LISTA POSTÓW

środa, 26 grudnia 2012

Simona Mayfair

Simona Mona Mayfair | dwadzieścia lat | córka bogatego wdowca

Kawa- napój o przedziwnej konsystencji, z domieszkom kilku fusów, kroplą mleka i jedną, płaską łyżeczką cukru. Podobnie jest z główną bohaterką tej historii, Moną- nadzwyczajne opakowanie, z dodatkiem paskudnego charakteru w tle i słodyczą, która wynagradza troski- pracą. 

"Stanowczo za dużo pracuję! Powtarzałem jej żeby zwolniła, odpoczęła a nawet wyjechała na kilka dni- ale czy to coś dało? Wciąż jeździ do firmy o czwartej nad ranem ze stosem papierów w czerwonej aktówce. Nie jest jej ciężko? Szkoda mi tej biedulki, ach szkoda- ambicję ojca wyryły się w jej sercu tak głęboko, że chyba nie potrafi już inaczej funkcjonować- może gdyby jej matka żyła (...)"- Tom Grey, szofer.

Tom zawsze wciskał nos w nie swoje sprawy. Węszył, zagadywał, czasami ślęczał pod drzwiami i słuchał opowieści swojego pracodawcy- zarzekał się jednak, że robi to tylko i wyłącznie dla dobra tej rodziny, wcale nie przekazywał informacji o jej problemach do mediów i brukowych gazet. Trzeba jednak przyznać, że gdyby nie wrodzona ciekawość szofera, historia panny Mayfair pozostałaby tajemnicą- bo ta dziewczyna nie mówi za wiele. Nie jest to jednak wada, wielu mężczyzn woli po prostu na nią patrzeć, dziedziczka nie musi więc otwierać krwistoczerwonych ust by ktoś zwrócił na nią uwagę. Szczęście czy przekleństwo? To wie tylko ta sprytna dziewczyna, która w wieku szesnastu lat dorobiła się swoich pierwszych, dużych pieniędzy...

"Słyszałem, że podupadła na zdrowiu. Faktycznie, schudła, ale żeby od razu wbijać w tą porcelanową skórę igły z podłączeniem do kroplówki. Przesadzają, wystarczyłoby dać jej coś ciepłego do jedzenia, najlepiej kotleta, albo dwa! Przecież ona nie ma nawet czasu aby wstąpić do kuchni w domu, co dopiero do jakiejś restauracji czy bufetu. Ciągle w tych papierach, biedulka!"- Tom Grey, szofer.

Pannę Mayfair widziano ostatnio w ogrodzie, przed starą kamienicą w Amsterdamie. Nasz informator potwierdził doniesienia o przeprowadzce dziewczyny do mieszkania, w którym spędziła dzieciństwo jej matka, Teresa. Wspominaliśmy już, że jest do niej bardzo podobna? Dwie krople wody, dosłownie!- idealne, kobiece kształty, cięty język i podły aczkolwiek figlarny charakterek Mona odziedziczyła po matce. Ciekawe tylko czy skończy tak jak ona? Patrząc na jej postępowanie, ambicję, które przerastają niejednego dojrzałego człowieka, można śmiało stwierdzić, że katastrofa wisi w powietrzu! Ucieczka przed problemami w to kolorowe miejsce, może nie być najlepszą terapią na zszargane nerwy młodej dziewczyny. Dajcie jej kieliszek wódki, ewentualnie dwa na rozluźnienie...
Kilka bardziej lub mniej istotnych rzeczy związanych z Simon
  • Dziewczyna ma duże mniemanie o sobie- zapewne za sprawą ojca, który rozpieszczał ją od najmłodszych lat. Rozmawiając z nią musisz więc uważać na słowa, jeżeli ją obrazisz potrafi skręcić Ci kark, odgryźć rękę a Twoje zęby przerobić na stylową bransoletkę.
  • Czego się nie dotknie zamienia w złoto. Jest jednym z najlepszych pracowników w kancelarii ojca, który sprawił, że firma wypłynęła na szerokie wody Pacyfiku. 
  • Towarzyszy jej czarny kot o imieniu "Dracula"- nazwała go tak ze względu na jego zżółknięte już zęby. Spotkała go raz na drodze ze sklepu i od tamtej pory są nierozłączni. Spotykając ją w Amsterdamie możesz mieć pewność, że ta bestia kręci się gdzieś w pobliżu.
  • Kiedyś uczyła się grać na fortepianie, więc jeżeli zechcę pokazać Ci swoje umiejętności- wiej gdzie pieprz rośnie! Ta dziewczyna już dawno zatraciła zmysł słuchu.
  • Nie mówi za dużo. Woli słuchać i obserwować, a gdy już dojdzie do odpowiednich wniosków, sama zadecyduję czy wpuści Cię do swojej magicznej krainy miodem i mlekiem płynącej. 
[Witam wszystkich bardzo serdecznie. Karta jest jaka jest, poprawię ją gdy tylko nadarzy się okazja :) Zapraszam do wątków (dopiero wracam do blogów grupowych, więc byłabym wdzięczna o rozpoczęcie- sama mogę nie dać rady) i ciekawych powiązań.
Notka widnieje też na innym blogu.]

wtorek, 25 grudnia 2012

Mówiłem, że to prawda? Kłamałem.

Simon Timothy Luft
radca prawny • menadżer/ sekretarz/agent • 30 lat

Drogi Boże. Piszę do Ciebie, ponieważ muszę Ci się do czegoś przyznać. Czasami zapominam o Twoim istnieniu. Nie wiem, czy to dobrze i czy tak należy. Właściwie nie jestem również pewien tego, czy mój ateizm nie przeważa nad restrykcyjnym wychowaniem chrześcijańskim, ani czy tłumaczenie, jakie Ci teraz przedstawiam, coś dla mnie znaczy, niemniej jednak wiedz, że zapominam o Tobie tylko wtedy, gdy czytam dzieła młodych, utalentowanych pisarzy, lub gdy wgłębiam się w mój ranking gorących aktorek, którym piszę wspólny scenariusz, z rolą obsadzoną zawsze u mego boku. Chwilowo to oni stają się wtedy moim Bogiem. W gruncie rzeczy nie żałuję, ale mimo to - przepraszam.

- Simon Luft dla magazynu Love Hate Press (grudzień 2012) 

Chcesz prawdy? Ludzie przez większość życia gonią za białym, zapisanym w świadomości zbiorowej, króliczkiem - tak zwanym sukcesem, osiąganym rzadko i niejednokrotnie z czystego przypadku - który wydaje się im jedynym sposobem na osiągnięcie szczęścia. Widzą jego cień, czasem kawałek puchatej nóżki. Są pewni tego, że za chwilę go złapią i... nie łapią go wcale. Właśnie tak. Ta słodka złośliwość losu to ich jedyna rzeczywistość. Biegną za nim, by gdzieś przy końcu zdać sobie sprawę z tego, że mimo podstawowego założenia nigdy nie przyjdzie im wytargać go za długie, zaróżowione uszyska. Tak działa prawo grupy. Jeden na setkę osiąga szczęście. Jeden z tej setki, prowadzony przez świadomość zwycięstwa, zapomina o jego sensie. Ważne jest jednak to by nie pędzić za tym, co wspólne, czy wysyłane z modelu świadomości zbiorowej. Istotne jest budzenie świadomości indywidualnej. Bez tego można zapomnieć o pułapie szczęścia. Mylenie wyobrażenia zbiorowego ze strefą emocjonalną to błąd, o którym zapomina się nie łatwo i w nie krótkim czasie. Oddzielenie świata zewnętrznego od pola wewnętrznych przeżyć to jeszcze nie syndrom pełnego egoizmu, a jedynie zalążek nowego, lepszego światopoglądu. Własnego. 
Dystans, umyślnie trzymany do ludzi nieświadomych własnych możliwości, choć graniczący z chłodem emocjonalnym, nie ma w sobie nic, co mogłoby uczynić z człowieka kogoś gorszego, jedynie mniej przewidywalnego. Ten niby szary mieszkaniec-racjonalista, trzymający swoje racje blisko siebie, przedstawia sobą typ osoby niezłamanej żadnymi zasadami. Nie przejmuje się niesprawiedliwością bytu, frustrującym prawem, rządzącym światem lub, co gorsza, wymaganiami stawianymi przez społeczeństwo, w które wdrążył się niejeden nieśmiertelnik, nieświadom roli jaką przyszło mu odegrać - cudownego syna, fantastycznego przyjaciela, idealnego partnera na lata trwałego związku. Beznadziejnego protektora ludzkiej (nie)uczciwości. 
Indywidualista (w przeciwieństwie do pozostałych) wie, kim jest. Jest sobą. I to mu wystarcza. Nie chce być nikim więcej. Nie pragnie sławy, rozgłosu. Nie interesuje się modą, trendami (nawet jeśli często z dóbr luksusu korzysta). Nie wdrąża się w świat pełen przekupstwa i fałszu. Bo nade wszystko ceni sobie prawdę. I taki jest też Simon. Nie daje się wciągnąć w skomplikowane mechanizmy społeczne przy których zatraca się siebie. Nie przypomina w niczym pociąganej ze wszystkich stron za sznurki marionetki, prędzej sam odgrywa rolę wprawnego lalkarza, czym nigdy się nie chełpi. Trzeba bowiem wspomnieć, że jeśli już to robi, zwykle nie z chęci manipulowania innymi, a bardziej z wrodzonej umiejętności przyciągania do siebie ludzi, którzy pozostają przy nim najczęściej ze względu na jego świątynny spokój i opanowanie. Całe to zjawisko przeczy jego naturze samotnika, aczkolwiek nie wyklucza jej całkowicie - chodzi wśród nich, choć nie jest jednym z nich - tak najłatwiej wytłumaczyć osobliwość tejże relacji.
Ma w sobie sporą dawkę pokory, choć przyćmioną przez pewność siebie, typową dla siebie specyfikę działań oraz świeżość czasem niezrozumianych przez ogół społeczeństwa idei, będących podstawą jego niezachwianego światopoglądu. Ciągłe intuicyjne podkreślanie własnej indywidualności sprzyja budzeniu zainteresowania wśród płci pięknej, acz, również ku ich rozczarowaniu, Simon chowa się we własnej skorupie przekonań, w której to romanse i zauroczenia, jako wartość przodująca u niektórych, u niego plasują się ledwie na podpince listy. 
Nie jest świadomy własnej seksualności, bo i nigdy nie szukał zaspokojenia w tchnieniu miłości, mimo to budzi erotyczny głód zawsze wtedy, gdy spodziewa się tego najmniej. I nigdy nie odpowiada z równą zachłannością. Ponad doznania cielesne stawia sobie chwilowo spełnienie duchowe (także pracę), nie szukając go w rozmowie z drugim człowiekiem. Jako artystyczna dusza i promotor książek, znajduje je w przepływie myśli, przelewanych zgrabnie czarnym atramentem na białe karty recenzowanych dzieł. Nigdy drukiem, choć ostatecznie do niego sprowadzane przez wydawnictwo, w jakim pracuje. Zresztą temu poświęca się do reszty, w przerwach między tym znajdując jeszcze czas na stanowisko radcy prawnego w kancelarii kolegi. O, tak, niepoprawny z niego pracoholik, jeszcze gorszy mecenas przyjaźni, miłości, czy jakichkolwiek, długoterminowych obligacji. Jedynym wyjątkiem stanowi dla niego nie do końca sklasyfikowana więź z Lesterem, któremu, ku własnemu zdziwieniu, oddał się do reszty.

Do Adama: Przyznam szczerze, że nie lubię szukać zdjęć, więc jeśli znajdziesz inne fotografie, które bardziej odpowiadają Twoim wyobrażeniom Simona, zawsze możesz zwrócić się z prośbą o zmianę. Mi wizerunek jest obojętny.

Do wszystkich: Witam na blogu i mam nadzieję, że współpraca przy blogowaniu jakoś Nam się ułoży. ;) Zaznaczam, że nie preferuję pustych pytań o propozycję pisania. Jeżeli masz prawdziwą chęć na konwersację z Simonem to i znajdziesz w sobie na tyle kreatywności i zaangażowania, by zacząć wątek. W ramach konieczności mogę podrzucić pomysł na wspólną relacje, bądź okoliczności spotkania.

Na zdjęciach: Anthony Gastelier

I była parna zima, i padał czarny śnieg.




Myślę: Oko. Czemu to właśnie oko? Czemu nie noga zamiast oka?
I czemu dookoła oka ten trik z trójkąta? 



 Marion Coffee przyszła na świat 12 grudnia 1993r. w magicznie prezentującym się i przykrytym wówczas śniegiem Paryżu. Czy była świątecznym cudem, przedwczesnym prezentem wyczekiwanym przez rodzinę? Niestety nie.
Para jak z bajki- piękna i olśniewająca modelka Yuki, Francuzka z  japońskimi korzeniami i angielski prawnik John zarabiający krocie, zakochani w sobie na zabój. Mówią sobie przed ołtarzem "tak", oczywiście w błysku fleszy, obsypywani confetti czy też tam ryżem (później naiwnie pożeranym przez Paryskie gołębie, co kończy się już nie tak bajkowo). Rodzi im się synek- prześlicznej urody blondynek o uroczych, wielkich, niebieskich oczach.

 Nagle jednak pojawia się problem. Problem w postaci Marion- przeklęty owoc romansu Anglika, psiamać, ta durna sekretarka twierdziła, że bierze tabletki. Nie do końca Disney'owski zwrot akcji, o nie. Jednak Yuki nie pozwoliła zaburzyć swojego idealnego dotąd życia- jako że kochanka jej męża nie chciała dziecka, ona wspaniałomyślnie wybaczyła mu zdradę i przyjęła Marion jak własną córkę. Odtąd zawsze była dla dziewczyny matką, co z tego, że nie biologiczną.


 Marion była dość osobliwym dzieckiem- cichym, wolącym w samotności rysować (wyłącznie ołówkami, do dziś nie lubi kredek) lub czytać książki niż bawić się z rówieśnikami- w przeciwieństwie do jej brata, nadpobudliwego od zawsze. On niezwykle popularny, mimo swojej aroganckiej i dość... nieuprzejmej postawy- poprawka, on jest po prostu dupkiem, cholera wie, dlaczego go tak lubią. No tak, ma ten błysk w oku, "to coś", przez co dziewczyny marzą, aby je dostrzegł (i łudzą, że właśnie w nich się zakocha, a nie porzuci po jednym wieczorze, jak resztę). Coś, co sprawia, że impreza bez niego nie jest imprezą udaną, ludzie chcą się z nim przyjaźnić, chcą go znać. Siłą rzeczy jej również dotknęła ta popularność, w końcu jest ukochaną siostrzyczką Chrisa, TEGO Chrisa. Przez całe życie była tą spokojniejszą- w porządku, chodziła z nim na imprezy, zdarzało jej się wrócić do domu znacznie bliżej porannych wiadomości niż dobranocki, i to w niezbyt świeżym stanie. Ale to on skakał z dachów, wyrzucał telewizor przez okno i spędzał noce na komisariacie. Role odwróciły się, gdy kruszynka skończyła 17 lat, a rodzeństwo przeniosło się do Amsterdamu, by zamieszkać z dość ekstrawagancką babcią, kochającą pokera i Johny'ego Walkera. Od tego czasu to brat zamartwia się o nią- gdzie podziewała się przez całą noc, dlaczego wciąż wydzwania do niego ten detektyw pytając o siostrę i kto do cholery stłukł w nocy szybę kamieniem i wołał 'Marion' do czasu, aż Chris wyszedł z domu z miną 'zaraz skopię Ci dupę'. Zawsze jednak zbywa go, uśmiechając się czarująco i upominając go, by nie zachowywał się jak własna matka.

 Najłatwiej określić jej charakter słowem "zmienna", ale co to mówi o człowieku, oprócz może nasunięcia wątpliwości co do stabilności emocjonalnej? Niewiele.  Bywa uśmiechnięta, szczera i otwarta (a przynajmniej pozornie). Czasem jednak, ni z gruszki ni z pietruszki, staje się oziębła, wredna i do bólu sarkastyczna. Jej cięty język nie zna wtedy litości- jest w stanie jednym komentarzem zepsuć dzień każdemu; od kelnerki, która w kawiarni przyniosła jej poranną kawę, do chłopaka, który przypadkiem szturchnął ją w metrze podczas powrotu do domu. Potrafi przez tydzień nie wychodzić z domu, odżywiając się raczej marnie, i puszczać jakieś wrzaski na pełny regulator bądź leżeć w łóżku z zasuniętymi roletami w całkowitej ciszy. Stany te Marion ignoruje, uporczywie odmawiając rozmów na ten temat z terapeutką (bo tak, posiada takową). Można więc wyciągnąć z tego wnioski- ma ona problemy, z tym że nikt do końca nie wie, jakie.

 Chce przeżyć i zobaczyć wszystko (a to raczej dużo rzeczy). Nie przejmuje się tym, czy jej działania będą niosły za sobą jakieś konsekwencje.Nie mówi o przyszłości. Pełna wad. Pogmatwana.Wygadana, żeby nie powiedzieć pyskata. Asertywna. Zawsze uparcie dąży do celu.

-Twoja orientacja?
-W terenie? Szczerze powiedziawszy, raczej marna. 
-Nie, chodziło mi...
-Tak, tak, wiem. Mogłabym mówić o tym dość długo, ale oszczędzę pani tego, proszę po prostu zanotować sobie "biseksualna" obok innych bzdur w tym pani durnym, małym zeszyciku. Ja po prostu lubię ludzi. Nie wszystkich, ale moja uczucia do nich zdecydowanie nie zależą od ich płci. 


  Wygląd dziewczyny niezwykle zwodniczy- długie, blond włosy; wiecznie smutne, ogromne, jasnoniebieskie oczy; różowe usteczka- sprawia wrażenie niewinnego aniołka, którym, jak szybko można się przekonać, nie jest.  Chuda, i wciąż chudnąca. Wychowując się i dorastając w Paryżu, będąc jednocześnie córką modelki Marion stała się, jakby nie patrzeć, modnisią.


  19-letnia Marion mieszka z bratem w mieszkanku, które wynajmują w mieście od kiedy ich babcia zmarła. Reżyserem pragnie być od kiedy zakochała się w filmach, i przeczy, jakoby miało to jakikolwiek związek z faktem, iż lubi dyrygować innymi. Studiuje więc reżyserię i scenopisarstwo. Spotkać ją można zarówno w samolocie trzy sekundy przed skokiem ze spadochronem, w bibliotekach zaczytaną w kryminałach Agathy Christie, w parku bazgrzącą zawzięcie w swoim zeszyciku, jak i w teatrach lub kinach. 


 Postaram się krótko. Wiem, że karta nieco chaotyczna i mogło pojawić się parę błędów- proszę o wybaczenie, i jeśli coś zauważycie, mówcie, postaram się ją poprawić. Miałam małą przerwę od blogowania, więc zdążyłam się odzwyczaić. Mimo to postanowiłam wskrzesić postać prowadzoną już kiedyś na innym blogu. 
 Tytuł i cytat na samej górze autorstwa zespołu Lao Che. 
 Na zdjęciach Frida Gustavsson, zdjęcia znalezione na tumblrze. 
 Jestem oczywiście chętna na wszelkiego rodzaju wątki i powiązania. 

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Pragnienie, by umrzeć było moją jedną i jedyną troską; dla niej poświęciłem wszystko, nawet śmierć

grudzień 2011, czwarte samobójstwo Lestera

THE TRUTH IS YOU COULD SLIT MY THROAT & WITH MY ONE LAST GASPING BREATH, I'D APOLOGIZE FOR BLEEDING ON YOUR SHIRT.

Dźwięk ćmy uderzającej w amoku o ścianę podobny jest dźwiękowi gruchotanych kości. To mógłby być ostatni odgłos, który wydałoby jego wypłowiałe ciało, gdyby teraz wstał, wyszedł na balkon i wyskoczył. Myśli o tym, wpatrując się w oślepiającą jarzeniówkę, pierwszą przyczynę zguby ćmy. Leży na podłodze. Leży na podłodze, bo podłoga wiąże go z tym światem, bo podłoga jest przyziemna, bo podłoga daje stabilność. Bo gdyby nie ona, odleciałby gdzieś w kosmiczną próżnię. Tak, gdyby teraz wstał, grawitacja nie byłaby mu straszna. Nieważkość otula jego ciało, a pragnienia zasnuwają umysł. Mógłby wziąć teraz żyletkę i pociąć sobie ręce tak głęboko, że skóra rozstąpiłaby się na odległość kilku centymetrów. Sięgnąć po paczkę papierosów leżącą gdzieś nieopodal, za stertą niedopałków w popielniczce, wsunąć jednego z nich między wargi, zapalić i zaciągnąć się obficie, łapczywie. Zacząć pisać, wylać swoje myśli na cokolwiek, patrzeć na nie, korygować je i pogłębiać. Mógłby zrobić każdą z tych czynności, ale to już jest za mało. Każda z powyższych form autoagresji już nie wystarcza, niczego mu nie daje, nie zaspokaja, ba!, wręcz ogranicza. Odsuwa go od celu, który nigdy nie miał większej przyczyny i nigdy nie był niczym pokierowany. Niczym, prócz samą, nieskazitelnie czystą chęcią śmierci. To jest moment, w którym ścierają się granice. Rozpacz sięga samego dna tragizmu, przez co cały jego stan wydaje się być paradoksalnie komiczny. Bo to jest śmieszne, to absurd, on sam tak to postrzega, emanuje tą humoreską całym swoim ciałem i umysłem, kpi z tego, drwi z samego siebie. Skrajności wciąż scalają się ze sobą. Cierpienie, którym odznacza się jego marne bytowanie sprawia, że nigdy nie czuł się bardziej żywy, bardziej doczesny, bardziej profanum, ale stagnacja, w którą popada, czyni go kompletnym trupem. Teraz jest jedynie duszą, sferą sakralną, którą z Ziemią łączy jedynie eter kosmiczny i to plugawe, okaleczone ciało. I mógłby zniknąć. Tak, może zniknąć, jeśli tylko tego pragnie. Ale czy pragnie? W marazmie myśli zacierają się, a fakt, że wszystko musi rozpatrywać z dwóch punktów widzenia czyni je jeszcze bardziej niezrozumiałymi. Gdyby tylko wiedział czego chce... Sam nie zdaje sobie sprawy, w którym dokładnie momencie ołówek pojawia się pomiędzy kciukiem a wskazującym palcem jego prawej dłoni, kiedy zaczyna skrobać niezrównoważone myśli na gładkich panelach, w międzyczasie mocno wciągając nikotynowy dym w płuca. To nie przynosi ukojenia. Nie zaspokaja, choć pali boleśnie, pochłania papierosy z taką siłą i częstotliwością, że aż kręci mu się w głowie, chociaż słowa tworzą komiczną ścieżkę w kierunku kuchni, wciąż nie potrafi się uspokoić. Wreszcie siada pod ścianą, ściera stróżkę potu z czoła, gasi niedopałek o podeszwę własnego buta i wyciąga ją. Tak mały przedmiot, a zdolny do zbrukania tak wielkiej świętości, jaką jest nieidealne, ale jakże złożone, ludzkie ciało. Wpatruje się weń, w mdłym świetle żarówki dostrzegając w niej oko szaleńca, szarą tęczówkę człowieka, który potrafi pozbawić siebie życia bez zbędnych skrupułów, który dziesięć lat temu nie widział żadnych obiekcji. Podwija rękaw luźnego swetra i przejeżdża po ręce ostrzem. Mocno, bardzo mocno. Skóra rozstępuje się do tego stopnia, iż ma wrażenie, że jest w stanie policzyć wszystkie składające się na tkankę komórki. Ranę powoli zalewa krew, a on wpatruje się w nią z dziwną nostalgią do tamtych czasów, kiedy to rzeczywiście pomagało, karmiło, koiło, kiedy nie potrzebował niczego więcej. Ale te chwile już minęły. I choć ból, to zabawne pieczenie, wciąż jest niezmiennie taki sam, a krew ciągle przybiera soczyście czarną barwę, to już kurwa nie pomaga. Ruchem palca rozmazuje posokę na przedramieniu, by kolejno w amoku przetrzeć dłońmi twarz i zacisnąć je pewnie we włosach. Wciąż waha się i to uczucie jest jedyną siłą, która go powstrzymuje. Jest wiele odpowiedzi, wiele rozwiązań. Być może po prostu chodzi o samo umieranie, a punkt kulminacyjny nie ma znaczenia. Na tym polega jego karma. Ma się męczyć, szamotać, wiecznie cierpieć, bowiem jeśli przestanie, pozwoli odejść swoim demonom i wyjdzie z tego - straci część siebie, tego człowieka, którym stał się przez prawie piętnaście lat permanentnego bólu. Jeśli z kolei po prostu zniknie, rozpłynie się w czasie i przestrzeni za sprawą własnych czynów, nie będzie go. I wszystko straci sens. Główny problem Adama Lestera polega na tym, że nigdy nie da się związać, zdominować i udobruchać (choć może właśnie tak na ten moment działa na niego ta czysta chęć autodestrukcji), ponieważ należy do ludzi, którzy żyją i umierają tak, jak tego pragną. Dlatego właśnie podejmuje ostateczną decyzję. Zaciska metalowy prostokąt pewniej w palcach, spojrzeniem poszukując upragnionych żył. Ale te jak na złość chowają się, zanikają, a jego puls uspokaja się, zupełnie jak gdyby jego serce i przepływająca przez nie krew krzyczały "nie należymy do Ciebie, dlatego nie możesz nas dosięgnąć". W amoku i szale zrywa się z ziemi, ignorując serię solidnych zawrotów głowy, by wreszcie potykając się o własne nogi i o kotkę, która nagle pojawia się znikąd, jak gdyby i ona chciała mu przeszkodzić, ruszyć w kierunku kuchni. 
- Wypierdalaj! - krzyczy nań, bo sytuacja wymaga krzyku. Ta odpowiada buńczucznym miałknięciem, kocim nie pozwalam!, a on z pasją rzuca w nią żyletką, wreszcie dopadając do rzędu szuflad kuchennych. Z jednej z nich dobywa plastikowy sznurek, zwykle służący mu do wieszania prania, by drżącymi dłońmi i powolnym ruchem spleść z niego szubienicę. Zawieszenie jej na karniszu nie zajmuje mu wiele czasu, czego z kolei nie można powiedzieć o chwilach, które poświęca na kontemplowanie swego dzieła. Patetyczna abulia znów wstrząsa jego ciałem, kiedy z niezdrową fascynacją bada spojrzeniem własną pętlę. Wreszcie wspina się na parapet, zarzuca ją sobie na szyję, skacze... i już wie, że przegrał, choć agonia jeszcze się nie zaczęła. Oczekiwał śmierci chwilowej - krótkiej, acz bolesnej - ale taka nie nastaje. Zbyt grubo spleciona linka nie skręca mu karku, w zamian za to podduszając solidnie. Słaby przepływ tlenu do płuc sprawia, że jego ciałem wstrząsa pożądanie torsji, oczy z czasem zaczynają łzawić, a wargi rozchylają się w niemej prośbie o oddech. Ale on nie poddaje się, splata dłonie za sobą, wzajemnie zaciskając palce na nadgarstkach. Wreszcie jego postać powoli paraliżowana jest omdleniem, a jedyne co trafia do jego umysłu to obraz własnej podłogi zbrukanej słowami i krwią. 

"Co widzisz, patrząc w oczy Lestera? W pierwszym momencie pogardę. Szare, nieczułe tęczówki jednym spojrzeniem wyrażają całą Twoją żałość. Jeśli jednak zniesiesz pięć sekund tego wzroku, szklana maska kruszy się i widzisz, jak jego dusza dusi się. Dławi się, wyrywa. Woda zalewa mu płuca, a on rwie się ku górze, pragnąc tego jedynego wdechu powietrza. Jednak złośliwa dłoń zaciska się na jego szyi, nie pozwalając odetchnąć. Dopiero po chwili Adam zdaje sobie sprawę, że ta ręka należy do niego."

[Żyjcie, ludzie psy.]

wtorek, 11 grudnia 2012

Some people are gay. Get over it.



   
         Rok osiemdziesiąty szósty. Ostatnia kometa  Halleya w dwudziestym wieku, otrzymanie przez Tinę Turner nagrody na Hollywood Walk of Fame, wojna domowa w Surinamie i wiele, wiele innych… Pomiędzy tymi ważnymi dla świata nowinkami rodziło się i umierało mnóstwo osób. Weźmy sobie takiego Sergio Ramosa. To wręcz niezdrowe, by w wieku dwudziestu sześciu lat mieć na koncie mistrzostwa świata, dajcie spokój. Albo taki Pattinson. Pomijając (nie)sławę związaną z wampiryzmem, to cud że w ogóle jakoś się wybił. Wniosek jest prosty – ludzie urodzeni w osiemdziesiątym szóstym mają gdzieś wbudowaną pod czerepem czterolistną koniczynkę. No, prawie wszyscy. Zawsze musi być jakiś wyjątek potwierdzający regułę. Przykład? Pewnie. Siostry Olsen chociażby, bo kariera karierą, ale… cóż, szkoda kończyć.  W każdym razie, ze wszystkich ludzi urodzonych w tym roku, nas (a przynajmniej mnie, Was w zasadzie nie musi, ale wdzięczność z mojej strony byłaby nie do opisania) obchodzi tylko i wyłącznie Lexi Brant.
            Lexi urodziła się w Wielkiej Brytanii, w Nottingham, wychowana żeby kochać ojczyznę, szanować gościa w rajtuzach (bo w końcu Robin Hoodowi oprócz zamku należy się też cześć i chwała) i przede wszystkim, nie wychylać się. A z tym mógł być niemały problem. Już jako dzieciak była bardzo żywiołowa. Skakanie po drzewach, zdzieranie sobie kolan, berek i ta (cytując panią matkę) przeklęta deskorolka były na porządku dziennym. Z wiekiem zabawy się zmieniały, chociaż brantowe roztrzepanie pozostało na swoim miejscu.  Zasady – przede wszystkim te dotyczące wychylania się – panowały zawsze.
Załóż do szkoły spódnicę!
Nie obcinaj włosów!
Baw się lalkami!
Do książek!
            I można byłoby tak pewnie cały dzień. Idzie się domyślić, że wścieklizna, prędzej czy później, człowiekowi uderzy do głowy, gdy matula czy ojczulek nie dają dojść do słowa i jedyne co się liczy to nie wychodzić z szeregu. Lexi też miała tego dość. W wieku lat osiemnastu, spakowała manatki, zostawiła karteczkę i zrywając całkowicie kontakt ze swoim starym życiem, wyruszyła w podróż autostopem. Przygoda życia trwała rok. Przejechała Wielką Brytanię wzdłuż i wszerz, a następnie przeniosła się na głębsze wody – zawędrowała do Włoch, Francji, Hiszpanii, Rosji, Bułgarii, Luxemburga, aż w końcu wylądowała w Holandii. Tam zdała maturę, skupiając się przede wszystkim na języku angielskim, by w końcu pójść na studia. Dziennikarstwo z komunikacją społeczną. Nie, żeby jakoś szczególnie pociągało ją pisanie artykułów. O wiele bardziej skupiała się na reklamie. Kto wie dlaczego jej marzeniem było zostanie copywriterem? Pewnie nawet ona nie ma pojęcia. Cholerne dziwne stworzenie. Żadnego aktorzenia, pierdzenia w stołki, o nie. Był za to plan praktyczny, możliwy do zrealizowania. W dzień studiowała, wieczorami pracowała jako kelnerka, nie dając się obmacywać pijanym menelom. W końcu, udało jej się zaliczyć sesję i z dyplomem w ręce zawędrowała do agencji reklamowej, gdzie – czystym fartem – załapała etat.
            Suche fakty z życia wzięte, coś pięknego. Gdyby tak jednak skupić się na rzeczach ciekawszych, zapewne zawędrowalibyśmy do sex, drugs & alcohol, love forever i jakieś happy ever after. Życie Lexi przez ten rok, kiedy to wędrowała z miejsca na miejsce opierało się na jednej prostej zasadzie – you only live once. Imprezy, conocne nurkowanie w innym łóżku, narkotykowe królestwo, alkoholowy raj. A przede wszystkim, kobiety. To, że Brant jest lesbijką potwierdzić może pewnie kilka tuzinów panienek. To, że jest lesbijką z prawdziwego zdarzenia (owszem, chodzi na te genialne parady równości) mogłoby stwierdzić tyle samo. Kiedyś, kiedy nie musiała przejmować się niczym, co noc zmieniała partnerkę, a życie było piękne i kolorowe. Potem, chyba jako kiepski żart od losu – wpadła. I to nie w ciążę, chwalmy Pana, dziecko miałoby przerypane. Wpadła jak śliwka w kompot w ten cholerny, pseudo-związek. Wszystko wyglądało naprawdę pięknie: rozpustna Lexi w końcu znajduje miłość swojego życia, staje się wierną, kochającą i przede wszystkim zakochaną idiotką, podczas gdy ‘panna idealna’ zdradza ją na boku z jakimś amsterdamskim lowelasem. Żeby tego było mało, w końcu odchodzi, zostawiając – chyba tylko po to by podkreślić Boską kpinę – tylko karteczkę. Miała wtedy jakieś dwadzieścia trzy lata i tak szybko jak zaczęła wierzyć w miłość, tak szybko przestała. Nie można powiedzieć, że nie próbowała znaleźć sobie kogoś. Chciała wierzyć, że to był tylko wyjątek, że w rzeczywistości lesbijska społeczność jest nastawiona do niej pozytywnie i uczuciowo. Gówno prawda. W końcu się poddała. Miłość nie istnieje. 

           

poniedziałek, 10 grudnia 2012

"Take me, I am the drug; take me, I am hallucinogenic."*


          Urodzona dwudziestego czwartego grudnia, roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego w Kraju Kwitnącej Wiśni, który opuściła wraz z ojcem dziesięć lat temu. Mieszanka krwi japońskiej z amsterdamską i do dzisiaj nie wiadomo, czy na pewno coś dobrego z tego wyszło. 
          Poczynając od wyglądu zewnętrznego nie można narzekać. Długie, kruczoczarne włosy okalają jej niemalże nieskalaną, dwudziestoczteroletnią jasną twarzyczkę. Nie jest charakterystyczną pięknością, ale w tłumie może zwrócić na siebie uwagę, co czyni z przyjemnością. Nie, żeby zaraz lubiła być w centrum uwagi, zresztą - niskie toto. Marne metr sześćdziesiąt pięć, to aż woła o pomstę do nieba! Na szczęście ma te swoje buty o niebotycznych obcasach i to nic, że tak jakby totalnie nie umie w nich chodzić (bo te cholerne chodniki są nierówne!). Lubi mieszać elegancję z luźnym stylem, a najbardziej uwielbia maszerować od lumpa do lumpa i z powrotem do Coco Chanel, trwoniąc swoje ciężko zarobione pieniążki i przymierając głodem. Nawiązując do owego faktu, należy wręcz wspomnieć o jakże figlarnej sylwetce, o którą dba na siłowni. I warto dodać, iż dba całkiem przypadkiem - dobre tyłki tam chadzają, co poradzisz.
          Niewinne niczym nieobsrana łąka powiesz, a diabeł tkwi w szczegółach. Spokojne i opanowane, ale spróbuj tylko nadepnąć jej na odcisk! Próżne, wredne i ciągle knuje - jeśli myślisz, że w końcu przyszła cię odwiedzić, to się pomyliłeś - przyszła zgwałcić twoją lodówkę, twoją godność i poczucie bezpieczeństwa. Małe, drobne i niepozorne, a potrafi drażnić do szaleństwa i palpitacji serca. Wszystkie kawały w jej ustach stają się popiołem, kompletnie nie posiada natury komedianta, a jej zabawność polega głównie na jej częstych, irracjonalnych zachowaniach. Jak na kobietę przystało, często zmienia zdanie, więc podróżowanie z nią po centrach handlowych, to istna tragedia na miarę armagedonu. Człowiek szczery, gdy coś jej się nie spodoba, z pewnością o tym powie (wyglądasz w tym spodniach jak pakowana szynka), ale niepytana nie zabiera głosu. Potrafi trzymać język na uwięzi bardzo długo, choć i tak w końcu pęka. Nie znosi przemocy i gruboskórności, gardzi tym na potęgę i pewnością nie omieszka poinformować o tym właściciela danej cechy.
          Miała kiedyś dziewczynę, nawet dwie (ale ta druga była rudym kotem, więc chyba się nie liczy). Mimo, iż uwielbia komentować złośliwie wszystkie zjawiska występujące na tym globie, to jest jednak osóbką niebywale tolerancyjną. Nawet jej natura typowego złośliwca nie przeszkadza innym osobom czuć się przy niej swobodnie - przy tej panience musisz być sobą, inaczej nie dasz rady. Jej życiową rolą jest prawdopodobnie wybitna postać Ciotki Dobrej Rady. Nie masz pomysłu na życie? Pomyśl o pierwszym lepszym numerze i otwórz byle jaką książkę na stronie z owym numerem. Lek na całe zło tego świata (po co mi biblia, skoro mam instrukcję czajnika?). Chora na punkcie lawendy, rzeczy uroczych i narodowej wódki. Za ideał mężczyzny uważa pana ze śmiesznym kucykiem i w szlafroku, inaczej mówiąc - samuraje to sam seks.
        Czym się para w życiu? Scenografia teatralna to coś, co kocha, ale równie dobrze mogłaby zostać testerem jedzenia... nie minęłaby się szczególnie z powołaniem i w tym przypadku.

 

A imię i nazwisko tej uroczej panienki brzmi
Kanade Mōri
 ale zdecydowanie możesz mówić jej Kana.
  
Zapraszam do wątków :)
* cytat autortwa Salvadora Dali.

niedziela, 9 grudnia 2012

W moim sercu jest drozd

który chce się wydostać
ale jestem dla niego za mocny
mówię: zostań tu
nie zamierzam się tobą
przed nikim chwalić





 Levi van Rijn 

 
22 V 1986




       Został wyrzucony ze świata jak pocisk. Opadła zawiesista mgła, ziemia powalana była gęstym smarem. Czuł pulsowanie miasta, jak gdyby było sercem zaledwie parę minut temu usuniętym z ciepłego ciała. Okna jego czynszówki ropiały i wdychał brejowaty, drażniący smród, jakby palono jakieś chemikalia. Wpatrując się w Amstel, widział błoto i pustkę, tonące lampy uliczne, mężczyzn i kobiety dławiących się śmiertelnie, mosty zarzucone domami. Jakiś facet z akordeonem przypiętym do brzucha stał opierając się o ścianę; ręce miał odcięte w nadgarstkach, ale instrument wił się między jego kikutami jak worek pełen węży. Wszechświat skurczył się, osiągając rozmiary czworoboku kamienic i nie było w nim ani gwiazd, ani drzew, ani rzek. Ludzie tu mieszkający byli martwi; zajmowali się wykonywaniem krzeseł, na których siadają inni ludzie w swoich snach.
       Przepysznie zagracony pokój, który stał się zarazem jego bezpiecznym kokonem, granicą pomiędzy odrażającymi wyziewami z zewnątrz a nim, był niemal ekshibicjonistyczny – wystarczył jeden rzut bystrego oka, żeby dowiedzieć się rzeczy, o których on sam rzadko  wspominał, głównie z czystego braku zainteresowania utrzymywaniem bardzo bliskich kontaktów z większością ludzi. Na wszystko, co go tu swą niechlujną radością obejmowało, od książek Roberta Monroe, poprzez poprzekrzywiane rockowe plakaty na jedynej zdartej do gołej cegły ścianie, porozrzucane winyle, ubrania, reprodukcje Muncha i  Cézanne’a, tomiki Bukowskiego, rozmaite posążki Buddy, gromadzone w sumie bez celu, poprzestawiane chaotycznie meble w stylu Ludwika XIV, gitarę, koniecznie niebieską, na to, na ten przerażający eklektyzm zarabiał, będąc jubilerem, początkującym, ale zdolnym. Był także, już nie dla zysku, gitarzystą, jakich wiele, może nie wielkim wirtuozem, bo sam wolał myśleć o sobie jako o szamanie, w którego targanym torsjami ciele pulsuje gitarowa dusza. Przy okazji nie robi zbytniej sensacji ze swojego zainteresowania eksterioryzacją
– nigdy nie mówił o tym głośno.
      
Wracając jednak do samego amsterdamczyka – nie przepadał za dzieleniem się czymkolwiek (poza swoimi opiniami, których nierozsądnie nie żałował), nie tylko życiem osobistym. Wynikało to, zdawać by się mogło, z rozdmuchanego egocentryzmu i ciągłej nie do końca pojętej, irytującej wręcz ucieczki, ostentacyjnego odizolowywania się w ramach czczenia swojej wolności, lecz prawdę mówiąc krył się za tym głównie strach, strach i jakaś kapryśna nieufność. Ponure niezdecydowanie, wieczne błądzenie po omacku, groteskowe popadanie w skrajności, zakażenie gniewem, zemstą i butą mogłyby definiować go najlepiej. Mogłyby, jednak były to jedynie nabyte stygmaty; to piętno, na które zasłużył sobie bądź nie, które wymyślił dla podkolorowania swojego życia lub którym został rzeczywiście obarczony.  Inaczej niż jego wrodzony brak poczucia taktu, skłonności do przesady, fascynacja brzydotą, dziecinna beztroska, destrukcyjność i bezład, deliryczne stany, które były naturalne i zapewne mniej inspirujące niż wyobrażenie takiego Leviego van Rijna, jakim wszyscy chcieli go widzieć – wyobcowany, ekscentryczny fiksat, przeklęty geniusz, potępiony artysta, brakowałoby tylko, aby podniesiono go do rangi świętego, gdzie on sam nie uznawał żadnych autorytetów. Odpychał od siebie zwracanie się do książek, nauczycieli, nauki, religii, filozofii w celu odnalezienia życiowej drogi, dążył do upojnego rozbudzenia i świadomości bez tortur, na które skazywało się społeczeństwo
. Swoją osobę traktował niemal z nieudawaną pogardą, łachmaniarski żywot natomiast – z namaszczeniem. Niejednokrotnie myślał o tym, że chciałby spłonąć jak wybuchająca bajeczna raca, niczym pająk na tle gwiazd, eksplodować całym szałem życia, który pęczniał w nim jak rozgrzane jądro.
       Dojrzał bardzo wcześnie, co nie przeszkadza mu w tym, aby utwierdzać ludzi w przekonaniu, że było inaczej, bo jako błazen lubił bajdurzyć, kpić i odwracać kota ogonem, osiągać granice nieprawdopodobieństwa, delektować się tym, co nieoczekiwane, nigdy nie okazywać zdziwienia czy zaskoczenia, jak gdyby chełpił się, że znane są mu już wszystkie oblicza tego świata, ale wciąż liczy na więcej. Pojęcie wstydu według Leviego było dość abstrakcyjne i wprowadzało do świata całkowicie niezrozumiały dla niego porządek. Lubił krytykować, gdyż miał do tego prawo, robił to jednak nagminnie, co nie znaczy, że pochwały przychodziły mu z trudem. Albo był czymś tak zaaferowany, że nie zwracał uwagi na to, że dookoła niego dzieje się coś niezwykłego, albo po prostu spotykała go rola odbiorcy trudnego i marudnego. Jego beznadziejna nieodpowiedzialność pozwalała mu na wiele swobód, brak zobowiązań i zahamowań, profesjonalizm natomiast żądał od otoczenia nieskazitelnej doskonałości – każdy jest w jakiejś dziedzinie małym hipokrytą. Nawet ten zepsuty dzieciak, bo choć zuchwały i zdefektowany, nadal uroczo, nieznośnie infantylny, tak głupio miękki i delikatny, śmiesznie zachwycony, nie tracący nigdy dystansu. Nie uciekał też nigdy w drastyczną rozwiązłość, gdyż uważał, że nie ma w tym ani ryzyka, ani poczucia humoru, pozbywanie się wszelkich zasad moralnych było odległe od jego wizji bycia wyzwolonym. Oczywiście, niektóre z takich norm tworzą z ludzi niewolników, których widywał na co dzień, egzystujących w fabrykach i kościołach, lojalnych poddanych pańswta i społeczeńswta, na co Levi nigdy w swoim przypadku by się nie zgodził. Wiedział, jak unikać konsekwencji, robiąc przy tym to, czego się pragnie.      Można o nim powiedzieć, że nigdy się nie spieszył, że był dosyć opieszały, a z tego powodu nawet szczęśliwy, że panikował, kiedy zatykały mu się uszy, że nie znosił długich rozmów telefonicznych, że nie oglądał telewizji, sentymentalnie gromadził bilety i wejściówki, w wyniku ostrej świnki został trwale bezpłodny, miał alergię na kocią sierść, uwielbiał Indian, nie potrafił zasnąć w autobusie, miał fetysz szyi, zniszczone opuszki, nie przeziębiał się, omijał ryby i owoce morza, chociaż smakowały mu krewetki, w szkole zdarzyło mu się raz powtarzać klasę, miał wstręt do sportu i góralskiej muzyki. Detale, detale - przywiązywał do nich dużą wagę, bo w kwestii problemu: Człowiek - schemat czy fenomen? opowiadał się po tej drugiej stronie. Szczegóły były wybawieniem. Szczegóły były powtarzalne, ale nigdy w tej samej konfiguracji.
      Przede wszystkim, o czym wspomnieć by należało, zawsze jest lub czuje się trochę zbyt - zbyt odważny bądź zbyt nieśmiały, zbyt zabawny lub zbyt żenujący, zbyt małomówny albo zbyt głośny, zbyt dosadny, zbyt niedokładny, zbyt zainteresowany, zbyt obojętny, zbyt łagodny, zbyt twardy. Zbyt. (Z)byt dopiero określa to, kim Levi van Rijn miałby być - kimś będącym jednocześnie na tak zwanym szczycie, ale też nurzającym się po same uszy w gównie, nigdy pomiędzy, zawsze gdzieś na marginesie skrajności, tam gdzie upycha się wszelkie rzeczy zbyteczne. Ludzie bowiem na ogół nie potrzebują przesady. Jak smutne życia muszą mieć.



odkładam go z powrotem
ale on wciąż cichutko śpiewa
(widać nie pozwalam by zdechł)
więc zasypiamy razem
z naszą słodką tajemnicą
i jest to na tyle ładne
by doprowadzić mężczyznę do płaczu
ale ja nie płaczę
a ty?




powiązania & historia


    





Cześć. Dawno nie byłam na grupowcu, dlatego wyszłam z wprawy. Wyszło jako-tako. Chciałam oddać esencję jego charakteru, bez zaczepiania o historię i takie tam. Pewnie będę to poprawiać. Na razie zachęcam do wątkowania.


sobota, 8 grudnia 2012

"I'm radioactive"

Finn Visser
22 lata 
Student IV roku technologii chemicznej, aktualnie robiący specjalizację z analityki technicznej i przemysłowej

Stereotypowe studenckie mieszkanie. Syf, kiła i mogiła. Na szczęście w tym, w którym Finn zajmował jeden z pokoi kiła jeszcze się nie panoszyła. Przynajmniej nie w jego przypadku, gdyż nie wiedział, co tam w trawie piszczy u jego współlokatorów i wolał nie wiedzieć. Ważne, że jakoś się dogadywali. I nie przeszkadzał im wspomniany wcześniej syf. Piętrzące się góry naczyń były ich największą bolączką, bowiem czasem ciężko było sobie w tych warunkach pojeść, a co jak co, ale Finn jak na prawdziwego faceta przystało, wręcz uwielbiał jeść. W końcu obiad bez mięcha to nie obiad! Całe szczęście, po jego sylwetce nie było tego widać. A i wypady na siłownię trzy razy w tygodniu robiły swoje i potęgowały ten wilczy głód, który sprawiał, że niesamowicie często Finn pochłaniał pięć solidnych posiłków dziennie, a i tak mu było mało.  
Wracając jednak do studenckiego mieszkania. Trzech facetów zamkniętych na kilkudziesięciu metrach kwadratowych. Mark, Ruben i Finn. Nie trudno sobie wyobrazić, jak to wygląda. W każdym bądź razie Finn zajmował jeden z trzech pokoi, gdzie egzystował już od trzech lat i było mu tam całkiem dobrze. Komputer stacjonarny wciśnięty w kąt, pod przeciwległą ścianą łóżko z rozkopaną pościelą, kilka półek nie zastawionych niczym szczególnym, bo też Finn nie należał do wielkich fanów literatury czy kinematografii, nie kolekcjonował też niczego podejrzanego. Do tego szafa z ubraniami momentami zaplątanymi w jeden wielki węzeł. I kot. Rudy, dwuletni kot, kocur tak właściwie, dla innych pół-kot, bo wykastrowany. Głównie towarzysz Finna, zmora pozostałej dwójki współlokatorów. Garfield. Tak, mało oryginalnie, bo ściągnięte z kreskówki i jedyne, czego Finn dla Garfielda nie chciał, to żeby przypadkiem nie zaczął przypominać posturą swojego rysunkowego imiennika.
 ****
- Finn! Do cholery jasnej, miałeś zrobić zakupy!
Na jakże znajome brzmienie swojego imienia szatyn wychylił się zza oparcia zielonej sofy w obrzydliwym kolorze zgniłej zieleni, przeżuwając intensywnie. Jego spojrzenie wyraźnie sugerowało, że jest niewinny, a nawet jeśli jednak jest, to nic takiego się nie stało. Całe szczęście, że z tej perspektywy Mark nie mógł zobaczyć całego stosu kanapek, skrupulatnie przygotowanego z resztek znalezionych w lodówce, którą nieszczęsny Finn miał uzupełnić.
Przełknąwszy, chłopak uśmiechnął się promiennie i powrócił do pozycji półleżącej, stając się jednocześnie niewidocznym dla Marka stojącego w progu pokoju.
- Mark, zrozum. To nie tak, że ja zapomniałem zrobić zakupy. Nie, skądże znowu! Ja bym zapomniał? Proszę cię! Ja po prostu należycie przygotowałem się do tego przedsięwzięcia. Po pierwsze, aby dobrze zapełnić lodówkę, najpierw postarałem się, żeby była kompletnie pusta. Wtedy więcej się do niej zmieści, prawda? Po drugie, musiałem nabrać sił, by móc później przytargać te wszystkie ciężkie siaty z samymi smakołykami. Po trzecie… - To powiedziawszy, Finn podniósł się, przeciągnął z widocznym zamiarem podjęcia się czegoś, choć sam jeszcze nie wiedział czego, gdyby jego wzrok nie spoczął na dopiero co zrobionych kanapkach i tym samym wspomniany wcześniej zamiar znikł.
- Po trzecie, nie dorzuciłeś mi się. I niby za co ja miałem zrobić te zakupy, hm? Uznałem więc, że grzecznie poczekam aż przyjdziesz i się przygotuje, o! – Ewidentnie dumny ze swojego wywodu, szatyn rzucił współlokatorowi wymowne spojrzenie i ponownie zajął się kanapkami.
- Jesteś niemożliwy, wiesz?
- Wiem, cokolwiek masz na myśli. Kanapkę?
 ****
Z łobuzerskim uśmiechem przyklejonym do twarzy szatyn chwycił niewielką szklaną buteleczkę, podszedł do koleżanki i z wspomnianej buteleczki wyciągnąwszy zakraplasz, z namaszczeniem zaczął nakrapiać fartuch niewiasty. Ta niczego nie zauważyła, więc Finn mógł w spokoju i z prawdziwym zafascynowaniem obserwować, jak w niektórych miejscach wskaźnik, którym robił na białym materiale pomarańczowe kropki, zmienia barwę w zależności od odczynu tego, czym koleżanka niegdyś się ochlapała.
- Finn, co ty robisz? Finn!!! – wrzasnęła dziewczyna, kiedy zorientowała się, co się dzieje. W odwecie szatyn został ochlapany wodą destylowaną i na moment się uspokoił, powracając do przerwanego ćwiczenia. Na moment…
****
Zdecydowanie nadpobudliwy, wykazujący kompletnie beztroskie podejście do życia. Wesołek. Dowcipniś. Optymista. Stara się nie narzekać, choć tak jak każdemu i jemu się to zdarza. Dobry kolega wszystkich, chyba że trafi się ktoś ewidentnie trudny, nie lubiący finnowego charakteru, a i tacy się zdarzają. Pracujący dorywczo tu i tam, obecnie, co by było zabawniej, w kiosku na pół etatu, przeważnie trzy razy w tygodniu w dni wolne od zajęć, lub czasem parę godzinek bezpośrednio po zajęciach. Fan wszystkiego i niczego, człowiek zagadka, który jeszcze nigdy, przenigdy nie powiedzieć jakiejkolwiek kobiecie, że ją kocha. Bo i po co, skoro miałby kłamać? Holender z urodzenia, do Amsterdamu zawitał wraz z rozpoczęciem studiów i jak widać, pozostał w nim aż do dnia dzisiejszego.

"I feel it in my bones, enough to make my system flow"
_______________________
Ostrzegam! Nie mam zielonego pojęcia, co mi z tego wyjdzie. Dawno nie byłam na blogu grupowym, dawno nie tworzyłam nowej postaci, dawno nie pisałam. Jednak od paru dni męczy mnie ochota na pisanie oraz wątkowanie, przez co w mojej głowie powstał taki oto Finn. Mam nadzieję, że to wypali, jeśli nie – nie krzyczcie!
Ostrzegam po raz kolejny! Nigdy nie miałam drygu do kart postaci, ta pewnie będzie jeszcze tryliard razy zmieniana i poprawiana, póki nie nabierze jakiegoś kształtu. Stąd Finn został opisany tak, a nie inaczej, mam nadzieję, że wystarczy, do bliższego poznania zapraszam w wątkach.
Ostrzegam po raz ostatni! Momentami krucho u mnie z czasem. Nawet bardzo krucho. Stąd, nie zdziwcie się proszę, jeśli częstotliwość odpisywania będzie stosunkowo niska, momentami nie występująca wcale. Jednak raz dziennie, raz na dwa dni postaram się odpisywać. W końcu lubię pisać! I zjawiłam się tutaj dla dobrej zabawy, więc mam nadzieję, że wybaczycie mi te drobne czasowe uszczerbki.
Dużo ogłoszeń się zebrało, miałam potrzebę wylania swoich smutków i żali, ale to już koniec.
Wątkujmy!

środa, 5 grudnia 2012

W życiu bowiem istnieją rzeczy, o które warto walczyć do samego końca.


Lucy Reinik
27 lat, nauczycielka sztuki, artystka, malarka
Matka bliźniaków: Caspiana i Harolda
Rozwódka



Do dziś rodzice wypominają jej że zmarnowała sobie życie, że powinna wyjść za mąż później, skończyć studia i dopiero potem założyć rodzinę. Choć wnuki, kochają ponad życie, nie tak wiedzieli przyszłość swojego jedynego dziecka. Lucy, bo tak właśnie jej na imię urodziła się dwadzieścia siedem lat temu, jako córka pary dentystów. Cóż, nie byli zamożną rodziną, jednak jej nigdy niczego nie brakowało. Wychowano ją tak, by zawsze była dla każdego dobra i szczera. Już od dzieciństwa, świetnie radziła sobie z chemią i biologią, dlatego też wielkim zdziwieniem było dla rodziny fakt, iż córeczka nie zostanie dentystką, przejmując rodzinną tradycję, lecz otworzy własny wernisaż, którym obecnie zajmuje się w wolnych chwilach. Bowiem z samego tworzenia, wyżyć się nie da, czasami pracuję również jako, nauczycielka sztuki. Od takie dodatkowe zajęcie. Największym błędem jak się mówi, jest fakt iż w wieku dziewiętnastu lat wyszła za mąż. Jednak ona, nigdy nie mogła to nazwać czymś złym. Zrobiła to z wielkiej, pierwszej miłości. Właśnie dlatego przez wiele lat, znosiła fakt iż jej mąż, był nieco flirtującym i chodzącym z głową w chmurach mężczyzną. Gdy na świat przyszły bliźniaki Caspian i Harold, na dłuższy czas zrezygnowała ze swoich pasji, by oddać się wychowaniu dzieci. I wtedy nastąpił przełom w jej życiu. Rozwiodła się. Z ciężkim sercem, składała papiery o rozwód. Jednak nie mogła już dłużej znieść, tego jaki był jej mąż. Potrzebowała wsparcia, a czasami wydawało się jej że wychowywała troje dzieci.  Tak się jej wydawało. Jednak podjęła tą decyzję, na którą jej rodzice, aż ze szczęścia otworzyli szampana.  Dla niej był to ciężki okres wahania, zastanowień, czy dobrze zrobiła. Jednak nie mogła pozwolić na pokazywanie   słabości przy dzieciach.
Nie pozwoliła się również zaszufladkować, jako rozwiedziona matka. O, nie. Od razu wróciła do pracy. Wznowiła również prace nad swoimi dziełami. Wcale się nie zaniedbała, nadal chodziła wymalowana i w szpilkach. Musiała wszystkim udowodnić że da radę i że nie tęskni za mężem. Czy jest to prawdą, cóż...Tylko ona to wie. Kobieta pełna ciepła i zadziornego charakterku. Lubi się pośmiać i pobawić. Po alkohol sięga rzadko, zwłaszcza ze względu na dzieci, nie wliczając lampki szampana na przyjęciach, czy wina które ją uspokaja. Nie pali i unika wszelkich środków przeciwbólowych. Jest pomocną osobą i szczerą. Otwarta i naprawdę w porządku dziewczyna. Nie uważa że mimo tego, iż ma dzieci, jej życie się skończyło i musi je poświęcić tylko pociechom, o nie. Nawet była na randce. Raz. Później zrezygnowała. Zwłaszcza gdy wylała wino, na mężczyznę z którym, była umówiona, tuż po ty jak bezczelnie, zaproponował jej spędzenie nocy u niego. Nie lubi okazywać słabości, choć w niektórych sytuacjach, po prostu jej to nie wychodzi. Uparta jak osioł, uwielbia gdy to ona ma ostatnie zdanie w kłótni. Sprawiedliwa, choć czasami lubi podjeść synom czekoladki, które dobrze ukryły. Obecnie mieszka w dwupokojowym mieszkaniu, na trzecim piętrze w centrum. Nie ma zwierząt, choć te lubi, wie jednak że dzieci są za małe, a ona zbyt zajęta. Mimo tego iż pracuje i samotnie wychowuje synów, poświęca im cały swój wolny czas. Kocha ich ponad życie. Gdy maluchy już śpią, lubi sobie usiąść  w salonie i pobrzdąkać, na swojej "przedwojennej" gitarze, która niegdyś nosiła imię Lucyl, podobnie jak właścicielka  Lucy jest średniego wzrostu kobietą, o  brązowych włosach, sięgających jej do ramion. Posiadaczka dużych zielonych oczu i pełnych ust. Jej cera jest dość jasna, jednak nigdy na nią nie narzekała. Nie można nazwać jej chudym wieszakiem, o nie. Zawsze lubiła sobie podjeść i dzięki bogu, ma dobrą przemianę materii. Jednym słowem właścicielka kobiecych kształtów. Nie jest tam jakąś, fanatyczką idealnego wyglądu, gdy tylko wraca do mieszkania, nakłada na siebie flanelową koszulę i upina włosy. 

Znajome twarze   Historie    Widziane oczyma

------------------------------------------------------------------------------------------
Karta krótko i zwięźle, ale o to mi chodziło, by od razu nie dawać Lucy na tacy. Na zdjęciach Emilie Clark, jeśli chodzi zaś o wątki, to, tak, tak, tak. No i możemy się znać, mogę zaczynać, lub wymyślać wszystko mi jedno :D

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Same shit different day.


Rodzicielstwo to ciężki kawałek chleba. Dzieci ciągle płaczą, chcą jeść, zabierają Ci cały wolny czas, aż w końcu żyjesz tylko dla tego małego człowieczka. Tyle, jeżeli chodzi o kochających rodziców. Gorzej jeżeli ciężar zmieniania pieluch spada na szesnastoletniego gówniarza i jego smarkatą koleżankę. Oboje wierzą, że penis w pochwie to świetna zabawa na piątkowe wieczory, a prezerwatywa nie jest potrzebna, bo super doświadczeni, wiedzą kiedy trzeba wyjść sprzęt. Historia to smutna i niektórym znana, jak z nastolatki robi się mama. A przynajmniej przez pierwsze czterdzieści osiem godzin po porodzie, przez które jeszcze dziewczyna miała prawa rodzicielskie. Adopcja wydawała się najodpowiedniejszym rozwiązaniem. Oboje byli młodzi, niegotowi na dziecko, za smarkaci, żeby sobie z tym poradzić. Po oddaniu małej do domu dziecka nie rozmawiali ze sobą więcej na ten temat. W zasadzie już nigdy ze sobą nie rozmawiali. Podobno silne przeżycia powinny ludzi łączyć, ale widocznie stworzenie nowego życia nie jest porównywalne z pokonaniem trolla w Święto Duchów.

Przetarł oczy. Miał za sobą ciężką noc. Kolejną, nieprzespaną noc spowodowaną tą jedną nieznośną myślą zawracającą mu głowę. Po siedemnastu latach spokoju, nagle przed jego drzwi trafia wysoka blondynka, która mówi, że jest jego córką. Pięknie. Człowiek żyje w przekonaniu, że taka chwila go nie spotka, że przeszłość nie wpieprzy mu się z buciorami do mieszkania, ale jednak – jak zwykle – zawsze musi to zrobić. Nie był głupi. Kazał zrobić testy na ojcostwo, które tylko potwierdziły, że w pokoju dla gości rzeczywiście spała jego córka. Ta sama, którą oddali z Adele do domu dziecka. Tylko dlaczego, do cholery jasnej, przyszła do niego? Spłodził ją, ale nie był przecież jej tatą. Nie śpiewał jej kołysanek, nie kupował zabawek i co ważniejsze, wcale nie żałował swojej decyzji sprzed lat. Wręcz przeciwnie, z każdym kolejnym dniem czuł się w niej pewniejszy. Mógł nadal się uczyć, pójść na studia, znaleźć pracę. Miał trzydzieści cztery lata, dom jak marzenie i pracę kardiochirurga w najlepszym szpitalu w Amsterdamie, niedaleko collegu. Żyć, nie umierać. Do szczęścia wcale nie była mu potrzebna istota o tym samym nosie, z tymi samymi stalowymi tęczówkami. Rozsądek podpowiadał, by się jej pozbył, wyrzucił z domu, zapewnił jakiś skromny kąt, ale przede wszystkim – ograniczał kontakty. Rozsądek został jednak zepchnięty na dalszy plan i dziewczyna mieszkała z nim od równego miesiąca. Zapisana do szkoły, zaszczepiona na tężec, została prawie że oficjalnym członkiem jednoosobowej rodziny Carverów.
William nie potrafił uwierzyć, że jego życie zmieniło się diametralnie przez długonogą blondynkę. Owszem, podejrzewał, że prędzej czy później to się stanie – w końcu był facetem z krwi i kości i kiedy nadarzyła mu się okazja spotkania koleżanki w dyżurce, nie wahał się – ale zawsze miał wrażenie, że długonoga blondynka będzie zauroczona jego urokiem osobistym i wibracją w głosie, niżeli przepełniona żalem za stracone w bidulu dzieciństwo. Rozczarowanie rozczarowaniem, liczył się fakt, że musiał się zmienić, a Carver nie był mężczyzną, który zmiany lubił. Podobała mu się grzeszność o jaką zakrawał, kiedy umawiał się na drinka z żonatymi koleżankami z pracy. Jeszcze bardziej podobały mu się jego wieczorne zajęcia z kardiochirurgii, na których młode, pozbawione cellulitu studentki wpatrzone były w niego jak w obrazek. Nie żałował sobie. W prawdzie powinien uczyć się na błędach (owszem, nazwijmy dzieło jego ruchliwych żołnierzyków błędem), ale gdzie wtedy podziałaby się cała zabawa? Tyle że, kiedy już ten czort w blond kłakach zawitał na jego drogiej wycieraczce, odezwało się w nim tak zwane sumienie, cichy głosik pod czerepem, mówiący że nie może dłużej być nieodpowiedzialny i zapatrzony w siebie. A przynajmniej – dzięki dokładnej williamowej analizie – aż tak nieodpowiedzialny i zapatrzony w siebie. No więc zaczął zostawiać pieniądze na lunch, pytać jak było w szkole, zamawiać na kolację pizzę. Przestał zapraszać do domu kobiety, które rano z miną koźlęcia pytały czy mogą zostawić szczoteczkę. Hamował się. Stał się prawie że miłym facetem. Prawie. Bo gdzieś tam w środku te jego zmiany zaczęły go męczyć. Nie był sobą.
Znalezienie złotego środka łatwe nie było. Było w zasadzie cholernie trudne, biorąc pod uwagę stan w jakim się znajdował – stan ojca, który prawie machinalnie leciał rano po cieple bułki. Zmora ludzkości, przynajmniej tej jej części, która dla Carvera miała jakiekolwiek znaczenie. W końcu jednak postanowił poważnie porozmawiać z córką, ustanowić reguły, przejść przez jakieś własne widzi-mi-się. W końcu to on był tutaj dorosły i mógł decydować o swoim życiu. Teraz, spełniony w swojej pracy, spełniony w wypełnionym ciszą mieszkaniu (czort w blond kłakach miał zakaz kłapania dziobem w salonie po godzinie dwudziestej drugiej), spełniony w łóżku (czort w blond kłakach nie miał dostępu do ojcowskiej sypialni, toteż był to teren bezpieczny). Prawie że pogodzony z losem i gotowy na odejście. No, może nie na odejście, bo wciąż był w pełni sił. Chciał jeszcze wiele osiągnąć, wiele zdobyć. Chciał podbić świat swoim czerepem.


William Carver | 34 lata | kardiochirurg | w wolnym czasie wykładowca medycyny | wyrodny ojciec | utopiony po zęby w money, money money | nadęty bufon | kutafon | (nie taki)stary palacz | człowiek owładnięty nałogiem zdobywania drogocennej wiedzy | pisarzyna na przyjemności | zwierzę z wyboru

Aspiracje mam za małe, w telewizji wielka dupa









Sasha Wiera Siemionow

Dwadzieścia cztery lata
Właścicielka czarnego kocura

Urzędująca w niewielkiej kawalerce
Hetero z odchyłami 

Pracująca w supermarkecie
Próbująca nie wrócić do nałogu
Ruska


POWIĄZANIA || POSTY



Musi być do wyboru, 
Zmieniać się, żeby tylko nic się nie zmieniło. 
To łatwe, niemożliwe, trudne, warte próby. 
Oczy ma, jeśli trzeba, raz modre, raz szare, 
Czarne, wesołe, bez powodu pełne łez. 
Śpi z nim jak pierwsza z brzegu, jedyna na świecie. 
Urodzi mu czworo dzieci, żadnych dzieci, jedno.
Naiwna, ale najlepiej doradzi. 
Słaba, ale udźwignie. 
Nie ma głowy na karku, to będzie ją miała. 
Czyta Jaspera i pisma kobiece. 
Nie wie po co ta śrubka i zbuduje most. 
Młoda, jak zwykle młoda, ciągle jeszcze młoda. 
Trzyma w rękach wróbelka ze złamanym skrzydłem, 
własne pieniądze na podróż daleką i długą, 
tasak do mięsa, kompres i kieliszek czystej. 
Dokąd tak biegnie, czy nie jest zmęczona. 
Ależ nie, tylko trochę, bardzo, nic nie szkodzi. 
Albo go kocha albo się uparła. 
Na dobre, na niedobre i na litość boską





I bądź tu mądrym, człowieku... Zaśpiewałabym balladę o sobie, ale nie potrafię śpiewać. Napisałabym wzniosły wiersz, ale nie potrafię pisać. Wystawiłabym sztukę, opowiadającą o moim życiu, ale nie potrafię. 
Nie lubię cofać się do historii. Co było, minęło. Niektóre chwile chciałabym zatrzymać na dłużej, nadal się nimi delektować. Innymi momentami swojego życia się brzydzę. Nie mogę zrozumieć, jakim cudem upadłam tak nisko. Nie zależało mi. Może nadal nie zależy? Pierdolnięta Ruska z brytyjskim akcentem, o to kim jestem. Córka słabej kobiety i despotycznego jegomościa, nie szanującego wartości rodzinnych. Jak u licha, miałabym wyrosnąć na odpowiedzialną osobę, mającą ideały, wyznającą pewne na ogół szanowane wartości, wierzącą w marzenia i spełniającą krok po kroku swój mały, życiowy plan? 

Spłodzono mnie w Rosji, urodziłam się w Anglii, tam dorastałam, rozpoczynając spadanie w dół. Brakowało mi skrzydeł, brakowało wiary. Dalej brakuje. Wygonili mnie z domu, ojciec mnie wygonił. Matka zmarła, kiedy miałam piętnaście lat. Brat nadal egzystuje tam, gdzie musi, pod presją Ivana, dupczy macochę i włóczy się po nocach. Nie jestem lepsza od niego, nigdy nie byłam, chociaż to on wciągnął mnie w to piekło. Małomówna egoistka. Nie myślą o innych, bo nie mam na to czasu. Chciałabym nieco lepiej myśleć o sobie, znaleźć czas na to, aby ułożyć swoje nędzne życie. Miernota. Gdyby za całokształt naszych uczynków, słów, gestów dostawalibyśmy oceny, tak jak w szkole, nie zasługiwałabym nawet na jedynkę.

Zniknęłam. Znowu. Mroczny świat wołał, zostałam wepchnięta w otchłań i przez pół roku nie umiałam wyjść na prostą. Nie umiałam stanąć na nogach. Luki w pamięci, czarne plamy przed oczyma, wymiociny dookoła, czyjaś ręka na moim brzuchu, rozchylone, spierzchnięte wargi... Mogłoby się wydawać, że umarłam. Że nie dostanę pomocy. Ale dostałam. Uczepiłam się Go, jak rzep psiego ogona i nieważne, że muszę teraz płacić za tę pomoc z nawiązką. Przynajmniej żyję, pracuję, mam dach nad głową. Jego dach nad moją głową. Jego podłoga jest moim sufitem. Słyszy wszystko, obserwuje i przychodzi. Nie mogę jednak narzekać. Gdyby nie On, już by mnie tutaj dawno nie było. Ale często niemy krzyk wyrywa się z mojego gardła, często błagam o inną pomoc.

Żyję nadal. Próbuję wyrwać się z otchłani szaleństwa i zacząć prawdziwe życie. Nie mogę, nie potrafię mimo tego, że na mojej ścieżce pojawia się coraz więcej Aniołów. Prawdziwych, którzy podtrzymują mnie na swoich skrzydłach. Nie chcę przywiązywać się do nikogo, lecz uzależnienie od ludzi staje się coraz silniejsze, jest prawdziwym narkotykiem. O dziwo, dobrym. Chciałabym kiedyś uśmiechnąć się do kogoś, myśląc o tym, jaki piękny mamy dziś dzień. Nie wiem, czy doczekam się tej chwili, ale wierzę w to. Wierzę również w to, że więcej razy się nie stoczę. 

Nie jestem kimś, kogo pokochasz od razu, nie wierzę w duperele od pierwszego wejrzenia. Wierzę w to, że seks zbliża do siebie ludzi, że pocałunki są magiczne, że dotyk czyiś dłoni na ciele może przynieść ukojenie. Warkocz w kolorze jasnego blondu, błękitne oczęta, wychudzona sylwetka. Sto siedemdziesiąt centymetrów, o wiele za mało kilogramów, brak uśmiechu, brak iskierek w oczach. Jedno jest pewne, pojawiła się chęć do życia. Do zmiany na lepsze. A co z tym idzie - coraz więcej lęków, obaw, coraz więcej oporu, którego kiedyś nie było. Ale kto powiedział, że życie jest proste?





Błąkam się po nocnych klubach
Słowa nie chcą stać się ciałem
Za daleko się posuwam
Ochujałem, ochujałem

Nie ma zasad, nie ma mądrych
Pije po to, by zapomnieć
Każdy musi w życiu zbłądzić
Nie chcesz już przychodzić do mnie

Kiedy walę aż do zrywki
Tracę film z twoim udziałem
Całym światem kręcą dziwki
Ochujałem, ochujałem

Nic nie robię, walę "głupa"
Aspiracje mam za małe
W telewizji wielka dupa





witam ponownie, po raz setny chyba... nie mogę obiecać, że będę tutaj codziennie, ale Sasha ma w sobie coś takiego, że żyć bez niej nie potrafię.     
Wątki? Powiązania? Jak najbardziej.
Kontakt: prudish.pornstar@gmail.com
Na zdjęciach: Lauryn Holmquist
Wiersz: Wisława Szymborska - Portret Kobiecy
Piosenka: Poparzeni Kawą Trzy - Ochujałem

niedziela, 2 grudnia 2012

Oh baby, we'll be old



student piątego roku inżynierii naftowej i gazowniczej
commis, młodszy kucharz, w restauracji La Rive

     No cóż, Janssen nie jest mistrzem robienia dobrego pierwszego wrażenia. Z reguły nie mówi za dużo, ot, nie ma się specjalnie z czego chwalić. Bo i z czego? Na świat przyszedł dwadzieścia cztery lata temu, szóstego grudnia, pięć minut po północy. Rodzina? Normalna. Model dwa plus jeden. Matka, przedszkolanka. Ojciec, artysta malarz. No i pies. Bernardyn. Cała historia raczej nudnawa, nie warta opowiadania na spotkaniach towarzyskich. Dziecięce krzyki, nastoletnie bunty, dorosłe decyzje. A wszystko to na tle uroczej Antwerpii. Właściwie to w Amsterdamie Edme zjawił się zupełnie przypadkiem. Niewielka klita w ścisłym centrum, niezbyt interesujące studia i dorywcza praca nigdy nie stanowiły szczytu jego marzeń. Nie, on miał przecież podbić świat. Zaczynając od wymarzonych studiów medycznych w Brukseli. Na które się cholera nie dostał. Tym sposobem, zdruzgotany młody gniewny, wylądował w stolicy Holandii. Chyba aż tak źle mu tu nie jest, w każdym razie nie narzeka. Przez miasto popierdala na irytująco hipsterskim miętowym rowerze, w wolnych chwilach wypieka babeczki z haszem, a, i stara się nie przeklinać. Żyje mu się chyba całkiem dobrze, dzieląc tak wolny czas na pracę, znajomych, własną, nieskromną osobę. Bywa niekulturalny, obdarzy cię miną znudzonego księcia, weźmiesz go za dupka. Tyle na początek.
  Choć wydobycie ropy naftowej nigdy specjalnie go nie interesowało, Janssen zdecydował się na złożenie papierów na ten kierunek. Po raz pierwszy posłuchał się ojca, życiowego nieudacznika sprzedającego japońskim turystom swoje dzieła za grosze. W końcu postanowił być tym odpowiedzialnym, wzorowym synem. Jedynym synem, gwoli ścisłości. Jest chyba dobrym studentem. Regularnie pojawia się na wykładach, na rozwalającym się macbooku prowadzi całkiem porządne notatki. Ostatnio zaczął nawet poważnie rozważać trzymiesięczny staż na platformie wiertniczej. Owszem, może nie jest to praca jego marzeń, ale nareszcie Edme czuje się na swój sposób ważny. Nie jest kolejnym psychologiem, dziennikarzem, filologiem. Jest Inżynierem. Chyba nawet głupio wierzy w to, że po studiach uda mu się zmienić świat. No bo przecież, tak jak pisze pogrubionymi literami w uczelnianej broszurce, zabezpieczenie  kraju w surowce energetyczne jest priorytetem gospodarki. W sumie to na razie Janssen raczej nie zastanawia się nad przyszłością. Cholera, lubi to swoje studenckie życie. Czas mija mu od sesji do sesji, zwykle na przesiadywaniu do późnych godzin nocnych przy butelce piwa, może dwóch. 
     Prawdziwą miłością Belga jest kuchnia. Jakoś tak od zawsze jego zdolności kulinarne wykraczały ponad przeciętne przyrządzenie jajecznicy czy podgrzanie zupy. Chyba zawdzięcza je niespełnionym ambicjom Carlijn Janssen, swojej szacownej rodzicielki. Edme lubi gotować, powolne mieszanie drewnianą łyżką w garnku gotującego się, pomidorowego sosu napawa go dziwacznym spokojem. Z iście matematyczną precyzją szatkuje marchewkę na idealnie równe paski, wprawnie podrzuca naleśniki wysoko nad patelnię, bez mrugnięcia okiem odróżni na targu świeżą rybę od tej jednodniowej. Kiedyś sztywno trzymał się przepisów swojego osobistego boga, Jamiego Olivera, ostatnio zaczyna eksperymentować na własną rękę. Jeśli jego suflet brokułowy uznasz za tylko bardzo dobry, to autorski, lawendowy crème brûlée bez dwóch zdań przyprawi cię o orgazm na podniebieniu. Tylko nie zapomnij go pochwalić, inaczej gotów jest boczyć się na ciebie przez następny miesiąc. Czasem ciężko przełknąć mu krytykę, ale chyba liczy się ze zdaniem innych, nie gotuje przecież wyłącznie dla własnej satysfakcji. W tym roku udało mu się załapać na praktykę w ekskluzywnej restauracji La Rive. Pod okiem szefa kuchni - chuja haruje w pocie czoła jako commis. Zarabia psie pieniądze, przełożony wpędził go z powrotem w tytoniowy nałóg, ale dawno Janssen nie czuł się tak szczęśliwy. 
     Z reguły Edme spędza swój wolny czas na mieście. Nie dla niego domatorski tryb życia, od kubka herbaty i jakiejś dobrej lektury zdecydowanie woli zatłoczone, głośne kluby. Czasem spotkasz go na pomniejszym wernisażu, gdzie z kieliszkiem szampana w ręce będzie próbował nie uchodzić za skończonego pseudo inteligencika. No i ma fioła na punkcie ekologii. Segreguje odpady, jeździ na rowerze, nie zostawia w pokoju włączonego światła. A fakt, że ostatnio powrócił do porannego papieroska stanowi zupełnie odrębną kwestię. Zapisał się też na jogę, chyba liczy w duchu, że może wewnętrzna harmonia pozwoli rzucić mu nałóg. Papierosy pali mentolowe, gejowskie, trochę się nawet z tego śmieje. Jakoś nigdy nie miał problemu z samoakceptacją.
     Nie lubi swoich studiów. Lubi gotować. Tyle na podsumowanie.

[po raz pierwszy w Amsterdamie, goedemorgen]