A M A R E C H A R I T Y S H E L L E Y
Osiemnasty lipca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego roku
nie był szczególnym dniem. W całym Amsterdamie siąpał delikatny deszcz,
słońce schowało się za ciężkimi chmurami i tylko dwudziestostopniowa
temperatura była dowodem na to, że w Holandii aktualnie panował
środek lata. Holendrzy jednak byli do tego przyzwyczajeni, w
przeciwieństwie do żądnych zwiedzania turystów, którzy byli niewątpliwie
rozczarowani niezbyt przyjazną pogodą.
Osiemnasty lipca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego roku
na pewno nie zapadł ludziom szczególnie w pamięć. Był to kolejny
pochmurny, monotonny dzień dla większości mieszkańców Amsterdamu. Chodniki
były pełne śpieszących się donikąd przechodniów, zaś na ulicach ciągnęły
się długie rzędy trąbiących aut i innych pojazdów. Ot, nic
szczególnego. Żadnych ataków terrorystycznych, wypadków na wielką skalę
czy gwałtownych burz.
Osiemnasty lipca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego roku
był zwykłym dniem. Tego właśnie dnia przyszłaś na świat. Dokładnie trzy
minuty po północy, jako Amare Charity Shelley, córka zwykłego, holenderskiego
małżeństwa. Krucha, niewielka istota, która swoją obecnością na tym
świecie nie zmieniła zupełnie nic, prócz życia pojedynczych jednostek.
Wszakże czym jest jedna duszyczka przy milionach innych dusz?
Masz pięć lat.
Jesteś jeszcze dzieckiem. Wesołym, wiecznie rozgadanym i beztroskim
dzieckiem. Jak na pięciolatkę jesteś nadzwyczaj grzeczna. Zupełnie nie
przypominasz tych wszystkich rozpieszczonych bachorów, które awanturują
się z byle powodu. Posłuszna i jakże urocza z ciebie istotka, która
zawsze i wszędzie zachowuje się wzorowo. Złote dziecko, oczko w głowie
rodziców. Tylko niekiedy potrafisz być niewyobrażalnie męcząca.
Szczególnie, gdy niemal codziennie przyprowadzasz do domu jakieś
bezpańskie zwierzę, a rodzice nie mają serca ci się sprzeciwić, widząc
te twoje duże, błagalne ślepia.
Masz czternaście lat. Chodzisz do szkoły, masz dobre oceny, trzymasz się ze swoją małą grupką znajomych. Nie w głowie ci chłopcy, ubrania, kosmetyki czy imprezy. Nie, ty wolisz siąść w zaciszu swojego pokoju z książką w ręku, aby zatopić się w innym świecie, lepszym świecie. Świecie, w którym wszyscy są mili i uprzejmi, w świecie, gdzie nie ma miejsca na chamstwo, egoizm i nietolerancję. Bo ty chcesz pokoju. Chcesz, aby na Ziemi zapanował pokój, aby wszyscy pomagali sobie nawzajem, byli bezinteresowni. Wiesz jednak, że to tylko twoje marzenia.
Masz dziewiętnaście lat.
Nawet nie wiesz jakim sposobem ten czas tak szybko minął. Jesteś dumną studentką. Studentką filologi hiszpańskiej, bo tak sobie to wszystko wymyśliłaś. Postanowiłaś wreszcie się usamodzielnić, dlatego mieszkasz sama, z dala od nadopiekuńczych ludzi, którzy są twoimi rodzicami. Dorabiasz w niewielkiej kwiaciarni, w wolnych chwilach grasz sobie na skrzypcach, wieczorami siedzisz wśród książek i się uczysz. Nudne i monotonne życie, powiedzą inni. Ale ty właśnie takie życie lubisz.
Jesteś człowiekiem.
Człowiekiem wrażliwym, podatnym na zranienia, który swoimi największymi
sekretami nie dzieli się nawet z przyjacielem. Człowiekiem o dobrym
sercu, pełnym nadziei, miłości i wiary w ludzi. Człowiekiem zbyt ufnym i
naiwnym, aby samodzielnie przetrwać w tym brutalnym świecie, dającym
się zmanipulować wszystkim dookoła, choć za każdym razem przyrzekasz, że
był to ostatni raz. Nic się jednak nie zmienia. Za każdym razem dajesz
się nabierać na te same kłamstwa. Wierzysz innym i robisz to, co chcą,
gdyż za bardzo boisz się odrzucenia. Chcesz być lubiana, chcesz być
kochana, chcesz czuć, że ktoś obok ciebie zawsze jest.
Jesteś kobietą. Kobietą jak inne młode dziewczęta w twoim wieku, a jednocześnie zupełnie
inną. Kobietą wiecznie roześmianą, która nigdy nie daje po sobie
poznać, że coś jest nie tak. Wszystko dusisz w sobie, bojąc się obarczać
innych swoimi problemami, które zżerają cię powoli od środka niczym
pasożyt, nie chcąc doprowadzić do twego ostatecznego końca. Codziennie robisz dobrą minę do złej gry, cały czas udając. Masochistka,
tak powiadają. I kto wie, może jest w tym odrobina prawdy? Nie zważasz
bowiem na swoje uczucia, które tłumisz w sobie. Chcesz być po prostu jak
inni, choć tobie nigdy się to nie uda. Zbyt wielka z ciebie perfekcjonistka, aby wpasować się do stereotypu dzisiejszej kobiety.
|| LAT 19 || STUDENTKA FILOLOGII HISZPAŃSKIEJ ||
|| DORABIA W KWIACIARNI || MIESZKA W NIEWIELKIEJ KAMIENICY ||
--------------------------------------------------------------------------------------
Witam!
Cytat w tytule -
Cassandra Clare.
Na zdjęciach Alice Englert.
7 komentarzy:
[HOLENDRZY. Holendrzy.
Jesli masz pomysl na wątek, to zapraszam :3]
//Helena
[jak w kwiaciarni to Alex chce znac! Alex regularnie kupuje kwiatki! XD]
[Coś jak była Bran - taka delikatna, miła, cudowne dziecię. Co Ty na to, by się znały już? Może z jakiejś imprezy? Amare poszłaby na jakąś suto zakrapianą imprezę, nie czułaby się tam zbyt dobrze, więc Bran, jako dobry duszek, zabrałaby ją w jakieś osobne miejsce? :D]
[ha! mozesz nawet cos zacząć XDDDD]
[hej, ho. Chętna na wątek? Jeśli chodzi o Gasparda to można go spotkać i na uczelni i w klubie, i mogą być sąsiadami :)]
[moje dobre serce kiedys mnie zabije.. xD]
Dzień jak co dzień, najpierw heroiczna walka z samym sobą na brzgu łózka, a później kilka godzin na uczelni, gdzie mało nie umarł ze śmiechu widząc swojego promotora pochylonego nad jego zarysem doktoratu. Biedny człowiek, tak bardzo przeżywa alexowy temat. Ale cóż, Alexander nie zamierza go zmieniać. Wracając do domu zahaczył o ulubioną kwaciarnię, w której od dłuższego czasu zaopatrywał się w kwiatki dla Heleny - Dzień dobry bardzo! Ten sam zestaw co zwykle! - rzucił zaraz po wejściu (wjechaniu?) do pomieszczenia.
[Proszę o znak życia w administracji, jako deklarację dalszego przebywania na blogu ;)]
Prześlij komentarz