- Straciłem Sen.
- Co?
- Sens życia, wiesz. Aborygeni wierzą, że każdy ma swój Sen. I on jest sensem, wyznacza kurs w życiu.
- Nie jesteś Aborygenem.
- Ale i tak go straciłem. Sprzedaję obrazy, a one biorą się ze Snu.
- Przecież ostatnio nic nie malujesz.
- No tak. Chronię resztki Snu.
- Grając w kościele w dzielnicy czerwonych latarni?
- Lepsze to niż nic.
Szału nie ma. Ulubione powiedzenie, nierozerwalnie połączone z jego osobą, wciśnięte pomiędzy takty nuconej zadziwiająco czystym głosem melodii. Nie pasuje do fizjonomii ta barwa głosu; powinien piać z przepicia, pokasływać od papierosów. W końcu z wyglądu niekiedy blisko mu do lumpa; jak nie ogoli się przez dwa, trzy dni, nie rozczesze długich, w konsystencji swojej podobnych do wełny, ciemnych włosów. Stara, flanelowa koszula, spodnie podarte, jakby psu z gardła wyjęte. Jeszcze te mętne, źle patrzące, mahoniowej barwy oczy. Czasami jeszcze pet lub wykałaczka w kąciku pełnych, jakby z innej twarzy wziętych ust. Przez nieco ciemniejszą od przeciętnej karnację wygląda na Gruzina, może Bułgara. Proszę państwa, przyszedł organista!
Gdy jednak spojrzy się na jego ręce, ale jakże mało ludzi zwraca uwagę na ten istotny szczegół, gdy gałki oczne nieomal opuszczają swoje miejsce, a szczęka metaforycznie pędzi na spotkanie z podłogą!, jednakże, gdyby spojrzeć - na te dziwnie uwypuklone w nadgarstku, z widocznymi splotami żył, o nieomal idealnie koliście wykończonych opuszkach dłonie - już się wie, że są one stworzone dla muzyki, obojętnie jakiej, byle tylko mogły dobywać z instrumentu dźwięki, bo bez tego wydają się nie tyle zwyczajnie marnować, co zwijać w sobie i niknąć jak niepodlewana roślina, tracą to, co najważniejsze.
Paradoksalnie, przez dłuższy czas muzyka nie była w jego życiu istotna. Zamiast tego, były kobiety. Matka, babka, ta dziewczyna, co mieszkała piętro wyżej, jak zaszła w ciążę, to chodził dla niej po zakupy. Życie zdominowane przez pierwiastek kobiecy, bo ojciec przecież nie istniał, chociaż dziecko było; nie ma tu mowy po prawdzie o cudzie wiatropylności, bo matka idealnie pamiętała chwile, które dały życie jedynemu synowi, chwile poprzedzone pseudoromantyczną rozmową na dachu kamienicy, sympatyczne zakończenie półrocznego życia na kocią łapę. I nie było żadnego żalu, błagań na kolanach, żeby nie zostawiał, żeby było wszystko po bożemu, żeby przyrzekł przed ołtarzem dowolnej religii, że i w zdrowiu, i w chorobie, i podczas powodzi, i gdy nastąpi susza stulecia... Nie. To i ojca nie ma. Jest za to wychowanie przez liberalny, lecz jedynie wobec siebie nawzajem, kobiecy sabat, o zgrozo. Niby przystawał do tego światka, lecz jednocześnie był niesamowicie wyobcowany. Przeniosło się to na wszelkie sfery życia, banalnie porównując - był jak fragment puzzli z układanki, która gdzieś zaginęła, a teraz na siłę upychany jest do innych.
Bezwiednie, twórczo przekształcał zakodowane w podświadomości poczucie odmienności. Malarstwo, pierwsze, co się wyłoniło z chaosu predyspozycji, początkowo biernie podporządkowane wskazówkom - uczyła go ta dziewczyna z piętra wyżej, studiowała na ASP albo politechnice, już nie pamiętał - potem stało się wybujałe, własne. Nokturny i portrety, dwa jedyne, uparcie powtarzane tematy. Ulice nocą, odbicie neonów na ciemnych wówczas wystawach sklepów, marne spelunki, posępni ludzie nad kieliszkami wódki, dygotliwe światło żarówki pogłębia cienie na ich twarzach, prostytutka na rogu ulicy; ma na sobie jedynie szorty i pierzaste jakby, różowe bolerko, a przecież jest grudzień, śnieg, wilgoć, bida z nędzą, portrety smutnookich dzieci z blokowiska, sędziwy pan jak żółw, złożony ze zmarszczek i skorupy staromodnego garnituru - wszystko to maluje z pietyzmem godnym starych mistrzów, w każdym pociągnięciu pędzla oddając hołd trupom, których dzieła oglądamy w muzeach, których reprodukcje namiętnie kupujemy.
Potem nadeszła muzyka; świat malarza, świat ciszy, zszedł na drugi plan, wciąż traktowany z serdecznością, ale o wiele bardziej pociągający stał się świat polifonicznego hałasu, zmysłowej harmonii rozwibrowanych dźwięków.
Malarstwo jest ćwiartowaniem duszy i wypuszczaniem tychże kawałków, upiornych latawców, na wiatr. Muzyka, dla tego konkretnego człowieka pianino, fortepian, organy, nawet i fisharmonia - muzyka łata duszę kolorowymi, schizofrenicznymi fragmentami.
Można wysnuć wniosek, że należy do tych bezczelnych i nawiedzonych, zbyt pewnych siebie, takich, co to osobliwie pociągają nastoletnie dziewczyny, bo są tacy samczo władczy, nieskrępowani, wulgarni, o naturze pieniacza; jak taki rockman z ubiegłego wieku, kusząca odskocznia od mdłego świata, sposób przyprawienia rodziców o apopleksję. Przecież na takiego wygląda, gdy tak łypnie spod strzechy czarnych kłaków, kurzy papierosa za papierosem, od dymu czerwienieją mu powieki, ale to nic. Bawi go owa zaistniała poprzez błędne pierwsze wrażenie sytuacja, uznanie przez społeczeństwo za tego, co już dawno poza nawias wypadł, który żyje na swych wyboistych, delirycznych ścieżkach artysty. Tego chcecie? Makabry? Chcecie patrzeć, jak po tych wszystkich ekscesach, po wzleceniu pod niebiosa, zaryje pyskiem w chodnik i będzie zdychał na ulicy? Oczywiście, że chcecie. Chcecie widzieć to wszystko, mieć rozrywkę kosztem cudzych nieszczęść; ale przecież sam się o to prosił. Ten cynik, człowiek boleśnie praktyczny, nastawiony na dobrobyt własnego Ja. Co z tego, że dobrobyt ten najlepiej przejawiałby się w nieposiadaniu niczego, całkowitym wyzwoleniu z okowów tabu współczesnego świata, który łamiąc wszelkie zasady, jest jednocześnie świątobliwie wręcz pruderyjny? Czemu nie da się osiągnąć stanu ideału, szczęścia, jednej wielkiej gigantycznej koncentracji, w której rozpłynie się wszystko?...
Nie może tego osiągnąć; obdarzony takim postrzeganiem, że szczęśliwym być nie może, a jednocześnie niewystarczająco mądry, by z tego zrezygnować. Przynajmniej tyle, że nie żyje żadną ideą. Życie dla szlachetnych idei jest krótkie i przepełnione bolesnym rozczarowaniem. Nie może osiągnąć szczytu, więc się bawi. Udaje. Niektórym w ten sposób zaimponuje, niektórych zgorszy. Ale będzie się coś działo. Bo nienawidzi m a r t w e g o b e z r u c h u. Martwota nie, śmierć tak - śmierć jest fenomenem, umieranie na niby to świetna, relaksująca zabawa, takie słowa włożył rosyjsko - amerykański pisarz w usta bohatera, Wilde'a.
Może być i sympatyczny, jak już nie gra przed światem. Może być i czuły dla drugiej osoby, nie tylko obrazów i muzyki. Może i mieć wiele ciekawego do powiedzenia, jeśli znajdzie się ktoś, kto będzie chciał słuchać. Może, a najpewniej to właśnie zrobi, po prostu wstać i wyjść. Rzeczy prawdziwie osobiste zmieści w pudełku po butach; ogółem, nie lubi posiadać czegoś, z czym łączy się jakaś dziwaczna, emocjonalna więź, jakieś wspomnienie. Najlepiej czuje się w pustym pokoju. Tylko materac i sztaluga, oto i namiastka raju. Minimalista, a przecież winien być człowiekiem, który jak chomik utyka różne drobiazgi po domu, w każdej szufladzie, szczelinie, w pamięci. Ale nie. Minimalista życiowy i uczuciowy. Bo nie ma po co się otwierać; równie dobrze można sobie nerkę wyjąć i podać ją na wyciągniętej dłoni innym ludziom. Zaczną się odsuwać z niesmakiem i atawistycznym przerażeniem, kręcić palcem kółka przy skroni. Dlatego też, po prostu nie warto.
Degrengolada totalna. Chociaż złym nazwać go nie można; nikt nie jest zły z natury. Dobry też nie. Bo wszystko jest takie, jakim nam się może wydawać. Ale on akurat tkwi uparcie w półcieniach, pomiędzy bezpiecznymi szarościami. Ani zły, ani dobry, w chwiejnej równowadze znienawidzonego przez wszystkich pomiędzy. Bo nie da się go rozgryźć. A, paradoksalnie, kameleonem nie jest, nie zawsze i nie dla każdego się dostosuje, ale też nie odstaje wielce od materii świata. Po prostu stara się przebywać poza nią. Prócz drobnych przyjemności dających ułudę szczęścia, takowa wiele nie ma do zaoferowania. Swoją drogą, tabletki skondensowanego szczęścia, sprzedawane na ulicy, to byłoby to. Ostateczne rozwiązanie lepsze niż miotanie się w matni własnych wewnętrznych konfliktów. Zbyt skomplikowane to wszystko nawet dla niego samego, ten cały luz, dystans do świata i pustej kompletnie lodówki, ręce w kieszeniach i zawadiacko nucone kantaty kościelne Bacha, przeplecione pogwizdywaniem blues'owych melodii, to wszystko jest efektem zagubienia się w sobie, zatartą granicą świata delirycznej rzeczywistości, w której żyć byłoby przyjemniej, i tej rzeczywistości chropowatej jak pumeks, która uderza z siłą pianina zrzuconego z ósmego piętra. Zabawne, ale pianino winno raczej należeć do pierwszej z dwóch płaszczyzn bytu, otulać jak miękki szalik. Zabawne, cały czas jest boleśnie świadomy wszystkiego, każdego jednego problemu, każdej komórki ciała. Najwyżej spycha problemy na bok, idzie w tango, chociaż to nie pomaga. Wszystko wraca, czai się z boku, kłuje jak krzaki gorzko - kwaśnych jeżyn.
Ach, jeśli już jednak umrze, zwłoki należy skremować, niech nie zabierają jakże potrzebnej przestrzeni. I przesypać do słoika po dżemie.
Sergiusz Rotke,
09. 03. 1985, Kraków,
Absolwent Akademii Muzycznej
Absolwent Akademii Muzycznej
Organista, gra, gdzie się da,
malarz - amator,
ale może robić wszystko,
o mały włos żonaty,
z mieszkania prawdopodobnie
niedługo go wywalą,
plus trzy gramy nieprzewidywalności.
Nie dokarmiać.
Diabły i anioły || Odleciał(y)o
___________________________________________________
Bry. Wątki, powiązania, wszystko.
Masz pomysł, ja zacznę.
Ja mam pomysł, ty zaczynasz.
Bawi mnie dziecinność takich układów, ale są przydatne.
17 komentarzy:
[Genialna postać ;) Niestety, mój mózg nie funkcjonuje na takich obrotach, na jakich chciałabym, żeby funkcjonował i nic wymyślić nie potrafię :(]
[jaki fajny chłopczyk! :D co Ty na to, żeby zaprzyjaźnić go z moją Kofler, hm? bo są tacy do siebie podobny, rozczochrani, we flanelowych koszulach i ze sztalugą w pustym mieszkaniu :)]
To było ciężkie do zrozumienia, jak ktoś żyjący w XXI wieku może się obyć bez najnowszego smartfona z milionem aplikacji. Jak ktoś w ogóle mógł się obyć bez telefonu?!
A Koffler mogła. Mało tego - było jej w tym układzie bardzo wygodnie. Nikt jej nie przeszkadzał, nikt jej o niczym nie przypominał, ni nie zawracał dupy. Żyć nie umierać.
Wystarczył jej internet. Chociaż i tu nie grzeszyła szczególnym uspołecznieniem. Biedne dziecko, nawet facebooka nie miało. W chwilach, gdy jednak brakowało jej ludzi pisała maile. Na przykład takie: "Rotke, wpadnij w piątek o ósmej na pizze i piwo, wykorzystam cię seksualnie".
Oczywiście mając na myśli wykorzystanie seksualne, nic z seksem to nie miało - z pozoru - wspólnego. Dla Koffler sztuka była seksem samym w sobie - a potrzebowała modela. Bo miała w chuj genialny pomysł i żadnego znajomego pana, który zgodziłby się siedzieć nieruchomo przez całą noc na prośbę - co z tego, że ładnej i zgrabnej skoro - nieco zdziczałej lesbijki. A na tym panu mogła polegać.
Tak więc dziesięć przed ósmą dostarczono jej gigantyczną pizzę, lodówkę miała zapełnioną piwem, a sztaluga stała rozłożona w strategicznym miejscu jej sypialni - cuchnącej niemiłosiernie z powodu tych jej wszystkich artystycznych praktyk. Zajadając się więc już jednym z kawałków pizzy - cierpliwie czekała na przyjaciela.
[ejmen. znaj mą litość, następny najwyżej zaczniesz Ty :P]
[Poczekajmy zatem na przypływ Mocy. Nic na siłę ;)]
Koffler zaczęła się zastanawiać, czy nie zostanie sama z gigantyczną pizzą i całą lodówką piwa, chociaż - jakby na to nie patrzeć - nie narzekałaby zbytnio. Szkoda jej było tylko obrazu, na który tak się tego wieczoru napaliła.
W sumie mogła mu wysłać maila o wiele wcześniej. Albo jebnąć mu pięścią w drzwi i przekazać niecierpiącą zwłoki wiadomość. Albo zakupić tele...eee, nie to nie wchodziło w grę. Wcale i w ogóle.
Gdy jednak usłyszała, zdawać by się mogło - zmęczone, pukanie do drzwi - ucieszyła się. Poderwała się ze swojego wygodnego łóżeczka, żeby otworzyć drzwi chłopakowi, który zziajany stał w drzwiach, opierając się o lepką ścianę klatki schodowej.
- Już myślałam, że nie przyjdziesz, wejdź - otworzyła szerzej drzwi, uśmiechając się radośnie. Jak taka mała, niewinna dziewczynka, która zaraz miała dostać jakiś prezent. Koffler z tą swoją niewzruszoną dziecinnością była wręcz niewiarygodna, jeśli znało się jej historię albo... albo chociaż znało się ją jaka była teraz. Nieco wyrachowana, szukająca uważnie nowych "ofiar". Dziewcząt, które miała w planach rozebrać, uwieść je romantyczną, artystyczną duszą, a potem oczarować niesłychanie delikatnym i namiętnym lesbijskim seksem, w myślach ciesząc się, że ten numer na wrażliwe niewiniątko znów się udał.
[ale mnie się boisz, czy Jean? :D]
[Obaj Twoi bohaterowie są... nawet nie wiem jak to ująć, niecodzienni. Z chęcią poprowadzę wątek z Sergiuszem.
Nie mam pojęcia czy wyjdzie mi sztuka prowadzenia takiego wampa, jednak mam nadzieję iż nie pogubię się w jej charakterze.
Jeśli mam podrzucić jakiś pomysł, napisz. Na razie nic mi do głowy nie wpada, jednak jeśli będzie taka potrzeba, postaram się ruszyć głową ;)]
- Ano - zamknęła drzwi i ruszyła do swojego pokoju. Wzięła w ręce ogromne pudło i wyszczerzyła białe ząbki w radosnym uśmiechu. Widząc jednak niekoniecznie zadowoloną, nieco wkurwioną minę Sergiusza jej uśmiech nieco się cofnął, ona sama zaś zmarszczyła czółko.
- Jakiś problem? Wyglądasz na nieco... zestresowanego? - rzuciła niepewnie, a gdy chłopak wziął kawałek pizzy, odłożyła pudło i nie czekając na jego odpowiedź powłóczyła nogami do kuchni, skąd przyniosła dwie butelki piwa i otwieracz. Otwarła alkohol, wzięła swoją "porcję", chwyciła w drugą rękę kawałek zaczętej pizzy i ponowiła swoje pytanie:
- No, Sergiuszek? Coś ty taki spięty? - znów się uśmiechnęła, teraz nieco złośliwie. Tylko nieco.
Ramona van der Lohren znana była ze swojego próżniactwa. Nigdy nie robiła niczego, co nie wiązało by się ze swego rodzaju zyskiem, niekoniecznie widocznym na pierwszy rzut oka. Kobieta, jako biznesowy rekin, dbała o szczegóły, z których często wyciągała wielkie korzyści. Najbardziej jednak lubiła gromadzić. Zapytasz co? Oczywiście słabe punkty, wpadki oraz zobowiązania. Były one niczym karta przetargowa w najcięższym do wygrania sporze.
Nic więc dziwnego, że kiedy dostała zaproszenie na dość niecodzienny koncert muzyki klasycznej, który miał odbyć się w jednym z amsterdamskich kościołów, nie była wstanie odmówić. Nie była osobą, która słuchała takich utworów dla przyjemności. Ale czego nie robi się dla ulepszenia wizerunku?
Zasiadła więc w jednym z pierwszych rzędów, przygotowanych dla tak zwanych vip'ów. Ubrana była stosownie do sytuacji, przynajmniej tak jej się wydawało. Jej ciało przesłonione było białą suknią, która kończyła się wraz z jej kolanami, a ramiona okryła czarną, klasyczną marynarką pod kolor do butów i kopertówki, którą trzymała w dłoni. Była kobietą sukcesu, co oznaczało stosowny wygląd i nienaganne połączenia. Obok niej zasiało kilka osób, właścicieli twarzy, które kojarzyła, musieli więc być to ludzie warci zapamiętania. Powitała ich łagodnym, jednak nieszczerym uśmiechem. Na całe szczęście koncert w porę się zaczął, tym samym uwalniając ją od przykrego obowiązku poprowadzenia konwersacji z ów ludźmi, których zwykła nazywać drętwymi nudziarzami. Była świadoma, że z taką samą nazwą łączono jej nazwisko, jednak nie przejmowała się opiniami. Sama wiedziała jaka jest i miała nadzieję, że jeszcze nie zdołała się zatracić.
Koncert trwał w najlepsze, kiedy po kościelnych aulach rozległ się głuchy hałas, odwracający uwagę widzów od muzyki.
[Na dziś dzień nie jestem wstanie stworzyć niczego innego ;)]
Muzyka pieściła uszy, piękny kościół sprawiał to samo dla rozochoconych oczu. Ramonie jednak cała ta otoczka nie sprawiała przyjemności. To odrazy także było daleko, jednak panna van der Lohren nigdy nie była neutralna. Zawsze oponowała, nie uciekała przed wyborami, nie ważne jak trudne miałby być. Mimo usilnych starań zachowania powagi, uśmiechnęła się, a raczej uniosła lewy kącik ust, widząc wypadek, jaki spotkał mężczyznę o burzy kędzierzawych włosów. Lubiła niezręczne sytuacje, szczególnie jeżeli sama je stwarzała. Wróciła jednak wzrokiem na kościelne prezbiterium, na którym ulokowana była większość instrumentów.
Nagle coś w niej zadrżało. Poczuła coś, co mogły wywołać setki mrówek ochoczo drepczących po jej skórze. Czyżby jej ciało przeszły ciarki? Zamknęła na chwilę szare oczy wsłuchując się w dźwięki. Tak, z pewnością do kompozycji wkroczyły organy. Ramona nie była w kościele od tak dawna, że zapomniała jak donośnie i władczo brzmi ten monstrualny instrument. Uśmiech na jej twarzy jednak nie gościł długo. Większość z ważnych, zdaniem Ramony, osób zaczęło opuszczać mury świątyni, wymigując się po przez tanie wymówki. Blondynka nie chciała ukazać jak bardzo różni się od chmary niedoceniających sztuki ludzi. Wymknęła się jednak za ich śladem, jednak postanowiła skręcić by stanąć twarzą w twarz ze schodami prowadzącymi na balkony, tudzież na chór o czym miała jedynie blade pojęcie. Usiadła w kącie, uprzednio zsuwając z ramion czarną marynarkę, w której zaczęła się pocić. Była być może mało wiarygodna, szczególnie w tym momencie, jednak postanowiła pozostać i do końca wysłuchać koncertu.
- No to kiepściuchno - przyznała, chociaż zapewne nie dodało mu to otuchy. Ale Jean była naprawdę fatalna w dodawaniu ludziom otuchy. Wzięła więc kawałek pizzy i raczej z nim zaczęło go przeżuwać.
- Jeśli będziesz w dużej potrzebie, możesz wprowadzić się do mnie. Ale jak będę zapraszać lachony, to będziesz musiał się wynosić i spać albo ze mną, bez macania moich pośladków, albo na materacu. Sądzę, że ten zapach nie będzie ci przeszkadzać - zaproponowała, a na końcu pociągnęła nosem. Całe jej mieszkanie, jak i ona sama było przesiąknięte zapachem rozpuszczalnika i farb. Wielu ludzi to odpychało, ale części z nich, głównie zafascynowanych sztuką - nawet się to podobało. jednakże nie była to zbyt liczna grupa.
- Co ty na to?
[wątek z Polską dziewką chcesz? :D]
[no to dawaj pomysła :D a ja zrobię resztę :D]
[ajem in :D zacznę coś w piątek :)]
[a jednak dzisiaj :D założyłam, że znają się tam trochę z Krakowa jeszcze, bo w sumie, łaj not]
Jak to jest, że co pojawiał się jakiś znajomy w Amsterdamie - musiał do niej zadzwonić i powiedzieć: "cześć Mila, wiesz, jestem w Holandii, chcesz się spotkać?". A Mila, jasne, czemu nie, bo blondi nie mogłaby przepuścić okazji do spotkania ze starym znajomym. Zaraz wskoczyła w przewiewną sukienkę, odnalazła w stercie pudełek na buty swoje skórzane sandały, spięła jeszcze włosy wysoko na głowie, żeby w tym upale nie lepiły się jej do karku, bo to ani przyjemne, ani estetyczne i ruszyła do umówionego pubu. Mimo tego, że był już wieczór, upał wciąż był nieznośny, a powietrze okropnie duszne i ciężkie. Ale nie przeszkadzało jej to tak bardzo. Tak chuda nie pociła się jak inni, poza tym uwielbiała to uczucie słońca na swoich kolanach. Najmilsza rzecz na świecie.
Weszła do raczej opustoszałego lokalu i rozejrzała się za burzą ciemnych loków. Nie ciężko było przeoczyć takie zjawisko, więc zaraz trafiła do stolika i usiadła naprzeciwko mężczyzny. Tak patrząc na jego wzrok... nie poznał jej. No cóż, ostatnio widzieli się, jak jeszcze nosiła dżinsy, miała mysio-rude włosy i ważyła ponad dziesięć kilo więcej. Czyli, kolokwialnie bardzo mówiąc, wylaszczyła się. Chociaż to można odbierać na różne sposoby. Bo niektórym podobały się takie nieśmiałe, niewinne, nieatrakcyjne nastolatki, odrzucali zaś anorektyczne blondynki z takimi głębokimi dekoltami jak u Mili. Zwłaszcza, gdy taka blondi nic w tym dekolcie nie miała.
A Sergiusz nadal patrzył na nią nie do końca rozumiejąc co to za babsztyl się przysiadł.
Ale nie zaprzepaścił. Blondi zarzuciła włosami do tyłu i uśmiechnęła się szeroko, bo przecież - podobno - uśmiech zawsze pozostaje ten sam. No, teraz uśmiech Mili był może bardziej pewny, odważny, kurwa mać, uwodzicielski, chociaż to wcale nie było takie planowane. Toż to tylko Mila, dziwka numer jeden na Uniwersytecie Amsterdamskim, jakżeby mogła się inaczej zachować. Ale jednak to był ten uśmiech. Tylko nieco... "zmodyfikowany".
- No tak, we własnej osobie. Nie mów, że mnie nie poznałeś - mrugnęła do niego i machnęła ręką na kelnera. Pewnie, że nie poznał. Ale to powinno jej przecież schlebiać, tak nienawidziła swojego "poprzedniego" wcielenia. Wiecznie zakochane, grzeczne dziecko. Ale czasy oddanej miłości do Marca minęły bezpowrotnie. Chwała Wszechmogącemu za to.
- Co słychać, Wodecki? - zapytała z rozbawionym uśmiechem, używając delikatnej aluzji co do jego włosów. Znaczy, nie, lubiła je, bardzo... Ale jeszcze bardziej lubiła żartować. I to akurat się nie zmieniło od liceum. Bo jeśli dobrze pamiętała, to znali się chyba z liceum. Prawdopodobnie. Chociaż kto by to teraz pamiętał?
W zasadzie to nawet nie przez ścianę. Chyba, ze chciałby spać w kuchni. Bo mieszkanko Jean miało tylko jeden pokój. Zajebiście duży, ale podzielony na niby dwie części. Jedna sypialniana (z ogromnym łóżkiem), a drugą była jej pracownia. Tu pewnie czułby się jak w domu. Mnóstwo farb, pędzli i tego typu chujostwa. Na dodatek ściany obwieszone były szkicami. Przedstawiały one twarze różnych kobiet, ale najczęściej pojawiała się jedna. Piękna, może nawet trochę egzotyczna. Czarne oczy i czarne włosy. Maria. Nawet Sergiusz wiedział o niej tyle tylko, ze była pierwszą miłością Jean. I nic więcej.
- Kurwa, mam zajebisty tyłek. To wszystko tylko może ci to potwierdzić - pokazała niedbałym ruchem rysunki na ścianie. Wiadome było od początku, że paniusie na ścianach były paniusiami z jej łóżka. Jean się przecież nie oszczędzałam.
- Ale jak będziesz miał jakieś wątpliwości co do mojego dupska, to śpij sobie pod mostem frajerze - mruknęła, udając obrażoną.
Jeśli jakakolwiek część tej historii jest prawdziwa to chcę tańczyć do granej przez niego muzyki...
Szukam swojego pianina...
Mnie malarstwo uspokaja, muzyka czasami zabija...bo ja łączę różne światy za pomocą muzyki i odprowadzam zmarłych...
czasem sama tracę rachubę gdzie jestem...
Prześlij komentarz