Tytuł wzięty stąd. Dobrze się słuchało przy pisaniu.
Wolna wola - słuchaj lub nie.
- A gdybyś był kobietą?
Pytanie zawisło w powietrzu,
usłużnie podtrzymywane przez ciężki, papierosowy dym. Taki prawdziwy,
wpychający wydychane powietrze z powrotem do płuc, niemalże namacalny dym,
który przesącza materiał, włosy i skórę ostrą wonią tytoniu. Chantal zawsze
paliła takie papierosy, a Savva momentami chciał się gdzieś schować, z tym
swoim mentolowym surogatem prawdziwego szluga. Bo teoretycznie próbował
przestać palić. I był na bardzo dobrej drodze, chociaż właściwie nic nie
zmienił. Ale wiara w siebie i autosugestia to podstawa, czyż nie?
Byli na zapleczu baru, w naprędce
przydzielonej im małej kanciapie, która zapewne służyła na co dzień za magazyn
rzeczy zbędnych. Prawda, powinni byli już opuścić to miejsce, razem z resztą
zespołu, który tworzyli ludzie również wynalezieni tak na zapalenie płuc, ale i
Savva, i Chantal uporczywie przeciągali ten przyjemny, leniwy moment, gdy po
koncercie trzeba zebrać wszystkie swoje graty i poprzez noc, doholować się
jakoś do mieszkania. Ale jeszcze jeden papieros, ale przecież skrzypce trzeba
jeszcze po raz setny przetrzeć ściereczką, usuwając niewidzialny brud, a i
przecież nikt nas stąd nie wygania. Siedzieli więc na skrzynkach po piwie, czy
też właściwie – Chantal siedziała, bowiem już jakiś czas temu kilkoma
gwałtownymi ruchami zepchnęła Savvę na podłogę. Nie było w tym żadnego
negatywnego przesłania; jeszcze przed chwilą Rosjanin opierał głowę na przykrytym
pończochą i kremowym materiałem krótkiej sukienki udzie. Jednakże słysząc
pytanie, tak niespodziewane i dziwne, poderwał głowę jak spłoszone zwierzę.
Uspokoił się jednak, a spojrzenie obojętnych szarych oczu wbił w trzymanego
przez Chantal papierosa.
- Daj to paskudztwo – wyciągnął
żylastą dłoń w kierunku kobiety. Ta zaśmiała się ochryple, potrząsając burzą
czarnych loków. Odchyliła tułów do tyłu, tak, że również i papieros znalazł się
poza zasięgiem Savvy.
- Zapytałam cię o coś – teraz znów
pochyliła się do przodu, niemalże składając się wpół; piersi jej wsparły się na
udach, nosem niemalże dotykała nosa Savvy. Jednakże rękę, w której tak
beztrosko spalał się papieros, trzymała wciąż za daleko, wciąż z tyłu. – I to
mnie naprawdę interesuje.
Nie, nie dawała nigdy odczuć swego
niewątpliwie dominującego charakteru; ale potrafiła nie tyle zmusić, co
subtelnie nakłonić ludzi, by robili to, na czym jej zależało. Savva zdawał
sobie sprawę z tych subtelnych machinacji, ale zawsze się im poddawał;
fascynowało go to. Sama osoba Chantal była dla niego fascynująca.
Zawsze powtarzała, że nie lubi
swojego imienia. Jej zdaniem, pasowałoby raczej na pseudonim jakiejś wyuzdanej
panny z dzielnicy Czerwonych Latarni, a nie imię, które uczciwa, pobożna
Afroamerykanka może nadać swojej córce. Było kompletnie niedopasowane do
świata, w którym żyła; małego, ciepłego świata kwiaciarki i właściciela sklepu
z rowerami, świata emigrantów, którym się udało. Można pokusić się o
stwierdzenie, że to imię nakazało jej wyrwanie się z, może nie sielankowego,
ale szczęśliwego i porządnego życia. Ale to byłoby głupie, wierzyć, że imię
może coś n a k a z a ć. To były jedynie
naturalne predyspozycje, wrodzone wyczucie rytmu, przyjemny, głęboki głos o
dosyć niskich rejestrach, z lekką chrypką, która końce wyrazów czyniła ostrymi,
niewykończonymi, ale i przez to właśnie frapującymi.
I właśnie tym niskim, przyjemnym jak
pomruk kota głosem po raz kolejny zadała to dziwaczne pytanie.
- A gdybyś był kobietą? No? –
ponagliła.
Pytanie, chociaż wzięte z sufitu,
nijak nie przystające do sytuacji i naiwne w gruncie rzeczy, było ciekawe.
Swoją drogą, Carl Gustaw Jung twierdził, że każdy ma w sobie pierwiastek płci
przeciwnej. Ten nagły przebłysk sprawił, że Savva zdziwił się, iż nie spytał
Chantal jako pierwszy, co byłoby gdyby ona z kolei była mężczyzną. Głupie,
dziecinne pytania. A mimo to z lubością zagłębił się w otchłań swoich myśli,
kreując obraz nierzeczywisty własnej osoby.
Nie miałby dobrego wzorca kobiety,
jak i również mężczyzny, tego podstawowego zbioru wskazówek, w który wyposażają
bliscy, który zawsze jest podświadomie wykorzystywany jako drogowskaz. W domu
trwał stan wiecznego napięcia; cisza przed burzą, której nigdy nie było, a
która by wszystko uzdrowiła.
Matce często trzęsły się ręce. Przy
robieniu maści, wydawaniu reszty, krojeniu mięsa. Starała się spokojnie
dokończyć to, co robiła, a potem zaciskała żylaste, blade dłonie, podobne do
dłoni Savvy, w pięści, aż równo przycięte paznokcie wbijały się w suchą skórę
wnętrza dłoni. Stała tak, zaciskając pięści, ze spuszczoną głową, wycofana do
swego wnętrza. Zdarzało się to niemal codziennie, nie trwało nawet ułamka
sekundy. Jeśliby ktoś wtedy zapytał, czy coś się stało, odpowiedź była tylko
jedna.
Radzę
sobie.
Niewątpliwie, miała nerwicę.
Pamiętał, jak myła ręce, niemal po każdej jednej czynności, najpierw ściągnąć
obrączkę, umyć ją, potem każdy palec z osobna, wytrzeć obrączkę, wytrzeć ręce,
najlepiej jednorazowym ręcznikiem, założyć obrączkę. Ta ślubna obrączka była
jakimś przekleństwem; matka wciąż bała się, że ją zgubi. Kiedyś nawet wieszała
ją na łańcuszku, ale wtedy zaistniała obawa, że łańcuszek się przerwie. Znowu
nosiła ją na palcu, w równych odstępach czasu sprawdzając, czy nadal tam jest.
Zawsze dotykała jej opuszkiem palca wskazującego.
Cierpiała na bezsenność, ale nie
zażywała leków; bała się uzależnienia. Bywały noce, gdy chodziła po całym
mieszkaniu, albo gotowała. Inaczej niż za dnia, czyniła wszystko ostentacyjnie
głośno. Miał może dziesięć lat, gdy kiedyś w nocy matka niezwykle hałasowała w
kuchni. Poszedł do niej. Krzyczała, że ma wracać do siebie i iść spać. Potem
przyszła i przeprosiła.
Dziwaczna też była ich relacja,
matki i syna. Zazwyczaj oschła, zimna wręcz,
z boku zdawała się być jedynie surowym wychowaniem. Wyprostuj się.
Ćwicz. Co ty najlepszego zrobiłeś?! Zachowuj się. Tego ci nie wolno. Tamtego
nie wypada. Gdy jednak bywała na granicy psychicznej wytrzymałości, matka
potrafiła się rozpłakać jak małe dziecko i przytulić Savvę. Zbierała się nawet
w sobie, by coś powiedzieć, otwierała usta, które malowała szminka jedynie
wtedy, gdy przychodzili goście…
Radzę
sobie. I znów była odległa, ale chłopak czuł ten psychiczny ciężar, czuł,
że również został nim obarczony. Że jest partnerem w problemach, próbą poszukiwania
zrozumienia u mężczyzny, chociaż jest tylko dzieckiem. Częsta praktyka, gdy mąż
jest partnerem tylko z nazwy. Nie, nie opuścił rodziny, skądże. Pan Borys
Rogożkin mieszkał ze swoją żoną Zoją i dziećmi, tworząc iluzję rodziny
zadowolonej. Pan Borys Rogożkin, ucieleśnienie wszelkich prawideł o
słowiańskiej urodzie, miły, może nieco jowialny, magister farmacji, z dobrej
rodziny, aptekę to od pokoleń mają! Pan Borys Rogożkin, perfekcjonista, lecz
jedynie względem innych. Pan Borys Rogożkin, niezwykle apodyktyczna persona.
Pan Borys Rogożkin, ojciec Savvy.
Ojciec, też niewątpliwie ważna
persona, jedna z tych, co dają zestaw podświadomych wskazań, jeśli akurat
chodzi o ten przypadek – przypadek kobiety, jedynie wyimaginowany – daje
wskazówki co do poszukiwań partnera. Tworzy to nie tyle charakter osoby, co
oczekiwania i zgodę na pewne traktowanie. To, co widział w domu. Gra pozorów.
Tylko czekać, aż to wszystko wybuchnie, pęknie wrzód i wyleje się ropa żalu. Na
złość, nigdy nic się nie działo.
Czyli żegnaj, stabilności
emocjonalna! Należałby najprawdopodobniej do tych neurotycznych stworzeń, które
lgną do każdego, kto zdawać się będzie niedostępnym, a jednocześnie pogardzać
tymi, który są ową neurotycznością zafascynowani. Uporczywe pragnienie uznania,
miłości, bliskości, a jednoczesne unikanie tych wszystkich doznań, spłycanie
relacji międzyludzkich, porzucanie tych, który dają coś więcej, bezwarunkowo i
szczerze. Strach zaszczutego zwierzęcia, pokusa zatrutego motyla? Urocze,
poetyckie określenia na… na co?
Przecież to właśnie nie istnieje.
Absolutnie. Zupełnie. To była zabawa z własną wiedzą, zmysłem obserwacji i
psychiką. Prawda?
Zadziwiające, jak cały ten potok
myśli krótko trwał. Zdać by się mogło, że całe wieki, milenia milczenia w
śpiączce rozmyślań, kiedy to tak naprawdę… mgnienie oka. Chantal nadal spogląda
z lekką jedynie sugestią pośpiechu w czarnych, okolonych grubymi rzęsami
oczach.
- Cóż – zaczął Savva. Potoki myśli
znów spłynęły, mieszając się ze sobą, tworząc chaotyczną powódź tego, co chciał
powiedzieć i tego, czego nie mówić wolałby nikomu. Chantal rozciągnęła w
uśmiechu usta, zdaniem niektórych zbyt wulgarnie wydęte, ukazując duże, równe
zęby. Był to zwyczajnie przyjacielski uśmiech, zachęcający do kontynuowania.
Dziwny uśmiech, bez krztyny złośliwości czy chociażby znudzenia; Chantal niemal
zawsze wyglądała na lekko znudzoną, bowiem powieki naturalnie lekko opadały na
jej oczy o wykroju migdałów, a po pełnych ustach igrał dekadencki grymas.
Savva wyprostował się i przeczesał
dłonią włosy.
- Gdybym był kobietą – zawiesił
głos. – Zapewne posiadałbym cycki – przerażające, brzmienie tego słowa w ustach
człowieka tak uroczo oficjalnego, przerażające nawet wtedy, gdy siedzi po
turecku na zakurzonej podłodze, gdy koszula zdążyła się już nieprawdopodobnie
wymiąć, a muszka zagubić. Tak idiotyczna odpowiedź, uwłaczająca nawet
kompletnemu intelektualnemu dnu, a teraz jeszcze jakby wyolbrzymiona w swej
wulgarności.
Mimo tego wszystkiego, Chantal
roześmiała się krótko, chociaż przed sekundą dosłownie jej oczy rozwarte były
szeroko w wyrazie niedowierzania. Potrząsnęła głową, znów wprawiając w ruch swe
czarne loki i po raz kolejny zasłaniając duże, kremowe kolczyki. Wreszcie,
podała Savvie papierosa, przekrzywiając głowę jak zaciekawiony ptak i spoglądając
z kiepsko maskowanym politowaniem na swego rozmówcę. Cisza, tylko przytłumione
dźwięki z klubu i lekkie westchnienie. Więcej gryzącego dymu w powietrzu.
- Zbieram się – stwierdziła po
prostu, wstając ze skrzynki. Wsunęła na nogi niebotycznie wysokie buty. Była
kobietą słusznego wzrostu, lecz nie wyglądała komicznie na wysokim obcasie.
Patrzył, jak nieśpiesznie kieruje się do wyjścia, kołysząc szerokimi biodrami
ideału matki; o, poszło jej oczko w pończosze. Nie odezwał się, sama zauważy.
Nie czekała, a on nie miał zamiaru
jej odprowadzać. Pewnie tam, pod drzwiami, otulony nocą, waruje wiernie ten
pianista, co z nim dzisiaj grali, znajomy Chantal. Jakby zobaczył, że Savva
wychodzi razem z nią, to jak nic zacząłby warczeć i puszyć się w atawistycznym,
samczym odruchu odstraszenia rywala. Ale przecież Savva nie jest żadnym
zagrożeniem. Z zaciekawieniem podszytym lekką zgrozą zauważył, że, jak zwykle,
popiół z papierosa strzepnął ruchem miękkim i dziwacznie kobiecym.
Dziś ten fakt, bezwiedny odruch
odnotowywany codziennie, wytrącał z równowagi.
_____________________________________
Miej dobry pomysł. Zapomnij jego część. Zakończ puentą niskich lotów. Ciesz się z trzech stron tekstu.
Za dużo Manna, za dużo magazynów psychologicznych, za dużo herbaty.
1 komentarz:
[ Już na starcie + za The Doorsów. Interesujący styl pisania - a przynajmniej nietuzinkowy, użyte słowa niecodzienne są właściwie użyte. Interpunkcja cacy, składania tysz, trolololo~ Nie serio, podobało mi się. Chociaż smutna jestem - uwiedziona twym stylem pisania i ogólną "rozkminą" (opisy masz przecudne, normalnie uczta intelektualna) byłam zawiedziona brakiem szerszej odpowiedzi ze strony Savvy. Chociaż była rozrabiająca, przyznaję :D
Pamiętam cię ze onetowego ACa, też naskrobałaś parę notek, aczkolwiek nasze postacie nie miał wątku - nie ten świat, że tak to ujmę. Niemniej jednak, teraz oczekuję tego wątku. Grywa w jazz-clubach? No to wątek jak nic a i okoliczności jak najbardziej sprzyjające. Napiszę jednak coś konkretniejszego jednak jutro, bo teraz idę do wyrka.
I miło, że w czasach, gdzie postu, a co dopiero ciekawego, na grupowcach ze świecą szukać, można na coś liczyć ;) ]
Prześlij komentarz