań :D]
Co to w ogóle znaczy znać się na lesbijkach? Wystarczyło wiedzieć, że zachowywały się identycznie jak heteryczki, tylko mężczyźni jakoś nie bardzo je przekonywały. I tyle tak właściwie. Dla przeciętnego człowieka, oczywiście.
To nie tak, że widok nagiego mężczyzny był perwersyjny, nie. To była kwestia zaskoczenia. Brandi nie widziała zbyt wielu mężczyzn bez koszulki, to fakt, ale nie znaczyło to, że gdy kumpel rozbierał przy niej bluzę, bo było gorąco, rumieniła się tak, jak w tym momencie. Kiedy jednak spodziewała się zobaczyć kogoś w ubraniu, a wyskakiwał jej ktoś bez... Cóż, zdarzało się i tak... czuła się zawstydzona. Zażenowana. Jedno i drugie.
A tym razem dodatkowo był to nauczyciel.
Brandi weszła za nim zdjęła czapkę i rękawiczki i usiadła na kanapie. Czekała, aż mężczyzna zadzwoni, ale on jakoś... Bynajmniej nie zamierzał tego zrobić. Siedział, więc i Brandi siedziała. I sobie milczeli, dopóki Jones w swoim kompletnym geniuszu nie stwierdziła, że ona przecież ma numer telefonu owej dziewczyny.
- Może... Ja zadzwonię? - zapytała.
Chciała dodać, że nie ma sensu szukać tergo telefonu, ale miała wrażenie, że ten mężczyzna jest zbyt sztywny na żarty. A może to kwestia pewności siebie, z jaką prowadził zajęcia? Albo tego, że wyskoczył na zimne powietrze bez koszulki?
[szczerze, to nie mam nic przeciwko zaczynaniu, więc jak tam chcesz :))]
Sasha S.
{Świetnie! :) Łi, w końcu wpadłam na coś genialnego w jakiejś mierze ;D}
Nic jej nie było, naprawdę. Nie wiedziała czemu zasłabła. Nie wiedziała, bo nie chciała wiedzieć. Nie dopuszczała nawet do siebie myśli, że zemdlała. W jej głowie powtarzało się teraz mnóstwo "nie", które nic w gruncie rzeczy nie znaczyło. Głupie zaprzeczanie, głupiej eks-ćpunki.
Właśnie, ćpunki. Jasną rzeczą było, że Sasha nadal odczuwała głód, tym bardziej, kiedy była przemęczona. Gdy to wszystko się skumulowało - skończyła jak skończyła. W rękach doskonałego pana doktora. Miała szczęście, jeśli można było tak ująć sytuację, w której nie wiodło jej się najgorzej. Mała klitka, w której mieszkała, nie była teraz dla niej domem. Nie chciała wrócić do Erica, nie mogła pojawić się tam w takim stanie. Nie, nie, nie...
Zacisnęła wargi, powoli podnosząc się do pozycji siedzącej. Nadal wsparta na poduszce, czuła się o wiele bardziej komfortowo, kiedy nie patrzyła na Williama z pozycji truposza. Zadał pytanie. Sasha nie lubiła pytań, na które nie chciała odpowiedzieć, a tym bardziej takich, na których odpowiedzi pewna nie była.
- Nie, nie zostanę tutaj kilku godzin. Nie... - urwała, rozglądając się dookoła. Wyznaczoną dla niej przestrzeń okalały błękitne parawany. - Ktoś potrzebuje tego łóżka. Pójdę na spacer, pospaceruję. Parki nocą są ładne - mówiła dziwnie, nieskładnie. Ale zaczynała odczuwać lęk przed reakcją Erica. Wymagał od niej wiele, miała być zawsze do jego dyspozycji. A teraz? Zemdlała. Była w szpitalu. Do diabła, jeśli ją tu znajdzie nie będzie ciekawie.
- Cztery. Chyba, chyba cztery - mruknęła, pocierając swoimi dłońmi o uda zakryte cienką, szpitalną kołdrą. Nie umiała spać. Sen przychodził z trudem.
Spojrzała na mężczyznę. Oczywiście, że pamiętała jego imię. Przecież towarzyszyły jej chwile trzeźwego umysłu. Czasami nawet rozmawiali. Pamiętała prawie wszystko.
Dlatego napisałam właśnie, że dla przeciętnego obywatela, lesby są... takie, jak hetero, tylko wolące kobiety. Niemniej, Brandi się nie zastanawiała specjalne nad istotą swojej orientacji. Czy byłaby hetero, czy homo, czy bi - tak sądziła - byłaby dokładnie taką samą kobietą: silną, zdecydowaną, dążącą do swojego. Choć może się myliła, kto wie? Gdyby miała swojego mężczyznę, który odkręciłby jej słoik z ogórkami i który mógłby jej uratować ukradzioną torebkę, możliwe, że jej siła zostałaby... nie tyle zmniejszona, co nie osiągnęłaby takiej wszechstronności. Bo czy jako heteryczka mogłaby być superhero Amsterdamu? Pewnie nie, nie poszłaby na boks...
Bran wyjęła telefon, zaczęła szukać numeru owej dziewczyny, która dzwoniła. Jest! Znalazła! Zaraz zadzwoniła, wyjaśniając, że przyszła pod wskazany adres, ale jej tu nie ma...
Skończywszy rozmowę, rzekła:
- Obiecała, że będzie do piętnastu minut. Ale jakoś... - Zamilkła na chwilę. Czy powinna powiedzieć temu mężczyźnie, że jego córka sepleniła do słuchawki? Może to za wcześnie, by być pijanym według niego? Był lekarzem. Lekarze, według jeszcze idealistycznych myśli Bran, w ogóle nie powinni pić.
Ale ten tutaj pił. Dlaczego? A pije do operacji? "Siostro, poproszę o szklaneczkę whisky, bo to krwawienie mnie dobija"? Czy on tak robi? Bogowie, żeby nigdy nie operował tak pacjentów. A może tak uczy ludzi? A może jest pijany w czasie zajęć? Kurwa, nie, nie myśl tak rozpaczliwie, Bran!
- Mogę tu zaczekać? - zapytała w pewnym momencie. - Panie doktorze? Bo nie wiem, czy pan pamięta, ale jestem pańską studentką.
Ach, nie wolno siedzieć po cichu. Teraz, gdy emocje z przerażenia tym mężczyzną zeszły, Bran zaczynała czuć się lepiej. Choć nie przeczę, nadal czuła się nieswojo.
Crystal mogła sobie pozwolić na porzucenie pracy. Miała wystarczająco oszczędności, honoraria napływały na jej konto co miesiąc, a gdyby tak do reszty poświęciła się pisaniu - zarabiałaby jeszcze więcej. Ale ona bardzo lubiła swoją pracę. Nie przeszkadzała jej sterta prac domowych na jej stoliku, wstawanie przed siódmą też nie było wielkim wyzwaniem. Po prostu wysypiała się w soboty.
A jednak było coś, co jej się nie podobało. Szczerzenie się do rodziców. Za jej czasów nauczyciele byli srodzy i srogo odnosili się do uczniów, a teraz... teraz musiała łasić się do rodziców, bo a nuż wpadnie na szkolne konto jakaś ładna sumka. Jasne, jasne, Crystal postanowiła wątpić. Ani nauczyciele, ani uczniowie nie chcieli tu być, a szkoła najszybciej dostanie tę sumkę, jeśli któraś z seksowniejszych nauczycielek wskoczy do łóżka jakiemuś samotnemu tatusiowi.
- Nie wygląda pan na zadowolonego z odwalania "ojcowskiej roboty" - podeszła do przystojnego mężczyzny, wręczając mu kieliszek drogiego szampana. Tak się bawi nasza klasa, nie? Potem uśmiechnęła się do niego bardzo ładnie i szeroko, wyciągnęła ku niemu dłoń o czerwonych paznokciach i przedstawiła się:
- Crystal Fröhling, uczę pańską córkę języka angielskiego.
[i powiedz mi, jak córka się nazywa, bo nie wiem w końcu i czy dobra jest z angielskiego :D]
[lubie szalone pomysly z kapelusza, choc ostatnimi casy wole zaczynac niz wymyslac.. xD! a moze masz chociaz jakis taki zaczątek? :> XD]
Sasha S.
Przeszłość? Gdyby Sasha chciała pamiętać o tym, co było, to z pewnością pozostawałaby trzeźwa, nie sięgała po narkotyki i nie próbowała w ten sposób zabić bólu. Była nieszczęśliwa, a kiedy jakiś promyk szczęścia i ciepła wkradał się do jej życia - wszystko się pieprzyło. Nie lubiła mówić o dzieciństwie, o śmierci matki, o tym, że wsparcie miała tylko w bracie bliźniaku, o tym jak skradła całą świętość stosunku płciowe, po to, aby pieprzyć się po kątach. nie był wzorem cnót i dobrodziejstwa. Popełniła w życiu wiele błędów, ale bała się ich żałować. Dziwne, ale prawdziwe.
Odwyk nie był dla niej łatwym okresem. Nie mógł być. Wpajano jej różne głupie rzeczy, uczono nowego życia, funkcjonowania, a tutaj nagle przychodzi pan Carver. William. Jej anioł, głupio jej go tak nazywać, ale to przy nim otworzyła się prędzej niż przed licencjonowanym terapeutą. Zrzuciła winę na jego oczu. Cudowne, ciepłe oczy. Przynajmniej dla niej. Ale i Sasha zwalczała sentymenty, więc prędko powróciła do rzeczywistości.
- Nie możesz mi mówić, co mam robić. Doskonale wiem... - urwała. Ha, zbyt silny zryw, zbyt wiele energii wykorzystała na pierwsze, buńczuczne zdanie. Opadła na poduszki, wzdychając. Myślała, że do buntu znajdzie energię. Przeliczyła się.
- Nie mogę spać w domu - szepnęła, nie patrząc na niego, ale wiedziała, że jeszcze tam stoi. - Nie potrafię tam zasnąć, a nie chcę... Nie chcę tabletek - mruknęła, dopiero teraz na niego spoglądając. Wiedziała, że nawet lekarstwa mogą sprowadzić ją ponownie do nałogu, zwłaszcza te, które pozwolą jej spać spokojnie.
- Dziewięćdziesiąt sześć godzin... To nie tak dużo, Will - blady uśmiech na spierzchniętych ustach nie był pięknym widokiem, ale Sasha ułożyła jedynie wygodniej głowę na szpitalnej poduszce i wlepiła spojrzenie w sufit.
[opcja pierwsza jest cacy :)]
- Ja też nie jestem zwolenniczką, zarówno dodatków do świąt, jak i samego Bożego Narodzenia - powiedziała z lekkim uśmiechem, odstawiła kieliszek na stolik i włożyła na sterczące włosy czerwoną czapkę Mikołaja, a jej uśmiech był teraz bardziej groteskowy i mniej zadowolony.
- Ale nie powinnam tego mówić rodzicom, bo mnie wyleją - wzruszyła ramionami i napiła się jeszcze trochę szampana. Noc spędziła przygotowując dekoracje, naprawdę, jakby nie miała nic innego do roboty, a za dnia miała taki zapierdol, że zjadła raptem jogurt i jabłko na śniadanie, chwilę temu jedną babeczkę z czekoladą, więc po dwóch kieliszkach szampana wypitego z różnymi rodzicami, z którymi miała się przywitać, cóż, już była nieco podpita. A ponoć miała dobrą głowę. Jasne, mocna głowa, gdy chciała się szybko upić. A gdy musiała zachować powagę... Jezu, Crystal, schowaj się lepiej w składziku na miotły i wyjdź jak wytrzeźwiejesz.
- Przepraszam pana... Will - poprawiła się. - Powinieneś spróbować tych ciasteczek, mogą poprawić humor nawet najbardziej zagorzałym przeciwnikom świątecznych szopek odstawianych we wszystkich szkołach w całym mieście - powiedziała i wskazała mu talerz.
Crystal, Krysiu, ogarnij się, ogarnij. Miały być dotacje, a nie zabieranie dzieci ze szkoły, bo nauczycielki chodzą pijane.
Nie jestem jeszcze pijana! Czyli mogę się ogarnąć! - oświadczyła w myślach i znowu przywołała na twarz pierwszy uśmiech - uprzejmy, pełen świątecznego ducha. Jasne, kurwa, jasne.
- Kathy mówiła na jakie studia się wybiera? Całe grono pedagogiczne nie jest w stanie tego z niej wyciągnąć. Jest dosyć skrytą dziewczyną - powiedziała, odstawiając szampana po raz kolejny, ażeby jej nie skusił. Akcja "ogarnij się" - rozpoczęta!
Sasha S.
Och, wiedziała, jak ludzie kończą po tym syfie. Kiedy trafiła do meliny, gdzie spędziła prawie pół roku - aż dziw, że wyszła stamtąd żywa - widziała na własne oczy śmierć osób, podobnych do niej. Dlatego, kiedy dostała możliwość opuszczenia tego miejsca i wylądowania na odwyku - nie protestowała. Zacznijmy od tego, że nie miała na to sił. Mimo wszystko, jakaś część Sashy przed tym wszystkim się buntowała. Przecież, przecież lubiła być daleko stąd, lubiła wciągnąć kreskę czy dwie, łyknąć jakąś tabletkę i popić jakimś świństwem. Lubiła to, a kiedy o tym myślała, nawet teraz - jej ręce drżały, a palący głód pochłaniał jej trzewia, wytrącając ją z rytmu życia, jaki podjęła.
Wybawiciel był Wybawicielem dopóki, dopóty nie pokazał jaki potrafi być. Dopóki nie zaznaczył, że Sasha jest kolejnym przedmiotem w jego kolekcji nic więcej. Początkowo czuła się przy nim bezpiecznie, a teraz? Chciała uciec, ale nie mogła.
- A na własną odpowiedzialność? - spytała cicho, ale słysząc jego ciepłe słowa, słysząc jego "błagam", chyba wymiękła. Spojrzała na niego błękitnymi oczyma i pozwoliła sobie na nieco pewniejszy uśmiech. Przytaknęła głową i ułożyła się na boku, dłoń wsuwając pod głowę. Tak było jej wygodniej. Dlaczego była uległa? Dlaczego była taka spokojna?
Wiedziała, że jest zmęczona, ale szczerze wątpiła w to, aby to wycieńczenie tak na nią wpłynęło. Postanowiła się nie odzywać. Dotarło do niej, iż za dużo powiedziała. Nie chciała wciągać Williama w swoje problemy, ale miała dziwne przeczucie, że może być za późno.
Mruknęła coś pod nosem. Coś, co mogło w swojej formie przypominać spróbuję i przymknęła oczy, próbując ignorować dźwięki, dobiegające zewsząd, z całej izby.
- Wziąłem i umarłem.. Jeśłi tak dalej pójdze to padne na zawał przed trzydziestką, a to źle bo niewiele do tej trzydziestki pozostało. Na szczęście mam ciebie, a ty umiesz naprawiać serduca, więc liczę na to ze mimo wszystko jakoś się wyliżę z pobytu w szpitalu - Alex i jego słowotok, nieodłączyni przyjaciele. Znalazł się właśnie w barze, tuż obok Willa i usmiecał się bezczelnie pod nosem licząc na to, że ów Will (będący zarazem jego świetnym kumplem ) nie zauważy półgodzinnego spóźnienia.
- Czy ty mi chcesz powiedzieć, że mi grozisz?! Panie Williamie! PAN MI GROZI! - rzucił głośno po czym uścisnął mu rękę w przyjaznym geście - A który to był? Trzeba było się zgodzić, wtedy nie zauważyłbyś tych moich drobnych piętnastu minut, które wcale nie miały miejsca a ty sobie po prostu to perfidnie wymyśliłeś...- lubieł podkoloryzować rzeczywistość. Najczęściej tak, żeby wyjść obronną ręką ze wszstkich możliwych sytuacji - Piwo poproszę - rzucił do barmana i uśmiechnął się lekko - A co tam słychać w ogóle?
- Jest naprawdę świetna z angielskiego, ale nie radziłabym iść w tym kierunku. Znajomość języków obcych jest zawsze na plus, ale cóż... dyplom z angielskiego to naprawdę nic imponującego w tych czasach i ciężko z tego wyżyć - powiedziała bardzo przekonującym tonem, chociaż i tak ciężko było w to uwierzyć, gdy się na nią patrzyło - szpilki Laboutina, jakaś sukienka, która wyglądała na naprawdę drogą i te cholerne kwiatowe perfumy, też nienależące do najtańszych. Bo przecież nie wszyscy wiedzieli, że Crystal jest całkiem popularną pisarką. Z tego też ciężko było się utrzymać, chyba, że miało się szczęście. Tak jak ona właśnie.
Niemka wzięła do ręki jedno z ciasteczek z żurawiną, ale zamiast je zjeść zaczęła je obracać w palcach z wyraźnym zamyśleniem na twarzy. Tak cholernie trudno było jej się skupić. Kto by pomyślał, że po dwóch kieliszkach będzie w takim stanie?! Miała przecież polskie korzenie!
- Przepraszam - wywróciła nagle oczami. - Teraz zaczynam się wtrącać niczym pani Kirk - powiedziała z ironicznym uśmiechem, wskazując spojrzeniem na matematyczkę w ciasnym koku na czubku głowy. Każdy rodzic znał panią Kirk, która miała w zwyczaju dzwonić do każdego rodzica, by poinformować go o ocenie niższej nić cholerne "cztery". I jakoś wyjątkowo nie lubiła Fröhlig, a teraz zamierzała tu podejść, chcąc wybawić Williama z rąk pijanej czarnowłosej. Bo wstyd.
- Bo mimo iż teoretycznie też mam prawo być zainteresowana jej planami, to ona absolutnie ma prawo trzymać marzenia dla siebie. Chociaż niech pan pilnuje, żeby nie zmarnowała sobie życia - powiedziała ze sztucznym uśmiechem i już zamierzała się oddalić, widząc matematyczkę, która podchodziła coraz bliżej i bliżej.
- Panu też radzę przed nią uciekać - uprzedziła uprzejmie, bo czemuż by i ona nie miała ratować życia kogoś, kto z zawodu ratuje życia.
- Mamy bardzo ładny taras, proszę za mną, chyba, że zamierza pan słuchać jej paplania - mruknęła, złapała za swój kieliszek i po prostu skierowała się do drzwi. Jak będzie chciał to za nią pójdzie, chociaż wydawała się doprawdy trzepniętą kobietą, pod której opieką raczej nie chciało się zostawiać swoich pociech... ale cóż, pani Kirk wydawała się pod tym względem jeszcze gorsza, trochę jak jakaś faszystowska strażniczka więzienna, która strzela do tych, którzy nie przestrzegają ustalonych przez nią zasad. Więc wybór należał do Willa.
Sasha S.
Nie miała siły, aby się z nim kłócić. Była pewna, że gdyby tylko się uparła, mogłaby wyjść. Nikt nie mógł ograniczać jej wolności, ale kiedy stwierdził, że jej pomoże, że pomyślą - wszystko wyglądało inaczej. Lepiej.
On uśmiechał się często, w przeciwieństwie do Sashy, która tego raczej unikała, ale Sasha, która przybyła do Amsterdamu po raz pierwszy, była jeszcze gorsza. Być może nie stoczyła się od razu na samo dno, ale słowa nie szło z nią zamienić. Burczała i fukała na wszystkich w swojej okolicy. Wieczny milczek. A teraz? Teraz nie bała się mówić, chociaż różne to miało skutki.
- Yhym - mruknęła na koniec, unosząc leniwie powiekę, kiedy już odszedł, ale Sashy nie umknął młodszy mężczyzna, stojący przy łóżku, jakby nie wiedział co się dzieje. - Idź na obiad, nie ucieknę - dodała i opatuliła się cienką, szpitalną kołdrą, zamykając powieki.
Nie spała. Nie umiała. Ale czekała. Grzecznie i bez marudzenia. Nudziło jej się, ale przynajmniej w jakimś stopniu się regenerowała leżąc i nic nie robiąc, prawda? Usłyszała czyjeś przybycie, więc otworzyła oczka i pozwoliła sobie na lekki uśmiech.
- Wyglądasz, jakbyś potrzebował snu - mruknęła, powoli siadając na łóżku. Żadnych zawrotów głowy czy osłabień. Cudownie. Zaczesała kosmyki blond włosów za uszy, spoglądając na niego, jakby oczekiwała jakiegoś wyroku.
- Odpoczęłam. Czy mogę iść? - spytała cicho. Nie miała pojęcia, która godzina. Mogło być bardzo późno, a ona mogła mieć problem. Ale o dziwo, może pytała o to, ale wcale śpieszno jej do powrotu nie było.
[Hym, a ja się tak zastanawiam, czy on i Lucy może mogliby się kiedyś tam przypadkiem spotkać i umówić się na randkę, na której ona nie była od wieków, co ty na to?]
[Hym...Może od niej...O ile oczywiście chcesz:D]
Tak, Kirk z pewnością była panną. Chociaż ponoć kiedyś przespała się z nauczycielem geografii na dyrektorskim biurku i chodziły pogłoski, że lubi wykrzykiwać świństwa. Nie poznasz kogoś, dopóki go nie rozbierzesz. That's just what they're saying.
Ukradkiem złapała butelkę szampana i pchnęła drzwi prowadzące na klatkę schodową. Na drugim piętrze znajdował się malutki tarasik. Crystal przytrzymała drzwi, podpierając je biodrem, a rękę wyciągnęła gdzieś wysoko, wyciągając po chwili paczkę czerwonych Malboro. Sama paliła mentolowe Pall Malle, ale cóż, licealiści nie byli aż tak wybredni i palili co popadnie, byle żeby było taniej. Ale się przecież nie wybrzydza. Gdy William wyszedł na taras, puściła drzwi i zajrzała do paczki, całe szczęście, zapalniczka była w środku.
- Nie pomyślałam o płaszczu - skrzywiła się lekko i spojrzała w górę. Na granatowym niebie jaśniały bardzo drobne płatki śniegu. No trudno. Wyjęła papierosa, a potem trochę niepewnie spojrzała na mężczyznę:
- Musisz sobie myśleć, że jestem naprawdę beznadziejną nauczycielką, ale obiecuję, że na lekcjach nie daję tak złego przykładu - zaśmiała się i rozczesała palcami włosy tak, żeby zakrywały jej bardziej uszy przed zimnym wiatrem. W tym momencie głupia mikołajkowa czapka nie była takim przekleństwem.
- Zresztą widać, okradam uczniów z fajek, żeby zmniejszać nałóg wśród młodzieży. Właśnie - wyciągnęła trochę niepewnie otwartą paczkę w stronę mężczyzny:
- Mogę cię poczęstować, czy jako lekarz zaraz mi się oberwie za prowokowanie raka? - uśmiechnęła się ironicznie, wkładając papierosa do krwistoczerwonych ust.
- Dzięki - uśmiechnęła się szeroko, bezceremonialnie wkładając ręce do rękawów, co faktycznie przyniosło jako taką ulgę, chociaż zaraz zamarznie Carver. Cóż, widocznie taras nie był najświetniejszym pomysłem o tej porze roku.
Odłożyła papierosy do skrytki, odpalając swojego, jednak odsuwając się nieco od Williama, a żeby go nie kusić. Wiedziała dobrze jak ciężko jest zerwać z nałogiem... ona nigdy nie miała w planach przestać palić, bo dobrze jej z tym było, jej nałogiem był raczej Dan - chociaż brzmiało to strasznie patetycznie i wzniośle. Ale nie było w tym nic romantycznego - dawał jej szczęście na krótko, a gdy go brakowało obok czuła się niczym narkoman na głodzie. Ciągle ją ranił, a ona nie była w stanie tego przerwać. Jak z cholernym uzależnieniem.
Już planowała oprzeć się o ścianę, ale w ostatnim momencie przypomniało jej się jaka to metka mignęła jej przed oczami, zanim zarzucił jej marynarkę na ramionach. Armaniego nie wyciera się w ścianę. Teoretycznie sukienki której miała na sobie też się nie powinno, ale... szczerze powiedziawszy - o swoje rzeczy zawsze dbała jakoś mniej. Ubrania były tylko ubraniami, nic ponad to. Tak, faktycznie miała w sobie coś z hipiski. Gdyby nie te wszystkie luksusy, którymi się otaczała - naprawdę sprawiałaby takie wrażenie. I te jej wiecznie rozczochrane włosy.
- Zechcesz wznieść jakiś toast? - zapytała podając mu butelkę szampana, o której sobie przypomniała dopiero teraz, gdy prawie się o nią potknęła. A w ręku i tak cały czas trzymała kieliszek.
- Albo nie chcesz, to nie wnoś, po prostu nie mam wprawy w otwieraniu takich butelek - mrugnęła do niego.
W kwestiach grzewczych nie było u Crystal aż tak źle. W końcu - miała odłożone spore zasoby tłuszczyku - zwłaszcza na udach i w piersiach (druga opcja w ogóle nie oznaczała nic złego), więc na pewno było jej cieplej niż mogłoby być, gdyby była jakąś chuda szkapą.
W kwestiach marzeń z kolei - Crystal też nigdy nie miała jakichś szczególnych marzeń. Wiedziała, że chcę pisać i że potrafi to robić, ale nie spodziewała się, że da się z tego wyżyć, nie traktowała tego jako życiowego zajęcia. I mimo swoich czterech powieści na koncie pisarskim i sporej sumie na koncie bankowym - nadal nie traktowała tego jako zawodu. Było to po prostu... bardzo dochodowe hobby. A że okazało się bardziej dochodowe niż jej praca, to cóż. Praca też nie była szczytem jej marzeń, nie wiedziała całe życie gdzie chce pracować, a angielski... cóż, to jedyny przedmiot, z którego była najlepsza, ale prawdę powiedziawszy niespecjalnie ubolewała nad tym, że jej zadaniem jest kształtowanie młodych umysłów. Ponoć była w tym niezła. What a suprise.
- W sumie... - zmarszczyła czoło, wznosząc kieliszek w toaście, a potem opróżniła go do połowy i postanowiła skończyć dosyć głupie zdanie...
- Jest możliwość wyrwania się stąd tak, żebym nie została posądzona o uwalnianie gości i nie dbanie o swoje obowiązki... - uśmiechnęła się nieco podstępnie, a potem przysunęła się do Williama, odsuwając grzecznie rękę z papierosem jak najdalej niego. - Ale to będzie się opierać na bardzo głupich plotkach. Wystarczy, że wyjdziemy stąd razem, na oczach wszystkich gości, uśmiechając się do siebie i szczebiocząc, żeby pomyśleli, że właśnie idziemy się ze sobą przespać, co "z pewnością da naszej szkole jakieś profity" - dokończyła głosem panny Kirk. Tak, wspomnienie tej kobiety przerażało również Niemkę.
- Sypianie z rodzicami uczniów jest o dziwo w tej szkole na miejscu, w przeciwieństwie do szczerego rozmawiania z nimi, więc cóż, nie będziemy mieć żadnych kłopotów. Zależy tylko, czy nie boisz się plotek - zakończyła ze śmiechem, który trudno jej było teraz powstrzymać, a potem odsunęła się i wróciła do papierosa.
Więc twierdzisz, że jesteś dobra w kształtowaniu młodych umysłów, Crystal? Pięknie, pięknie doprawdy.
- Bąbelki - wyjaśniła tę głupią przemowę, która była jednak jak najbardziej szczera, wzruszyła ramionami i wróciła do swojego kieliszka.
- Wiem, że lepszy. Tańszy - powiedziała ze śmiechem, kończąc papierosa, którego zgasiła w śniegu, po czym zakrztusiła się szampanem ze śmiechu.
- "Cel" to złe słowo - pokiwała karcąco palcem, ale jej uśmiech cały czas wskazywał na to, że nie była zła. Bo niby o co miałaby być zła? - Stwarzanie pewnych pozorów to jedna sprawa, a jeżeli liczy pan, panie Carver na urzeczywistnienie tych pozorów, to będzie pan musiał najpierw zaprosić mnie na kolację, albo przynajmniej drinka - puściła mu oczko i skończyła szampana.
- Pamiętaj, żeby przy wyjściu złapać ulotkę z numerem konta szkoły. Nie mówię, że masz coś na nie wpłacać, tylko... to uspokaja ludzi - roześmiała się i rozmasowała zmarznięte ręce. Cały plan miał nawet szansę się udać, biorąc pod uwagę to, że wyglądała naprawdę na podekscytowaną świąteczną atmosferą przez tą czerwoną czapkę i czerwoną sukienkę, a powszechnie wiadomo, że atmosfera świąt sprzyja beztroskiemu seksu. No i miała na sobie jego marynarkę, to też wyglądało dobrze. Wszystko miało wyglądać dobrze. Nieco szokująco, ale dobrze, bo właśnie o to chodziło, był to najzwyczajniejszy trik marketingowy, dosyć tani, trzeba przyznać. Przecież ona się na tym znała. Była kobietą, która trzy dni temu na potrzeby promocji nowej powieści dała sobie zrobić kilka zdjęć w najsłynniejszej części Amsterdamu. I, co ważniejsze, wyglądała na tych zdjęciach znacznie seksowniej niż teraz. Coś co szokuje - automatycznie świetnie się sprzedaje.
Przy wyjściu chwyciła czarny płaszcz, który zarzuciła niedbale na ramiona, odsyłając jednocześnie uśmiech jednej ze swoich koleżanek.
- Nie pomyślałbyś, że prostytucja jest tak popularna wśród nauczycieli, co? - powiedziała ze śmiechem, usadawiając się wygodniej w aucie. Ona wolała podróżować komunikacją miejską, a na wiosnę przerzucała się na rower, oczywiście w miarę możliwości. I chociaż miała prawo jazdy, to cóż, nie korzystała z niego, samochód w dużym mieście nie był dla niej koniecznością.
Zapięła pasy i rozejrzała się po ciemnym wnętrzu samochodu. Jeśli miała być szczera, to Crevera posądzałaby właśnie o klasyczny, "biznesowy" samochód. A jednak ją zadziwił, co wydało się jej całkiem ekscytujące. W ogóle sam fakt, że już zaproponował tego drinka jakąś ją pozytywnie nakręcił. No i jego uśmiech. Był bardzo przyjemny. Cholernie seksowny, musiała to przyznać. A chociaż Dana kochała całym swoim sercem, to cóż, była w końcu kobietą, miała słabość do przystojnych, nieco szalonych mężczyzn. I nie dawała im kosza tak od razu. Najpierw przecież robiła smaka obiecując upojne noce... i to nie tak, że w to nie wierzyła! Wierzyła, że w końcu uda się przerwać to gówno, w którym siedziała, ale cóż... widocznie nie dało się. Bo zawsze w ostatniej chwili uciekała. I za każdym kolejnym razem znowu była pewna, że tym razem może się skończyć upojną nocą. I takie dosyć śmiałe podejrzenie przyszło jej teraz do głowy, zagłuszając jakiś głos rozsądku mówiący "to ojciec twojej uczennicy!" i "a Dan?!". Chociaż, cóż, ciężko nazwać głosem rozsądku coś, co namawia się do bycia z żonatym facetem. Może to był po porostu głos serca? I raz w życiu serce z rozumem zaczynało się zgadzać... Och, Crystal, nie zacznij myśleć jak narratorzy twoich książek. Romantyzmu nie ma, umarł dawno temu!
- Pozwolę ci zadecydować, prawdę powiedziawszy, nie jestem ekspertem w tych sprawach - uśmiechnęła się i założyła nogę na nogę w taki sposób, że czerwona sukienka podsunęła się nieco do góry, ukazując kształtne udo.
Nie chciałaby w swoich rękach dzierżyć ludzkiego życia. Przerażało ją obcowanie z innymi, nieznanymi sobie ludźmi, a co dopiero ich ratowanie. Nie zdawała sobie sprawy jak bardzo boi się ludzi, a jeszcze bardziej tego, że wyrządzi im krzywdę. Mogłoby się wydawać, że była oziębła i zamknięta w sobie - jasne, ale to była jej metoda obrony przed światem. Narkotyki przestały wystarczać, musiała się jeszcze wyalienować, a ten stan utrzymywał się właściwie do dziś.
Niewiele było osób, które wywoływały na ustach Saszki uśmiech lub słyszały jej śmiech czy też nieco dłuższe zdania.
- Ja nie wracam do domu. Nigdzie nie musisz mnie podwozić - odpowiedziała cicho. Była uparta, ale głównie zależało jej na tym, aby nie wplątywać Williama w bagno, jakim było jej życie. Była mu wdzięczna za okazywaną troskę, ale nie mogła pozwolić sobie na chwilę słabości.
Miał ładne dłonie, owszem, zauważyła to już na odwyku. Ona wtedy była w stanie kompletnej rozsypki, wyglądała znacznie gorzej niż teraz, prędzej przypominając truposza, a nie żywą osobę. Jednak od tamtego czasu nie zmieniło się to, że skóra jej dłoni, zwłaszcza ta w okolicach paznokci była popękana i wysuszona. Miała wrażliwe ręce, reagujące niezbyt przyjemnie na zimno. Ale nie przejmowała się tym, bo nie miała dla kogo.
- Po drugiej? - powtórzyła po chwili, jakby dopiero to do niej dotarło i przetarła twarz tymi spierzchniętymi dłońmi. Rozejrzała się dookoła. O, nie. O tej porze nie może tam wrócić. Będzie czekał w mieszkaniu i oczekiwał tłumaczeń - to była całkiem możliwa opcja.
Sasha S.
Siedząc na łóżku, zdecydowała się na to, aby opuścić nogami i czubkami palców dotknąć podłogi. Nadal nie wstawała, nie będąc tak do końca pewną, co powinna zrobić. Powiedzieć czy czmychnąć? Zaszyć się gdzieś w parku albo w jakimś otwartym jeszcze lokalu i przemyśleć sprawę?
Opuściła głowę, zagryzając delikatnie wargę. Westchnęła, decydując się na siedzenie w bezruchu. Jedynym czynnikiem, który mógłby wskazywać na to, że jest człowiekiem a nie posągiem, był fakt, że ramiona poruszały się delikatnie, prawie niewidocznie.
Poderwała głowę ku górze, kiedy na dłoni poczuła dotyk jego palców. Niebieskie oczęta wpatrywały się teraz w oczy lekarza, który siedział praktycznie naprzeciwko. Rozchylając usta, chciała coś powiedzieć, ale dopiero teraz zdała sobie sprawę, że naprawdę nie zna odpowiedzi. W sensie, odpowiedź wydawała się naprawdę jasna, ale Sasha bała się wyrazić swoje myśli na głos.
- Nie chcę do niego wracać - przyznała w końcu cicho. - Nie dzisiaj. Ani jutro... Ale tutaj też nie chcę być, więc lepiej już pójdę.
Wstała, utrzymując równowagę na słabych nogach. Daleko jej było do Sashy, tryskającej pełnią sił, ba, nie pamiętała nawet takiej Sashy. Tamta Siemionowna odeszła dawno, dawno temu, pozostawiając po sobie zaledwie mało widoczny cień, który objawiał się czasami w jej uśmiechu. Wstając, musiała wyswobodzić swoją rękę i zrobiła to, delikatnie i powoli, jakby wcale tego nie chciała - wiedza, że ma się wsparcie w jego osobie była budująca, ale co z tego, skoro Saszka była tchórzem, nie potrafiącym stawić czoła swoim lękom.
Sasha S.
Sasha też wolałaby, aby William się mylił. Wolałaby wrócić do domu, z nikłym uśmiechem na ustach, zostać przywitaną przez kogoś, komu na niej zależy. Wolałaby się nie bać, wolałaby cieszyć się z myśli, że zaraz będzie u siebie, położy się w łóżku i zaśnie.
Ale tak nie było. Sasha nie była uczuciową istotką, przynajmniej tego nie okazywała. Wszem i wobec oznajmiała, że uczucia doprowadzą ludzi do personalnych katastrof, niszcząc wiele żyć. Lecz mimo to, mimo takich poglądów, chciała być komuś potrzebna, dla kogoś ważna i przez kogoś kochana. Nawet jeśli było to bardzo samolubne.
Wsparła się na mężczyźnie, nawet nie protestując, kiedy wstał i objął ją w pasie. Nie miała zbyt wielu sił, aby się wykłócać. Z resztą, wiedziała, że w pewnej kwestii Carver miał rację - musiała się wyspać, co by nie było. Musiała odpocząć, uspokoić się. A ulica nie była najlepszym schronieniem. Mimo tych wewnętrznych przekonań, nie zamierzała znowu tak łatwo przyjąć jego pomocy.
- Nie musisz mnie do siebie zabierać. Nie musisz tego robić. Poradzę sobie... - mruknęła cicho, próbując zrobić krok, ale nawet przy wsparciu jakie oferował jej Will miała z tym niemały problem. Odchrząknęła i wyprostowała się, zagryzając dolną wargę. Miała dość słabości.
Sasha S.
Czuła się koszmarnie, siedząc na wózku, ale nie protestowała. W szpitalu było to normalne, pacjenci przewożeni byli na tych wynalazkach, ułatwiając życie sobie i innym. Siedziała cicho, spoglądając beznamiętnym spojrzeniem przez siebie. W takich chwilach, jak ta, miała ochotę sięgnąć znowu po narkotyki, ale powstrzymywała się, uciekała od źródeł, trzymała się na uboczu, przeżywała prawdziwe katusze w samotności.
Drżące dłonie zacisnęła w pięści, opierając je na szczupłych udach. Nie mogła dać po sobie poznać, że jest w jeszcze większej rozsypce niż można się było tego po niej spodziewać.
Jej relacja z Erikiem z pewnością nie mogła być nazwana związkiem. Ona była jego własnością, traktowana jak dziwka, która spełnia jego zachcianki, która w podzięce za uratowanie życie, robiła wszystko, co tylko chciał. Ale od niedawna zaczęła czuć, że wolałaby wtedy umrzeć, niż trafić właśnie na niego. Mimo wszystko, dzięki niemu trafiła na odwyk i poznała Williama, kto wie, co byłoby gdyby, trafiła na kogoś innego.
Skierowawszy spojrzenie błękitnych oczu na kucającego przed nią mężczyzny, uniosła obie brwi ku górze, formując usta w łagodny, blady uśmiech. Wyciągnęła jedną dłoń w jego stronę i rozłożyła palce, aby ułożyć je na męskim policzku, pokrytym parodniowym zarostem. Potaknęła przy okazji głową.
- Dziękuję.
Nic więcej, żadne inne słowo nie padło z jej ust. Powieki zasłoniły oczy, ręka powoli się cofnęła. Wiedziała, że właśnie tworzy sobie kolejny dług. Tym razem u Williama.
Nie, jej twarz zdecydowanie nie wyrażała zaniepokojenia. Nie przestawała się uśmiechać, nie zmarszczyła brwi, czoła, czegokolwiek.
- Pewnie, czemu nie? - powiedziała spokojnie i oparła się wygodniej na fotelu, spoglądając na drogę. Cóż, nie była częstym gościem barów, głównie dlatego, że nie miała na to czasu, ani towarzystwa. Czasem zdarzyło jej się wpaść do jakiegoś z Anną, jej agentką, ale były to wypady sporadyczne. W razie okazji. Więc zacisze domowe zupełnie jej nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, uśmiechnęła się do siebie w myślach, przypominając sobie o myśli, która chwilę temu weszła do jej głowy. To naprawdę zapowiadało się jak miły wieczór. Byle żeby nie spiła się za bardzo.
- Chociaż nie miałbyś nic przeciwko, gdybyśmy szybko zajechali pod jakieś McDonaldowe okienko? Nie miałam czasu dzisiaj zjeść czegokolwiek kalorycznego, więc jeszcze dwa kieliszki i będę faktycznie nawalona jak ten, wspomniany przez ciebie, meserszmit. A taka chyba nie będę z byt interesująca - powiedziała śmiejąc się i zsunęła nieco swoje szpilki, od których powoli zaczynały boleć ją stopy. Ciężkie jest życie kobiety nowoczesnej, nie ma co.
Sasha S.
Kiedy znalazła się już w samochodzie Williama, zapięła pasy, czekając na niego. Spokojna. Dziwnie spokojna, nawet dłonie przestały się trząść, a całe zmęczenie, które odpłynęło w wyniku pewnego stresu, powróciło. Byłaby skłonna zasnąć, gdyby nie fakt, że chciała z nim porozmawiać.
Ufała mu. Właśnie przez odwyk. Był jedną z nielicznych osób, które znały prawdziwe oblicze Sashy.
Mam córkę. Siedemnastoletnią.
Miał córkę, co najśmieszniejsze - niewiele młodszą od niej samej. Siedemnastolatka. Nie, William nie wyglądał aż tak staro - zrozumiała więc, że coś musiało pójść nie tak. A potem usłyszała ciąg dalszy. Była w niemałym szoku. Nie, nie ze względu na historię, ale głównie dlatego, że William mówił do niej, jakby się zwierzał. Dzięki temu mogła go poznać lepiej. Dzięki temu, skończyli w końcu rozmawiać o niej.
Spojrzała na niego, nie bardzo wiedząc, jak zareagować.
- Jak się nazywa? - spytała. Nie oceniała go, nie miała prawa. Znając siebie, sama oddałaby dziecko do adopcji, gdyby przyszłoby jej takie mieć. Była jednak święcie przekonana, że narkotyki wyniszczyły jej ciało na tyle, że raczej takich cudów nie powinna się spodziewać.
- Na pewno jesteś dobrym ojcem, WIll - uśmiechnęła się lekko, nie odrywając od niego spojrzenia. Jeśli wobec swojej córki zachowywał się tak samo troskliwie, jak wobec Sashy - zazdrościła jej takiego ojca.
A dla niej to był dług. Cholerny dług. Nie lubiła się zadłużać, ale chyba dzięki temu mogła być przy Williamie i mogła czuć się bezpieczna. Choć trochę.
Sasha S.
- Potrzebujesz kobiety - mruknęła tylko pod nosem. Nie miała pojęcia skąd nagle wzięła się u niej taka myśl, ale była przekonana, że kobieta potrafi rozwiązać wszelakie problemy wychowawcze. Nie zdziwiłaby się, gdyby tak było naprawdę. Ona przecież dobrze wspominała ukochaną matkę, która przedwcześnie opuściła ich rodzinę. Na samą myśl o rodzicielce wstydziła się siebie samej, swoich postępowań, słów i tego jak z własnej woli wyniszczała swoje ciało i umysł, podczas kiedy jej matka nie miała wyboru i musiała poddać się chorobie.
I ona milczała, nie pewna tego co mogłaby powiedzieć. Czuła, że wyrwane z jej gardła, nieprzemyślane, wcześniejsze zdanie, nie było czymś dobrym. Mogła go tym zirytować. Dlatego milczała, nie chcąc mu się narzucać.
Kiedy wjechali na podwórze, usta Sashy rozchyliły się, gdy obserwowała teren, na którym się znajdowali. To wszystko było przeogromne. Nagle przed oczami stanął jej widok jednopokojowego mieszkania, pewnie wielkości jednego z pokoi w tym domu.
Nie protestowała, kiedy wyciągnął w jej stronę ręce i złapała się go, powoli stawiając kroki na pewnym gruncie. Czuła się lepiej, z każdą chwilą przybywało jej odrobiny sił.
- A będę mogła się umyć? - spytała, nie wyobrażając sobie, że właduje się w buciorach pod jakiś koc czy coś. Puściła jedno z ramion mężczyzny i odgarnęła włosy na prawą stronę.
Sasha S.
I ona nie była dobra w rozmowach o miłości, i ona nie potrafiła się zaangażować. Zwykła sypiać z kim popadnie, przynajmniej do jakiegoś czasu - od niedawna utrzymywała coś w rodzaju monogamii - był tylko Eric, ku jej niezadowoleniu. W pewnym momencie, kiedy pojawił się pewien chłopak, była w stanie stwierdzić, że się zakochała. Tęskniła i nie bała się o tym mówić, nie bała się złapać go za rękę i przytulić, niczym mała dziewczynka. Ale nie miała w tych sprawach doświadczenia. Co było, minęło.
- Dziękuję - odparła z uśmiechem, kiedy poinstruował ją z tym, gdzie jest łazienka. Udała się tam, ciesząc się, że ubrała dzisiaj nieco przyduży t-shirt z nadrukiem przedstawiającym logo jakiegoś zespołu.
Weszła pod prysznic i przez dłuższy czas stała pod strumieniem letniej wody, z lubością czując, jak krople cieczy spływają po jej skórze, przynosząc pewnego rodzaju ukojenie. Napięte mięśnie zaznawały spokoju, rozluźniały się, myśli oddalały się daleko. Były niepotrzebne.
Po dziesięciu minutach bezruchu, sięgnęła po ręcznik i wytarła włosy, zakładając ponownie bieliznę. Naciągnęła na siebie koszulkę i nie krępując się tym, że nogi ma praktycznie całe odsłonięte, zostawiła spodnie na jednej z szafek, wychodząc z łazienki.
- Will? - spytała cicho, nie bardzo wiedząc dokąd ma się udać. Przeczesywała blond kosmyki palcami, idąc powoli przed siebie, w kierunku oświetlonego pomieszczenia.
- W takim razie chętnie spróbuję twojego kulinarnego dzieła. Lasagne to chyba moja ulubiona potrawa, totalnie wygrywa z każdym fast-foodem - zgodziła się chętnie.
Mieszkanko Crystal uchodziło za jedno z tych dużych i luksusowych. Miała gigantyczną łazienkę, garderobę, sypialnię, duży salon połączony z kuchnią, a nawet gabinet, w którym - swoją drogą - nie spędzała zbyt wiele czasu. Jednak w porównaniu z domem Williama, cóż, było jedynie małą klitką na ósmym piętrze. W dodatku bez tarasu. Ale nie dziwiło jej to zbytnio - ona nie potrzebowała wiele. Była samotna, bezpłodna i bez żadnych szans na małżeństwo, bo jedyny mężczyzna, którego kochała - nie mógł z nią być. To i po co miałaby mieć duży dom?
Wyszła z auta i ruszyła za Williamem, rozglądając się uważnie. Cóż, jak wszyscy w szkole, nie miała pojęcia, że William jest pełnoetatowym tatą dopiero od niedawna, więc w jej ustach od razu pojawiło się zdanie:
- Bardzo piękny dom. Gratuluję jednocześnie takiego wychowania córki, że w ogóle nie widać po niej z jakiej jest rodziny. Rozumiesz, większość naszych uczniów jest, niestety, cholernie zapatrzona w siebie. Niekoniecznie starają się być kimś wyjątkowym, bo wiedzą, że rodzinny majątek i tak im to zapewni.
Ściągnęła z siebie płaszcz i buty, oddała mężczyźnie marynarkę, po czym dała się poprowadzić dalej. Zimne powietrze nieco ją orzeźwiło, ale nadal czuła przyjemne działanie alkoholu. Była rozluźniona, wesoła i odważna, ale w głowie kręciło jej się już tylko trochę.
{Jasne, odpowiada mi takie coś ;D Jak najbardziej. Będzie jeszcze ciekawiej ;)}
Może jednak nie powinna skorzystać z jego pomocy? Ta myśl i jej podobne krążył po głowie blondynki, kiedy oczekiwała na jakąś reakcję mężczyzny. Nie chciała mu przeszkadzać, broń Boże, dlatego nie narzucała się, nie biegła do niego i nie chowała w jego ramionach, chociaż taką miała ochotę. Stała w pomieszczeniu przejściowym, naciągając nieco koszulkę. Zerknęła na bose stopy i przestąpiła z nogi na nogę. Na pewno nie było jej zimno, ale czuła się dziwnie. Powoli ruszyła do salonu, gdzie znalazła Williama. Posłusznie, bez słowa, ruszyła za nim na piętro.
Westchnęła, wchodząc do ładnie urządzonej sypialni. Zatrzymała się przed lustrem i spojrzała na siebie z widocznym grymasem na twarzy. Nie pasowała tutaj. Mimo to, pokój zrobił na niej ogromne wrażenie. Wiele by dała, aby jej klitka zmieniła się w takie małe, przytulne królestwo.
- Zostaniesz? - spytała, podchodząc do łóżka. Głupie pytanie, ale nie zamierzała go cofać. Byłoby to, co najmniej bez sensu. Chciała, żeby został, ale nie miała pojęcia, czy on chce zostać. Nie była pewna czy zaśnie, a przecież przy Williamie miała tą pewność, odrobinę pewności, że jest bezpieczna.
Och tak, więcej jej do szczęścia nie było potrzeba. Przynajmniej tak sądziła, siedząc przy kuchennym stole, czując zapach odgrzewanego obiadu. Było za późno na obiad, to jasne, ale Crystal nie miała zwyczaju przestrzegać tych wszystkich dietetycznych zasad. Nie przeszkadzało jej własne ciało - a jedzenie było zbyt wielką przyjemnością, by jej sobie odmawiać tylko po to, żeby nie mieć piersi. No przecież nonsens.
Dyskomfort poczuła dopiero, gdy William wrócił w znacznie wygodniejszych ubraniach. Nie odczuwała tak bardzo zmęczenia formalnymi ubraniami, gdy jej towarzyszył, ale teraz... jejku, teraz było jej tak gorąco w tych rajstopach, a sukienka ciągle podwijała się, obciskała i marszczyła nie tam gdzie trzeba. Nawet biustonosz wydawał się jej zbyt sztywny, chociaż pięć minut temu była z niego całkiem zadowolona. Ale cóż, przy odrobinie szczęścia, uda się pozbyć tych ubrań w ciągu najbliższej godziny. Crystal nie była w końcu głupia - wiedziała kiedy podoba się mężczyzną, zauważała ukradkowe spojrzenia, a przy okazji zdawała sobie dobrze sprawę z tego, że uchodzi za bardzo atrakcyjną wśród tych wszystkich wychudzonych dziewczyn.
- Wow, jestem pod wrażeniem. Rzadko spotykam facetów, którzy nie zajmują się zawodowo kucharzeniem, a jednak potrafią zrobić coś niczym zawodowiec. Jest przepyszne - powiedziała z uśmiechem, gdy skończyła jeść.
- No, ale teraz najedzona nie jestem już takim łatwym celem i trochę ciężej będzie mnie całkiem spić - dorzuciła ze śmiechem i odłożyła widelec,którym wcześniej groźnie machała.
Sasha faktycznie czuła się przy nim drobna i krucha, chociaż nigdy się za taką nie uważała. Uchodziła za silną, zamkniętą osobę, mającą głęboko gdzieś zdanie innych. Taka buntowniczka. Nie potrzebująca pomocy innych. Jakże się myliła! Łatwo popadała w uzależnienia, a kiedy dotarło do niej, że może uzależnić się od człowieka - panikowała.
Nie należała do niskich osób. Metr siedemdziesiąt czynił ją dość wysoką kobietką, ale mimo to - William tak czy siak nad nią górował. Zadarła nieco głowę ku górze, kiedy podszedł. Spojrzenia niebieskich oczu nie odrywała od jego osoby, bacznie przyglądając się jego twarzy i sylwetce, jednak największą część czasu poświęcała jego oczom.
- Wiem - uśmiechnęła się blado. Wiedziała, że Will jej nie skrzywdzi, wiedziała, że nie pozwoli, aby on ją skrzywdził i wiedziała, że jest bezpieczna. Nie miała tylko pojęcia skąd. Usiadła na łóżku, układając się na jednej z jego stron. Wsunęła się pod ciepłą kołdrę, kładąc głowę na miękkiej poduszce.
- Też musisz spać, Will. Jeśli ci przeszkadzam, to idź do swojego łóżka.
Jej głos był szeptem. Cichym i niepewnym. Nie chciała, aby męczył się godzinami, czekając aż ona sama uśnie. Wiedziała, że pracuje. Wiedziała, że wykonuje zawód, wymagający ogromnej odpowiedzialności. Nie mogła pozwolić na to, aby spędził noc bezsennie, skoro już w szpitalu wyglądał na zmęczonego.
Ułożyła się na boku, wsuwając jedną dłoń pod policzek i przymknęła powieki.
Nawet jeśli to co mówił było dziwne, to nie powinien się tym stresować. To Crystal od samego ich spotkania pieprzyła trzy po trzy, a poza tym alkohol w jej krwi sprawiał, że to wszystko uważała wręcz za uroczo zabawne. To co mówił, było urocze i zabawne, to jak się uśmiechał... już nie tak zabawne, jednak niemniej urocze.
- Zachowam pozory i nie będę się tak od razu rozbierać - powiedziała bezprecedensowo, ciągle się śmiejąc. Kurczę, albo miała taki humor, albo facet był cholernie zabawny. Ciężko jej było to osądzić, ale cóż, cały dzień wszystko tak cholernie ją bawiło. Jesteś dziwna, Crystal.
- To jak z tym panem Craigiem czekającym na okazję - powiedziała w końcu, by przerwać ciszę pełną chwilowego napięcia. Nie było to jednak jakieś nieprzyjemne, stresujące milczenie. Jej zdaniem - wręcz przeciwnie. Doprawdy, nic nie mogła poradzić, że ten facet tak jej się podobał. Gdyby tak jeszcze miał mniej seksowny głos, ale tak, amen... Z drugiej jednak strony problemu nie było - oboje byli dorośli, niczego wielkiego od siebie nie oczekiwali, dlaczegóż by nie doprowadzić do dobrej zabawy i wspólnego orgazmu. Ale to za chwilę. Nie codziennie przecież ma się szansę napić dwunastoletniego burbona. Czegoś takiego nawet ona nie miała w swoim "barku". Napiją się, a lepszą zabawę zostawią na później.
Gdy mężczyzna podniósł się z kuchennego krzesła, ona także wstała, snując się za nim jak jakiś cień, chociaż wcale nie ponury.
- I nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że potrafisz być przekonujący. Za tą lasagne już byś mógł mnie wykorzystać na wszystkie możliwe sposoby. Od sprzątania całego twojego domu, po agresywny, ostry seks - powiedziała, śmiejąc się, a potem zobaczyła swoje odbicie w lustrze i się przeraziła.
- Nie powiedziałeś mi nawet, że nadal mam tę tandetną czapkę na głowie - powiedziała z lekkim oburzeniem i ściągnęła mikołajkę z głowy, pozwalając odetchnąć gęstym włosom.
Och, myślę, że nawet, jeśli Bran tak myślała, to nie była uprzedzona. Mogła kogoś w myślach nawet o morderstwo oskarżyć, ale bez dowodów nie ma sprawy, pozostawała więc jedynie czujna. Gdyby zobaczyła pana doktora z whisky w ręce w szpitalu, mogłaby uznać to za dowód.
Nie wspominając już o tym, że ona sama uwielbiała alkohol. Gdyby nagle stwierdziła, że on tylko po pijaku operuje, z siebie również musiałaby zrobić alkoholiczkę. Hipokrytką tak jawną nie była.
- Brandi Jones, panie doktorze - powiedziała Brandi, rozluźniając się trochę, chociaż prawdę powiedziawszy, ciągle czuła się nieco spięta po przedstawieniu, jakie jej pan doktor zaoferował. I ciągle przeklinała, że powinna się zachowywać odpowiedzialnie i dorośle, zamiast wstydzić się takiej głupiej rzeczy. Ale cóż poradzić. - Tez nigdy nie mówiłam, ani mamie, ani dziadkom, mimo, iż wszyscy siedzą w medycynie. Z fizyki podciągała mnie pewna pani doktor... Ale to jeszcze w Londynie. Ja z Londynu jestem.
Brandi od zawsze lubiła polegać na sobie, na sobie, tylko na sobie, na nikim innym. Z tego powodu rzadko o coś prosiła, robiła wszystko po swojemu. Pomoc przyjmowała, rzadko o nią prosiła, bo niby dlaczego miałaby o coś prosić? Od życia należy żądać, ale ludzie są dziwni i nie lubią, gdy się od nich czegoś żąda. Zosią Samosią jednak nie była - wiedziała, że ma prawo się pomylić i coś źle zrobić, i że są ludzie lepiej od niej poinformowani.
Ona nie krępowała się jego bliskością, nie widziała problemu w tym, aby położył się obok. Już nawet nie wymagała, aby był bliżej niż to konieczne, ale po chwili poczuła, jak obejmuje ją ramieniem i przysuwa do siebie. Nie protestowała, nie umiała. Po pierwsze: była na to zbyt słaba. A po drugie: wcale nie chciała protestować. W życiu nie powiedziałaby tego na głos, ale chciałaby tak trwać wiekami. Nie, nie dlatego, że William rozpalił w niej miłość stulecia, ale dlatego, że po raz pierwszy od dłuższego czasu czuła się bezpieczna.
Nie była dzieckiem. Nie była dzieckiem na duszy. Na ciele z resztą też nie. Jedynie jej akt urodzenia wskazywał na co innego. Stała się dorosła zbyt szybko, podobnie jak jej brat. Po śmierci matki, zostali sami, odepchnięci przez ojca i musieli nauczyć się sobie radzić. Fakt, bezmyślnie wkroczyli w świat dragów, alkoholu i niezobowiązującego seksu, ale to był ich wybór. Nikt ich do tego nie zmuszał. Sasha od zawsze była poważniejsza niż jej rówieśnicy, jako dziecko miała ambitne plany, aby zostać archeologiem, a teraz? Teraz kończyła na odwyku, nie miała ukończonych studiów, ba, dwa razy z nich rezygnowała. Była nikim. Zwłaszcza przy takim Williamie Carverze.
- Ja nie mam... Nie miałam nigdy przyjaciół - odpowiedziała cicho. To była prawda. Ludzi traktowała wręcz obojętnie, a kiedy ktoś stawał się dla niej ważny - uciekała. Uciekała, bo wiedziała, że jest toksyczna, że niszczy życie innym. Nie chciała zniszczyć życia pana doktora, który osiągała sukcesy, który miał pieniądze, wielki dom i który na pewno nie potrzebował do szczęścia byłej ćpunki.
- Wygłosiłam pielęgniarce całą tyradę, ale pewnie tego nie zapamiętała...
Uniosła głowę znad jego klatki piersiowej, opierając się na łokciu, podciągając się niec na łóżko, miała teraz głowę na wysokości jego twarzy, lekko się nad nim nachylając. Miał zamknięte oczy. Wyglądał wręcz cudownie. On powinien być jej Aniołem. Miał dobre serce, tak jak Anioły powinny mieć.
- Wiedziałam, że jeśli przyjdę się pożegnać, to nie będę umiała odejść, a musiałam. Musiałam zniknąć z twojego życia, aby go nie zniszczyć, Will. Nie bądź zły - rękę, którą do tej pory trzymała na jego torsie, uniosła i przesunęła po jego policzku, sprawdzając czy naprawdę tu jest. Czy nie świruje, czy nie ma żadnych omamów.
Ostatnie wypowiedziane zdanie było prośbą. Sasha w gruncie rzeczy nigdy nie prosiła. Prośby, podziękowania i to wszysko - przychodziło jej z trudem. Dlatego też nie przyszła żegnać się z nim osobiście. Była zbyt słaba.
Jeśliby spytać dzisiaj Sashę, dlaczego otworzyła się przed Carverem, musiałaby chwilę podumać nad swoją odpowiedzią, musiałaby od nowa przeanalizować sytuację, skonfrontować tamto zachowanie z tym, co działo się teraz. Odpowiedź nie była prosta, ale jej pewna, banalna część nasuwała się sama na język.
Bo chciała... Tak, Siemionowna chciała otworzyć się przed Williamem i zrobiła to. Powoli, stopniowo, z każdym dniem mówiła więcej, czasami skupiając się na szczegółach, a czasami pomijając je całkowicie. Starała się zobrazować swoje życie, jak najlepiej. Wyrzucić je z siebie, pozbawić się swojej tożsamości, historii. Żyć bez przeszłości - tego chciała, dlatego kiedy William przyszedł po raz pierwszy - nie zawahała się. Zaczęła rozmowę, jak ćpunka. O narkotykach, to przecież było najważniejsze. Przychodził regularnie, odwiedzał ją często, wspierał, słuchał i mówił. Zadawał pytania, kiedy Sashy trudno było pozbierać myśli. I trzymał za rękę, kiedy tego potrzebowała.
Paradoksalnie, William był tylko lekarzem, nie jej psychoterapeutą, wmawiała sobie, że nie był nawet jej przyjacielem, ale to on wiedział o niej najwięcej. Poznał najgorsze szczegóły jej życia i najbrzydsze fragmenty jej duszy. Obnażyła się przed nim, dlatego też uciekła. Nie chciała, aby szedł za nią. Było jej z tym źle, ale wiedziała, że William nie może poznać "Anioła", nie może ingerować, bo zrobi się nieciekawie. Dobrowolnie oddała się w łapy Erica, ale nie było rzeczy, której żałowałaby bardziej. Czasu jednak nie szło cofnąć.
- Zdarza mi się - mruknęła cicho, bez oporu zabierając dłoń z jego twarzy. Nie była zaskoczona, smutna i zawiedziona. Nie odwracała od niego wzroku. Niebieskie oczy nie uśmiechały się, ale usta układały się w drżący, niepewny uśmiech.
- Nie nazywaj go tak - jej głos zabrzmiał stanowczo, co było dziwne. Ona już od dawien dawna, Erica nie nazywała Aniołem. Jaka to była emocjonująca rozmowa - Sasha, która zwykle beznamiętnie, dziwnie zobojętniała podchodziła do wszystkiego, zdawała sobie sprawę, że postąpiła źle, zaczynała nad sobą myśleć, budzić uczucia, których nie powinna nawet dotykać. Widziała też po Williamie, że temat rozmowy nie jest najlżejszy ani najprzyjemniejszy, ale skoro zaczął, niech zniesie to do końca albo wyrzuci ją za drzwi i każe spierdalać.
Wzięła szklankę i zastanowiła się chwilę nad toastem, ale cóż, szczerze mówiąc nic ciekawego nie przychodziło jej do głowy. Ale nie było co przedłużać, bo trunek faktycznie pachniał ładnie, co wyczulony nos Crystal wyczuł już od momentu otwarcia butelki.
- Za mile spędzony wieczór i nową znajomość, powiedziała w końcu, stuknęła jego szklankę, ale zanim zdążył ją przyłożyć do ust, złapała go lekko za nadgarstek.
- A bruderschaft? - zaśmiała się, zaplotła się z nim ramionami i dopiero wtedy pozwoliła zarówno jemu, jak i sobie, napić się.
I cóż, musiała przyznać, że warto było zrywać się z tej świątecznej imprezy. Nie dość, że się najadła, napiła czegoś dobrego, to jeszcze miała znacznie przyjemniejsze towarzystwo od zadufanych w sobie po równo nauczycieli i rodziców. Miłe towarzystwo zawsze spoko. A właśnie, jak już się napili, to zanim jeszcze rozpletli ręce, Crystal uniosła się nieco na palcach i pocałowała Williama w usta, krótko i mocno, a potem odsunęła się z pewnym siebie uśmiechem. Nie była człowiekiem, który się rumieni gdy robi temu podobne rzeczy. W ogóle się nie rumieniła, była chyba za twardą babką na takie rzeczy. Rumieniły się cnotliwe, słodkie dziewuszki. Nie ona.
- Zwyczaj to zwyczaj - wyjaśniła jeszcze z uśmiechem.
Bran przez wakacje mogła uznawać siebie za alkoholiczkę - piła prawie codziennie niewielkie ilości, co jakiś czas chlała tyle, że kac następnego dnia był czymś w zupełności normalnym. Ale uzależnienia jakoś jej nie lubiły, wobec czego nietrudno było porzucić alkohol. Jones rzuciła się w wir obowiązków.
Porzucenie sztywnych ram podziałało, Bran od razu się rozluźniła. I nie czuła się skrępowana tym, że ma mówić do swojego wykładowcy po imieniu. Nie był taki stary, właściwie był w wieku Tone'a, więc tym bardziej nie miała się czego wstydzić.
- Nie zacznę się trząść, Will - powiedziała hardo, uśmiechając się. - Po prostu... Nieczęsto widuje się własnego nauczyciela w miejscu, gdzie miałam spotkać swoją uczennicę, w dodatku wyglądającego, jakby czekał na jakąś kobietę... Mającą od razu być rozebraną, w sumie... nie, żebym miała coś przeciwko...
Jej ostatnie słowa można było zrozumieć dwojako - jakby nie miała nic przeciwko temu, że jej nauczyciel ma kobietę albo że nie miałaby nic przeciwko kobiecie, która jest od razu rozebrana. Bran uznała, że prostować swoich słów nie będzie.
- Lubię Londyn. Jest zatłoczony, ale które miasto teraz nie jest? Lubię, że nie jest taki nowoczesny... choć można to spotkać w wielu miejscach, wiem. Ale mam jakiś sentyment do tego miasta. Tylko już nie uznaję go za dom.
No tak, pomyślała podświadomość Bran, nie możesz uznawać za dom miejsca, w którym tak bardzo tęsknisz za swoją Milą, w którym każdy dzień przypomina o czasie spędzonym z nią i w którym każda ławka wydaje mi się mieć choć trochę jej wspomnienia w sobie. To miasto, które tak uwielbiałaś, stało się obce i niedobre dla Ciebie.
Wyczekiwała go. Każdego pieprzonego dnia, który spędziła na odwyku, od momentu pierwszego pojawienia się Carvera, wyczekiwała go. Jak dziecko, któremu obiecano coś słodkiego, jeśli obieca poprawę, jeśli będzie dzieckiem. Właściwie, gdyby nie William, odwyk nie przyniósłby skutku, bo dziewczyna uciekłaby ze szpitala prędzej czy później i prawdopodobnie na ponów zatopiła się w świecie narkotyków, tym razem skutecznie i ostatecznie opadając na dno.
Owszem, wykorzystała Carvera i miała z tego powodu wyrzuty sumienia. Odejście dla niej nie było łatwe i być może spowodowała to, że cierpiał z jej powodu, ale była przekonana, że to minie i Will zacznie znowu żyć swoim życiem. Jak widać - miała rację. Ją bolał fakt, że musi go zostawić. Jednak, umowa była umową. Coś za coś, musiała oddać się w łapy nieznanego sobie Erica, bo przecież on skierował ją na odwyk. On za niego zapłacił, a przecież takie leczenie do tanich nie należało.
Nie wiedziała, co miała wiedzieć. Czego był pewien, że ona wiedziała. Że Eric jest skończonym skurwysynem? Nie, tego nie wiedziała, nie była pewna nawet, jak facet ma na nazwisko. Nie znała go w ogóle. Była mu wdzięczna, a teraz wdzięczność zmieniła się w głupie przyzwyczajenie, które doskiwierało jej coraz bardziej i niszczyło, już i tak szarą, codzienność. Nie użalała się nad sobą, nie szukała swojego prawdziwego Anioła, którym był William, który wbrew pozorom zrobił dla niej więcej, przynajmniej zauważyła to z perspektywy minionego czasu. Nie mogła go odszukać, chociaż doskonale wiedziała, gdzie może go spotkać. Omijała to miejsce szerokim łukiem. Do czasu. Do dzisiejszego popołudnia.
Jej serce zamarło, kiedy usłyszała jego słowa. Sasha pobladła, o ile było to możliwe, kiedy jest się takim bladym i odsunęła się od mężczyzny, klęcząc na łóżku, a potem przysiadła na swoich stopach, spoglądając na niego dużymi, niebieskimi, niewiele rozumiejącymi, ale przede wszystkim - wystraszonymi oczyma.
Kochałem cię...
Dopiero po kilkunastu sekundach wypuściła powietrze z płuc, rozchylając nieznacznie usta. Jej reakcja mogła uświadomić mężczyznę w tym, że jednak nie zdawała sobie z tego sprawy, a nawet jeśli, to nie dopuszczała tego do siebie. I ona coś do niego poczuła, ale tłumiła to w sobie, wiedząc, że William jest zbyt dobry.
- Nie... Nie wiedziałam. A nawet gdyby... - urwała, spoglądając na niego po tym, jak szczupłymi palcami przesunęła po swojej twarzy. - Gdybym wiedziała, musiałabym odejść jeszcze prędzej. Nie zasługiwałam i nigdy nie będę zasługiwać na kogoś tak dobrego, jak ty. Tym bardziej na twoją miłość, Will.
- Szatan w blond kłakach? Opowiadaj mi tu grzecznie wszystko od początku, bom ciekawy tej ciekawej historyjki! - spojrzał uważnie na Willa i zmrużył nieco oczy. Zdecydowanie kiedy nie palił strasznie przeszkadzał mu papierosowy dym. Był to znak, że należy wyciągnąć z kieszeni paczkę skręcanych własnoręcznie fajek i zapalić w obecności Pana Doktora, który w razie czego uratuje mu dupę (i serce!) przed szpitalem. Taką miał przynajmniej nadzieję.
- No już, już bo coś zamilkłeś.. Chcesz? - wyciągnął w jego stronę papierosa z lekkim, sympatycznym uśmiechem.
(przepraszam za zwłokę, wypad w góry był! :) )
- Wydaje mi się, że raczej chodzi ci o samo jego zakończenie - powiedziała bez cienia wątpliwości, ale jak najbardziej nie przeszkadzało jej to. Jemu nie przeszkadzało, jej nie przeszkadzało, doprawdy zanosiło się na fantastyczną noc.
Uśmiech Crystal nie był jednak dziecinny, wręcz przeciwnie - rozjaśniał jej twarz w taki ciekawy, dojrzały sposób. Ale nie było nic w tym złego, chyba nawet wręcz przeciwnie, sprawiała wrażenie jeszcze seksowniejszej.
- Ale niech będzie - stuknęła się z nim szklanką napiła się i usiadła na skórzanej kanapie, która lekko zapadła się pod jej ciężarem.
- To opowiedz mi, czym dokładnie się zajmujesz? Bo z tego co mi wiadomo, to tyle tylko, że jesteś lekarzem. A to w sumie bardzo niewielka wiedza - zapytała, podając mu przy okazji opróżnioną szklankę.
Sasha S.
Siedziała blisko, mogąc wpatrywać się w jego twarz. Nie chciała odrywać od niego spojrzenia, chciała cieszyć się widokiem Williama, póki tylko mogła. Miała dziwne przeczucie, że pewnie znowu ucieknie.
- I mówisz mi to dopiero teraz? - spytała cicho, ponownie kładąc się obok Willa, ponownie wsuwając się pod ciepłą kołdrę. Unosząc się na łokciu, przymknęła powieki, kiedy poczuła jego palce na policzku. Z cichym świstem wypuściła powietrze, decydując się otworzyć oczy. - Dlaczego dopiero teraz?
Nie, nie przerzucała winy ani na siebie, ani na Williama. Uznała, że skoro tak się stało, to może tak miało być? Może mieli się spotkać właśnie w takiej sytuacji, jak teraz i porozmawiać?
- Za złe? Nie ma ani jednej rzeczy, którą mogłabym mieć ci za złe... - szepnęła i musnęła ustami jego policzek, powoli układając głowę na klatce piersiowej mężczyzny, podobnie jak jedną dłoń. Palce bawiły się materiałem jego koszulki, a Sasha chciała uwierzyć w to, że bicie serca Williama pomoże jej zasnąć.
[Uwielbiam! :) I żydzę wręcz ątek ładnie.]
Tak, dobrze zdecydował. Gdyby wytknął jej dwuznaczność, przy egzaminach pewnie - zgodnie z twierdzeniami Freuda - robiłaby te pomyłki raz po raz. Opowiadając o sercu, zrobiłaby doktorat z ginekologii i seksuologii.
- Mnie wszyscy przekonywali, żeby zostać w Londynie, ale jak ja podejmę jakąś decyzję, ciężko mnie od niej odwieźć - powiedziała Brandi.
Tak, Bran doskonale pamiętała ten wieczór, gdy oznajmiła bratu i mamie, że wyjeżdża do Amsterdamu i tam podejmie studia medyczne. Mamie upadł widelec, bąknęła coś o tym, że to dziwny pomysł, braciszek rzucił zgryźliwym komentarzem i dopiero, gdy powtórzyła to, naprawdę uwierzyli. I zaczęło się przekonywanie: że dlaczego, że nie powinna, że czy jej źle, że nie może, że z czego niby będzie się utrzymywać... Ale radziła sobie, radziła sobie świetnie.
- Ale w Ameryce nie chciałabym mieszkać. Za dużo ludzi tam rąbniętych jak ja, byłabym jedną z wielu, a nie jedyną w tłumie - powiedziała Brandi, uśmiechając się lekko na wyobrażenie swojej unikatowości w Stanach. Nie, to byłoby niemożliwe, tam każdy chce i próbuje być unikatowy.
Skoro gdybamy... Gdyby Bran została w Londynie. pewnie dalej nie mogłaby się otrząsnąć po śmierci Mili. Chociaż... Nie, to niemożliwe. Bran wyjechałaby prędzej czy później. Wyjechałaby, uciekłaby, byleby zacząć od nowa i odciąć się od bólu.
Gdybanie było bez sensu. Sasha starała się nie gdybać, bo to sprowadzało się do sprawdzania i analizowania przeszłości. Nie lubiła tego robić, była na to zbyt słaba, zbyt niezdecydowana. Nie chciała jednak, aby William wygłaszał jej mowę na temat miłości - jej bała się jeszcze bardziej niż samej przeszłości. Nie chciała słuchać o platonicznym uczuciu. Nie wierzyła w takowe. Nie przeszkadzała jej forma, w jakiej jej to wszystko przekazała, ale cóż... Niestety, jego wyznanie budziło pytania. Mnóstwo pytań.
Bo może Sasha chciałaby być jego. Może chciałaby należeć do niego. Nie do Erica. Samo słowo Eric sprawiało, że może użyte w poprzednim zdaniu - znikało. Nigdy go nie było. Prawdopodobnie, GDYBY William wyznał jej uczucia na odwyku - wystraszyłaby się i uciekła, ale istniała większa szansa na to, że wróciłaby.
Nie patrzyła na niego, bo nie chciała, aby on patrzył na nią. Kiedy w matowym oczętach, pozbawionych chęci do życia, pokazał się blask. Blask złudnej nadziei, ot co.
- Nigdy niczego nie planowałam. Nie umiem planować - mruknęła cicho, naciągając na siebie kołdrę bardziej. - Zbyt późno - powtórzyła jego słowa. Może i było zbyt późno, ale dzięki niemu miała ochotę walczyć z Erikiem. Uwolnić się, nawet w najmniejszym stopniu. Po to, żeby być wolną choć połowicznie. Musiała to zrobić. Dlaczego, tak nagle, wystarczyło tylko wyznanie o byłej, stłumionej prawdopodobnie miłości do jej osoby? Być może uwierzyła. Uwierzyła, że można ją kochać. Pierwszy raz od wielu, wielu lat.
- Wow, to brzmi naprawdę ciekawie - powiedziała szczerze zafascynowana. To serio musiało być niezwykłe, być superbohaterem. Ratować ludzi. Matko, kłaść palce na cudzych sercach. I szczerze powiedziawszy naszła ją pewna niezbyt grzeczna myśl, że tak genialne palce fajnie byłoby mieć w sobie. Opanuj się, Crystal, to tylko szampan. A jednak z drugiej strony - nic złego w takich myślach nie było. Widzieli dokąd to zmierzało.
- Cholera, aż szkoda, że nie obchodzę świąt, to zmniejsza moją szansę na to, żebyś obejrzał moją klatkę piersiową - powiedziała po chwili udając lekko zawiedzioną. Ściszyła ton głosu i postawiła na jedną kartę. Trzeba się wyzwolić z ramion Dana - raz na zawsze. A Will wydawał się w sam raz na taką robotę. Wiedziała, że mu się podoba. Łatwo rozpoznawała takie spojrzenia, nie żyła na tym świecie od dzisiaj. Dan na zawsze zostanie z Valerie. Spłodzą jeszcze kilkoro dzieci, wszystkie problemy miną. A ona ma zawsze być sama?
- Chociaż z drugiej strony... - dotknęła dłonią miejsca, gdzie w środku spoczywało jej serce. Cały natłok decyzji, postanowień, szybkich, trochę pijackich przemyśleń sprawił, że to właśnie serce tłukło jej się w piersiach jak szalone, krew pulsowała dziko w żyłach. Jeśli dzisiaj z tym nie skończy - nie skończy nigdy.
- Może mógłbyś to sprawdzić, po przyjacielsku - uśmiechnęła się lekko, odstawiając szklankę, a potem nakierowała dłoń mężczyzny nieco pod materiał jej sukienki, w to samo miejsce, gdzie przed chwilą sama w zadumie położyła dłoń.
- Ciekawa jestem twojej diagnozy. Czy zgadza się z moją... amatorską, ale... znam trochę własne ciało - powiedziała z lekkim uśmiechem, nakierowując jego rękę trochę głębiej, tak, że teraz palce mężczyzny sięgnęły koronkowego stanika, ale nie przekroczyły jego linii.
Tak, zawsze chodziło o miłość. I tym razem też. Brandi uciekała przed nadmiarem straconej miłości do miejsca, gdzie jej wcale nie było, gdzie każda ławka, kosz na śmieci i liść nie przypominały o Mili. Gdzie wszystko było nowe, jak po deszczu.
Historia Mili była tragiczna. Wychowywana w domu, gdzie rodzice byli tradycjonalistami, mająca rodzinę pełną tradycjonalistów, zmuszała się (przynajmniej tak uważała Brandi, Mila nigdy nie potwierdziła) do jakichkolwiek znajomości z chłopakami, mimo, iż wcale jej nie pociągali. Brandi wyzwoliła jej lesbijstwo, wyciągnęła stłumione z trzustki, a następnie zaczęła je ubóstwiać, wynosić ponad wszystkich wraz z samą właścicielką, Słońcem. Było pięknie, cudownie, wspaniale do momentu, kiedy Mila zniknęła. Nie było jej ponad rok, po roku zaś odnaleziono jej ciało. Bran nie chciała do siebie dopuszczać myśli, co ona przeszła przed śmiercią. Morderca wciąż był nieodnaleziony.
- Właściwie, nie wiem, to pewnie będzie niegrzeczne, najwyżej uznasz, żeby mi nie odpowiadać, ale... Dlaczego uczysz? Wydaje mi się, że większość nauczycieli na medycynie to starsi ludzie, którym ręce za bardzo się trzęsą, ludzie, którzy boją się krwi albo po prostu są zbyt młodzi na odważne praktyki... Albo im się nie powodzi. Nie mówię o sporadycznych wykładach. Ale większość wykładowców jest po pięćdziesiątce, już nie mówiąc o doktorze Richerze, który ostatnio z nami obchodził dziewięćdziesiąte czwarte urodziny...
Spojrzała na niego, przekrzywiając lekko głowę.
- Sądząc po twojej minie, nie wydaje mi się żebym mógł ci gratulować takiego obrotu sprawy... - spojrzał na niego poważnie zastanawiając się c też takiego się stało. Alexowi zawsze wydawało się, że jeśli ludzie oczekiwali potomstwa, raczej skakali pod niebiosa wychwalając obecy stan rzeczy. Zwłaszcza gdy na świat miała przyjść córa, mała księżniczka pochłaniająca cały żywot swojego ojca.
- Sądząc po twojej minie, nie wydaje mi się żebym mógł ci gratulować takiego obrotu sprawy... - spojrzał na niego poważnie zastanawiając się c też takiego się stało. Alexowi zawsze wydawało się, że jeśli ludzie oczekiwali potomstwa, raczej skakali pod niebiosa wychwalając obecy stan rzeczy. Zwłaszcza gdy na świat miała przyjść córa, mała księżniczka pochłaniająca cały żywot swojego ojca.
[Tak, myślę może kolacja, w jakiejś restauracji, by sobię pogadali?:d]
Nie wiedziała, co miałaby innego powtórzyć. Nie znała słów, którymi mogłaby odpowiedzieć mu na tyle wyczerpująco, na tyle łagodnie i prawidłowo, aby nie zrozumiał jej źle, aby się nie wystraszył, aby nie uciekał i aby ona nie musiała uciekać.
W ostatnim czasie, w życiu Sashy działo się wiele rzeczy. Spotykała na drodze ludzi, którzy jej pomagali, wyciągali pomocną dłoń, wspierali, okazywali odrobinę sympatii i przekazywali ciepło. Nie błąkała się już sama po ulicach, nie bała się rozmawiać, chociaż nadal nie otwierała się na wszystkich. Nadal była nieufna. Ale nie wobec Williama. Jak można bać się swojego anioła?
Zadarła nieco głowę, posyłając mu blady, nieco wyprany z nadziei uśmiech. Na moment zrównała wysokość ich twarzy, aby musnąć ustami jego podbródek.
- William... - zaczęła, ponownie układając głowę na jego klatce piersiowej. Teraz doskonale słyszała bicie jego serca, a gdy przymknęła powieki, zacisnęła mimowolnie palce na materiale jego koszulki. - Śpij już. Pewnie musisz iść jutro do pracy.
Nie to chciała mu powiedzieć. Przykrywając się kołdrą, doskonale wiedziała, że znowu ucieka, ale była w tym mistrzynią. Uciekała przed tym, co mogłoby się ułożyć, bojąc się teraz bardziej niż bezładu, panującego w jej życiu.
- W takim razie rób, co musisz - zamruczała cicho, odgarniając loki do tyłu, by mu przypadkiem nie przeszkadzały w "pracy". Cholera, dobrze, że nie był ginekologiem, żądanie przyjacielskiego zerknięcia czy wszystko jest dobrze... byłaby bardzo, bardzo dziwna. Mimowolnie tak ją ta wizja rozbawiła, że oba kąciki jej ust uniosły się ku górze w rozbawionym uśmiechu.
Mimo tego, że rękawy jej sukienki sięgały do łokci, nieco zsunęła ją w dół - na razie tak by nie mógł dostrzec jeszcze żadnej części stanika prócz czerwonego ramiączka, a na tyle, by chcąc ją osłuchać - miał swobodny dostęp do jej skóry.
Gdy Will położył dłoń na jej kolanie - uśmiechnęła się jeszcze szerzej, ale zaraz przygryzła lekko wargę, ażeby się tak nie szczerzyć jak głupi do sera, jednocześnie rozchyliła lekko uda, ułatwiając mu trochę czekające go ewentualne zadanie.
[przepraszam, że tak krótko, ale nie dałaś mi tu pola do popisu :P]
I ona nie mogła zasnąć, chociaż bardzo tego chciała i czuła, że może to zrobić, że przy Williamie jest bezpieczna. Ale nie zasypiała, bo rytm jego serca i tempo oddechu upewniało ją w tym, że mężczyzna nie śpi.
Sasha również miała poczucie, że to co robi William, jak delikatnie przesuwa dłonią po jej głowie, jak obejmuje ją ramieniem - jest najnaturalniejszą rzeczą na świecie. I gdzieś, bardziej podświadomie, blondynka pragnęła tego na co dzień. Jego bliskości, ciepła, kojących uderzeń serca, przy których zapominała o wszystkim co złe.
- Nie śpisz... - szepnęła po chwili, dla niej to była chwila, ale gdyby zerkała co jakiś czas na zegarek, przekonałaby się, że upłynęło już pół godziny. Uniosła głowę, znowu równając ze sobą ich twarze.
- Dlaczego? - spytała, przesuwając dłonią po jego policzku, a niebieskie oczy wlepiła w jego oblicze. Przesuwała wzrokiem po twarzy mężczyzny, od oczu, przez nos, aż po usta. I chociaż bardzo tego pragnęła - nie mogła wyzbyć się myśli, że chciałaby go pocałować. Zobaczyć, przekonać się na własnej skórze, jak całować może William.
Sasha nie należała do osób naiwnych, nie była z tych, które zbyt szybko robią sobie nadzieję i cierpią, tęsknią. Ale niezaprzeczalnie potrafiła tęsknić, potrafiła czuć i potrafiła pragnąć. Co gorsze, przynajmniej tak sądziła, pragnęła właśnie Williama. Całe jej ciało chciało tego dotyku, chciało znaleźć się bliżej, chciało się uczyć, smakować i czuć. Myśli podpowiadały jedno - masz go przecież tak blisko, wykorzystaj to.
I chciała to wykorzystać, ale nie chciała wykorzystywać tego mężczyzny. Co jeśli, wystraszy się i ucieknie? To było całkiem możliwe, jednak teraz zupełnie odległe i nierealne. Nie myślała o ucieczce, kiedy William patrzył w jej oczy, kiedy przesuwał palcami po jej policzku. Przechyliła wtedy delikatnie głowę w bok, przymykając powieki i rozchylając usta. Nie sądziłą nawet, jak bardzo podatna jest na jego dotyk, na jego spojrzenie i słowa.
Drgnęła, otwierając niespodziewanie oczy, kiedy dotarł do niej sens wypowiadanych przez Williama słów. Nie protestowała, kiedy objął ją i przysunął się bliżej. Uśmiechnęła się delikatnie. Po części, była szczęśliwa, ba, czuła się najszczęśliwszą osobą na ziemi.
- Nie możesz od tego uciec. Ja też... - to był jej ostatnie słowa, wypowiedziane szeptem, zanim ją pocałował. Nie mogli uciec przed tą tęsknotą, zwłaszcza wtedy, kiedy mieli siebie tuż obok, kiedy ciepło ich ciał stawało się jednym.
Muśnięcie, delikatna pieszczota wywołała w Sashy dreszcze, które przyjemnie rozpełzły się po jej szczupłym ciele. Westchnęła, przysuwając się bliżej, nie chcąc, aby to przerywał.
Czuła się uległa. Ale lubiła tę uległość. Rozchyliła nieznacznie usta pod naporem jego języka i odwzajemniła pocałunek. I ona wplotła palce dłoni w jego włosy, drugą przesuwając po jego ramieniu, kierując w dół, pod kołdrę, aby móc wsunąć rękę pod materiał koszulki mężczyzny i musnąć opuszkami palców ciepłą skórę.
Nie odważyłaby się zniknąć z jego ramion, nie chciała. Przylgnęła do niego mocniej, bardziej stanowczo, nie zaprzestając pocałunku. Językiem przesunęła pod jego podniebieniu, następnie pozwalając na to, aby ta chwila nigdy się nie kończyła, aby pozostali w tym objęciu już na zawsze. Nie chciała się budzić.
A cholernie bała się tego, że to sen. Że to chwila ulotna. Wręcz nieprawdziwa.
- Czyli... Czekaj chwile, to twoja córka ma siedemnaście lat? Wiesz mogę dzisiaj wolniej jarzyć bo trochę sie nie wyspałem, bo moi współlokatorzy oblewali fakt, że jeszcze nas nie wypieprzyli zmieszkania... Co może się zminić po wczorajszej imprezie do szóstej rano... - uśmiechnął się lekko pod nosem chcąc chociaż delikatnie rozładować napięcie - Bo... No... Hm, to już duża dzewczyna, to wiesz może zajmie się sama sobą czy coś?
Cóż, Brandi brakowało jeszcze wiele, by odbyć swój pierwszy staż w szpitalu, chociaż wiedziała, że będzie jedną z lepszych, bo chociaż uczyła się nieźle, wolała praktykę. Na ćwiczeniach była pierwsza, na etyce zawodowej jako ledwie średnia. Bo tak naprawdę, kogo obchodziły te pierdoły o tym, co lekarz powinien, czego nie? Jeśli ktoś jest wredną krową, będzie brać kasę od ludzi, będzie jej żądać, jeśli ktoś chce po prostu leczyć - nie będzie tego robić. Tym samym Bran niespecjalnie uczyła się wszystkiego z etyki zawodowej. Zmyślała, gdy było trzeba. Ćwiczenia były jednak czymś innym - pierwsze wbicie igły, pierwsze opatrunki (swoją drogą, uczyć się opatrywać na medycynie - niewiele osób tego nie potrafi)... To był jej żywioł, już wiedziała to. Nawet, jeśli rana byłaby zabrudzona różnymi rzeczami, nie bałaby się czy nie czułaby obrzydzenia. Jak to stwierdził weterynarz mojego kota - lubi fastrygować. Brandi też lubiła.
- W tym momencie chyba powinnam powiedzieć, że lubię pańskie zajęcia, prawda? - zapytała Brandi, uśmiechając się. - Naprawdę lubię. Przynajmniej to nie jest pieprzenie, jak lekarz powinien zwracać się do swoich pacjentów...
Bran trafiła swego czasu na okropną nauczycielkę, jeśli tak mówimy o nauczycielach. Nauczycielka uważała, że Brandi nic w życiu nie osiągnie, jest chora psychicznie (bo lesbijstwo to choroba!), a ilekroć Bran odpowiadała, zadawała jej tak podchwytliwe i trudne pytania, że ciężko było wybronić się przed jedynką. Bran więc spędzała mnóstwo czasu z dziadkiem, który jako pan doktor wszystko jej opowiadał o układach, dziwiąc się, gdy nie miała o czymś pojęcia. Bran jednak była pilną uczennicą i już po dwóch miesiącach nauczycielka nie miała jej czym zagiąć - Bran bowiem wiedzę o ciele człowieka miała stricte medyczną, wykraczającą daleko poza kompetencje zwykłego biologa. Skończyło się dobrze, chociaż pod koniec nauczycielka chciała wydalić Bran ze szkoły. Udało się jednak uświadomić wszystkim, że to pani profesor się uwzięła na Jones.
[Podoba Ci się wątek, czy walimy coś nowego?]
Sasha również nie wierzyła w to, co między nimi miało właśnie miejsce. Sasha bała się, och, potwornie się bała, że to wszystko okaże się snem. Pieprzonym marzeniem, podświadomym pragnieniem, które nigdy nie znajdzie ujścia w świecie realnym.
Blondynka, jeszcze na odwyku, nie sprecyzowała swoich uczuć, co do Williama i to było pewne. Tak samo, jak pewnym był fakt, że nie wyznała mu nigdy swojej miłości, ale jednak coś do niego czuła. Czuła i nie zamierzała tego ukrywać, przynajmniej nie teraz, kiedy wszystko zdawało się być na swoim miejscu...
Sasha drgnęła, pozwalając na to, aby ciarki przebiegły po jej ciele, gdy dłonie mężczyzny sunęły wzdłuż kręgosłupa. Nie protestowała, gdy znalazła się na plecach i głowę ułożyła na miękkiej poduszce. Nadal miała go blisko i z pewnością nie mogła narzekać.
Sunąć dłońmi po jego plecach, dziękowała mu za to, że pozbył się uciążliwego materiału koszulki - prawdopodobnie, po chwili zrobiłaby to sama. Palcami gładziła jego skórę, delikatnie znacząc paznokciami, wymyślone przez siebie, ścieżki. Zdawała sobie sprawę z tego, jak William mógł reagować na każdy gest z jej strony, ale nie przestawała. Wpiła się w jego usta, po krótkiej przerwie, z intensywnością godną kochanki, która tęskniła od dłuższego czasu.
Smakując jego warg, palcami zabłądziła aż po jego bokserski, które po chwili przesunęła za gumkę bielizny mężczyzny i delikatnie je osunęła. Muskając opuszkami jego podbrzusze, powoli, leniwie wręcz zmierzając ku jego męskości.
{Ja sama ledwo żyję, spróbuję odpisać, ale cudów nie oczekuję, więc najwyżej uciekniesz z krzykiem ;P}
Sasha miała marzenia, miała głowę i serce pełne marzeń, ale bała się po nie sięgać, jakby te miały ją zabić, osłabić, zepchnąć jeszcze niżej. Była przecież cholernie słaba, niegdyś udawała twardą, zamykając się przed światem, nie odzywając się do innych, wszystko kwitowała milczeniem. Nie uśmiechała się, nie śmiała. Ostatnio, robiła wszystko na przekór sobie, na przekór starym, jakże błędnym przekonaniom - wychodziła do ludzi, do świata, cieszyła się z każdego dnia, który udało jej się przeżyć. Przeżyć bez żadnego siniaka, złego słowa. Z dnia na dzień robiła się coraz słabsza, coraz bardziej podatna na krzywdy. Nie narzekała, nigdy nie narzekała.
Uniosła ramiona za głowę, pozwalając mu ściągnąć koszulkę. Drżała przy każdym muśnięciu jego palców, wzdychała cicho przy każdym pocałunku. Przymknęła powieki, gdy muskał ustami jej szyję. Odchyliła głowę, chcąc, aby ta chwila trwała jak najdłużej. Dłońmi nadal sunęła po jego plecach, zacisnęła palce na jego ramionach i odsunęła go od siebie, spoglądając w jego oczy, aby po chwili wykonać zręczny manewr i skupić się na tym, aby to William znalazł się na plecach. Usiadła na nim okrakiem, w okolicach jego lędźwi, nachylając się nad nim i musnęła jego usta. Następnie, przygryzając dolną wargę mężczyzny, zdecydowała się zostawić niewielki ślad na szyi, potem musnęła ustami jego obojczyk, włosami łaskocząc skórę. Ustami schodziła coraz niżej, a kiedy znalazła się przy brzuchu, powróciła do ust, wpijając się w nie z dziwną, niewypowiedzianą do tej pory tęsknotą.
- Wyrzuty sumienia? Na pewno był jakiś logiczny i sensowny powód tego, że oddałeś ją do domu dziecka. Chyba że nie było i zrobiłeś to tylko dlatego, że tak było ci wygodniej. W tym wypadku te wyrzuty sumienia są calkiem zrozumiałe. Pogadaj z nią, powiedz że teraz może na ciebie liczyć i módl sie o to, by nie zabiła cię w nocy kuchennym nożem. Sądze że innej opcji nie ma - powiedział z lekkim uśmiechem.
- O, nie tylko serce, nie masz pojęcia co się dzieje niżej - powiedziała próbując się roześmiać, ale dziwnym trafem ścisnęło jej się gardło, coraz trudniej było brzmieć mądrze, gdy oddech właściwie przyśpieszał. I nic nie mogła na to poradzić. Przecież normalnie się jej to nie zdarzało. Ale z drugiej strony - przecież normalnie sypiała z jednym mężczyzną, którego znała od dziesięciu lat.
Właśnie, czy to była zdrada? Teoretycznie nie. Przecież nie byli parą, on ciągle sypiał ze swoją żoną, starali się nawet o kolejne dziecko, więc teoretycznie nic ich nie łączyła, to był tylko romans... ale w praktyce. Raz się wściekł, gdy tylko z kimś randkowała regularnie, a nawet nie pozwoliła mu włożyć ręki do majtek. A teraz... pozostała jeszcze kwestia usprawiedliwień: była pijana, była osamotniona, Carver był przystojny i pewnie nigdy więcej się nie spotkają, bo Crystal nie była nawet wychowawczynią jego córki. Więc przy odrobinie szczęścia wszystko zostanie między nimi. Te szybkie, chociaż nieco chaotyczne przemyślenia dały jej większą pewność siebie i nie traktowałą tego jako czegoś złego, tylko raczej ciekawą przygodę - spełnienie jednej z fantazji, słynny "seks z nieznajomym".
Położyła mężczyźnie rękę w pasie i przyciągnęła go do siebie jeszcze bliżej, tak, by ich miednice stykały się ze sobą.
- W życiu nie przeżyłam bardziej podniecającego badania lekarskiego - przyznała, wsuwając dłoń pod męski t-shirt i lekko przejechała nią po plecach mężczyzny.
{Żyj! :D}
Prześlij komentarz