Rok osiemdziesiąty szósty. Ostatnia
kometa Halleya w dwudziestym wieku,
otrzymanie przez Tinę Turner nagrody na Hollywood Walk of Fame, wojna domowa w
Surinamie i wiele, wiele innych… Pomiędzy tymi ważnymi dla świata nowinkami
rodziło się i umierało mnóstwo osób. Weźmy sobie takiego Sergio Ramosa. To
wręcz niezdrowe, by w wieku dwudziestu sześciu lat mieć na koncie mistrzostwa
świata, dajcie spokój. Albo taki Pattinson. Pomijając (nie)sławę związaną z
wampiryzmem, to cud że w ogóle jakoś się wybił. Wniosek jest prosty – ludzie
urodzeni w osiemdziesiątym szóstym mają gdzieś wbudowaną pod czerepem
czterolistną koniczynkę. No, prawie wszyscy. Zawsze musi być jakiś wyjątek
potwierdzający regułę. Przykład? Pewnie. Siostry Olsen chociażby, bo kariera
karierą, ale… cóż, szkoda kończyć. W
każdym razie, ze wszystkich ludzi urodzonych w tym roku, nas (a przynajmniej
mnie, Was w zasadzie nie musi, ale wdzięczność z mojej strony byłaby nie do
opisania) obchodzi tylko i wyłącznie Lexi
Brant.
Lexi urodziła się w Wielkiej
Brytanii, w Nottingham, wychowana żeby kochać ojczyznę, szanować gościa w
rajtuzach (bo w końcu Robin Hoodowi oprócz zamku należy się też cześć i chwała)
i przede wszystkim, nie wychylać się. A z tym mógł być niemały problem. Już
jako dzieciak była bardzo żywiołowa. Skakanie po drzewach, zdzieranie sobie
kolan, berek i ta (cytując panią matkę) przeklęta deskorolka były na porządku
dziennym. Z wiekiem zabawy się zmieniały, chociaż brantowe roztrzepanie
pozostało na swoim miejscu. Zasady –
przede wszystkim te dotyczące wychylania się – panowały zawsze.
Załóż do szkoły spódnicę!
Nie obcinaj włosów!
Baw się lalkami!
Do książek!
I można byłoby tak pewnie cały
dzień. Idzie się domyślić, że wścieklizna, prędzej czy później, człowiekowi
uderzy do głowy, gdy matula czy ojczulek nie dają dojść do słowa i jedyne co
się liczy to nie wychodzić z szeregu. Lexi też miała tego dość. W wieku lat
osiemnastu, spakowała manatki, zostawiła karteczkę i zrywając całkowicie
kontakt ze swoim starym życiem, wyruszyła w podróż autostopem. Przygoda życia
trwała rok. Przejechała Wielką Brytanię wzdłuż i wszerz, a następnie przeniosła
się na głębsze wody – zawędrowała do Włoch, Francji, Hiszpanii, Rosji,
Bułgarii, Luxemburga, aż w końcu wylądowała w Holandii. Tam zdała maturę,
skupiając się przede wszystkim na języku angielskim, by w końcu pójść na
studia. Dziennikarstwo z komunikacją społeczną. Nie, żeby jakoś szczególnie
pociągało ją pisanie artykułów. O wiele bardziej skupiała się na reklamie. Kto
wie dlaczego jej marzeniem było zostanie copywriterem? Pewnie nawet ona nie ma
pojęcia. Cholerne dziwne stworzenie. Żadnego aktorzenia, pierdzenia w stołki, o
nie. Był za to plan praktyczny, możliwy do zrealizowania. W dzień studiowała,
wieczorami pracowała jako kelnerka, nie dając się obmacywać pijanym menelom. W
końcu, udało jej się zaliczyć sesję i z dyplomem w ręce zawędrowała do agencji
reklamowej, gdzie – czystym fartem – załapała etat.
Suche fakty z życia wzięte, coś
pięknego. Gdyby tak jednak skupić się na rzeczach ciekawszych, zapewne
zawędrowalibyśmy do sex, drugs &
alcohol, love forever i jakieś happy
ever after. Życie Lexi przez ten rok, kiedy to wędrowała z miejsca na
miejsce opierało się na jednej prostej zasadzie – you only live once. Imprezy, conocne nurkowanie w innym łóżku,
narkotykowe królestwo, alkoholowy raj. A przede wszystkim, kobiety. To, że
Brant jest lesbijką potwierdzić może pewnie kilka tuzinów panienek. To, że jest
lesbijką z prawdziwego zdarzenia (owszem, chodzi na te genialne parady
równości) mogłoby stwierdzić tyle samo. Kiedyś, kiedy nie musiała przejmować
się niczym, co noc zmieniała partnerkę, a życie było piękne i kolorowe. Potem,
chyba jako kiepski żart od losu – wpadła. I to nie w ciążę, chwalmy Pana,
dziecko miałoby przerypane. Wpadła jak śliwka w kompot w ten cholerny,
pseudo-związek. Wszystko wyglądało naprawdę pięknie: rozpustna Lexi w końcu
znajduje miłość swojego życia, staje się wierną, kochającą i przede wszystkim
zakochaną idiotką, podczas gdy ‘panna idealna’ zdradza ją na boku z jakimś
amsterdamskim lowelasem. Żeby tego było mało, w końcu odchodzi, zostawiając –
chyba tylko po to by podkreślić Boską kpinę – tylko karteczkę. Miała wtedy
jakieś dwadzieścia trzy lata i tak szybko jak zaczęła wierzyć w miłość, tak
szybko przestała. Nie można powiedzieć, że nie próbowała znaleźć sobie kogoś.
Chciała wierzyć, że to był tylko wyjątek, że w rzeczywistości lesbijska
społeczność jest nastawiona do niej pozytywnie i uczuciowo. Gówno prawda. W
końcu się poddała. Miłość nie istnieje.
3 komentarze:
{Co powiesz na jakiś dawny albo nie tak dawny romans łóżkowy naszych pań, a potem coś z tego wyniknie - w sensie znajomość zwykła :D}
[Znajomość z parad równości? Można by zainscenizowac nawet coś takiego - parada równości, a Brandi i Brant (:D) idą na przedzie, ubrane jak na karnawał w Rio...
Wreszcie mam koleżankę, która może pretendować do drugiej naczelnej lesby Amsterdamu, yoopi yay! :D]
[Siemka. Kolejna lesbijka... co my biedni zrobimy... :P]
Prześlij komentarz