Brzęk zastawy poinformował go, że powinien już
skończyć palić i grzecznie usiąść do stołu. Zgasił papierosa o parapet i
przerzucił nogi przez ramę okna, tak, że znajdował się już we wnętrzu. Nigdy
nie przypuszczał, że brak balkonu będzie aż tak kłopotliwy.
Walerija, tak dla odmiany, tłukła
się teraz w kuchni. Zawsze, gdy gotowała, zmywała albo rozkładała sztućce na
stole, robiła to z niemożliwym hałasem, wręcz rzucała trzymanymi przez siebie
przedmiotami, jakby zupełnie nieświadomie chciała je potłuc. Miała to po matce,
tę nerwowość ruchów, jakby wszystko paliło się w jej dłoniach.
Savva stwierdził, że póki co może
pozostać na parapecie; to takie mrożąco ekscytujące, ta świadomość, że
wystarczy nieco się odchylić, a już można zacząć spadać i rozbić się o bruk
podwórka. O ile jest się na tyle upośledzonym, żeby stracić równowagę, siedząc
w nadzwyczaj komfortowej pozycji, do tego na szerokim parapecie. Cóż, bywają i
tacy ludzie. Szczęśliwie, Savva się do nich nie zaliczał, siedział sobie dumnie
i pewnie, w ogóle, to myśl o upadku była absurdem. Niemniej, absurd ten
pozostawał w pewien sposób intrygujący.
- Złaź stamtąd. Zniszczysz parapet.
Walerija stała tuż przed nim,
kurczowo ściskając w dłoniach garnek z zupą. Zabawne, nigdy nie nalewała zupy
do talerzy w kuchni, zawsze najpierw rozstawiała wszystko na stole. Jak do
jakiegoś uroczystego obiadu. Który on, zmierzły młodszy brat, musiał zawsze
zepsuć. Swoim bezczelnym zwyczajem siedzenia na parapecie chociażby.
- I tak przydałoby mu się malowanie
- stwierdził, wzruszając ramionami. Jednak złowrogie spojrzenie siostry zmusiło
go do opuszczenia jakże wygodnego siedzenia i zajęcia miejsca przy stole. - Ja
tylko grzecznie wyrażam swoją opinię...
Kropelki nalewanej przez Waleriję
zupy bryzgnęły na koszulę chłopaka. Przy okazji, na stół też. Jak to miło, że
jego siostra nie uznawała obrusów; obrusy w jakiś magiczny, błyskawiczny sposób
stają się brudne, czego ona, ze swym skrajnym umiłowaniem czystości,
sterylności wręcz, zwyczajnie by nie przeżyła. Ale koszuli szkoda, Savva
uznawał ją za jedną z tych lepszych i ładniejszych. Pewnie dlatego, że była
prezentem.
Spożywanie obiadu wraz z siostrą nie
należało do czynności, które sprawiały mu wyjątkową radość, jednak jakby na to
nie spojrzeć - lepsze pół godziny udręki przy porządnym jedzeniu niż dieta
złożona z zupek chińskich i hektolitrów herbaty. Albo i czegoś innego, zależy,
czy nastrój i towarzystwo jest.
Obecnie miał zakaz picia herbaty.
Albo czegokolwiek innego. Pół godziny po jedzeniu, bo tak jest zdrowo. Cóż,
zawdzięcza siostrze - chwilowy, co prawda, ale zawsze - dach nad głową, musi
więc stosować się do jej zasad, żeby możliwa była jakaś pokojowa koegzystencja.
Żadnych wojen, na wojny z Waleriją nie miał siły. Przynajmniej nie na te jawne.
Bo w stanie konfliktu trwali w sumie
tak od... zawsze? Bo jego siostra była małym ideałem, świętą męczennicą, co
braciszka pilnuje, bo mamusia nie może, mamusia ma migrenę, dajcie mamusi
spokój. Bo Walerija wszystko robiła tak jak trzeba, zawsze pisała ładniejsze
bukwy, nigdy nie pobrudziła ani nie podarła rajstopek, nie szlajała się po
nocy. Jego siostra była taka cudownie nijaka, taka plastyczna, duma mamusi i
tatusia. I tylko on wszystko psuł.
Zabrała talerze ze stołu. Po
obiedzie pewnie zacznie narzekać, że jej nie pomaga. Zawsze wszystko robi sama,
a potem wypomina mu, że nawet palcem nie kiwnie. Bo przecież powinien coś
robić, skoro z nią mieszka. Och, chętnie by coś zrobił, czasu miał aż nadto,
koncerty i praca w muzycznym nie były aż tak zajmujące czy wyczerpujące, żeby
nie mógł choćby kurzu z mebli pościerać. Ale nie, wszystko już było wcześniej
zrobione. Zastanawiał się, jak. Walerija funkcjonowała jak jakiś cyborg, wciąż
zajmowała się czymś produktywnym, pożytecznym. Jak matka. Ciekawe, czy jej też
czasami trzęsą się ręce, czy też nie może spać w nocy, ale nie weźmie leków, bo
leki są złe, co wie każdy, kto z lekami ma do czynienia na co dzień...
Tutaj już myśli stąpały po
niebezpiecznym gruncie. Pewnych kwestii nie powinien poruszać, nawet wtedy, gdy
już same z siebie wypłyną. To jest niebezpieczne, bo wszystko można zrzucić na
nieświadomość i z masochistyczna lubością rozdrapywać stare rany, analizować to
wszystko w boleśnie naukowy sposób, przy okazji oglądając własne reakcje jakby
z boku... Uspokój się, przed twoim nosem właśnie wylądowało z impetem drugie
danie.
- Co zamierzasz dziś robić? - to, że
Walerija postanowiła się odezwać, kompletnie go poraziło. Ogólnie, to nie
należała do wyjątkowo rozmownych osób, ale gdy chodziło o Savvę, to jej
małomówność stawała się wręcz patologiczna. Bo rozmowa z czarną owcą w rodzinie
to strata czasu jest i samo zło. Bo użyczanie swojej kanapy jako miejsca
noclegu wcale nie zobowiązuje do zacieśniania więzi.
- Zrobiłaś bliny! - stwierdził ze
szczerym zdziwieniem, spoglądając na swój talerz. - Jak ja dawno nie jadłem
blin, nie wyobrażasz sobie! Wezmę i sprawdzę, czy mamy jakąś śmietanę, bo
marmolada - szybki rzut oka na stół - porzeczkowa jakoś niezbyt do mnie
przemawia - już wstawał od stołu, już kierował się ku kuchni...
- Pytałam, co masz zamiar dzisiaj
robić? - pobrzmiewający w jej głosie chłód zatrzymał Savvę w pół kroku.
- Jest późne popołudnie - stwierdził
ostrożnie. - Co ja mogę robić w późne,
majowe popołudnie w tym wiecznie zawilgoconym mieście? Nic interesującego,
naprawdę.
Chciał iść do kuchni. Poszukać tej
śmietany, zapalić papierosa. Oczywiście, musiałby trzymać rękę za oknem, bo
Walerija zaraz poczułaby smród tytoniu. Miała niezwykle wyczulony nos i
nienawidziła, gdy ktoś palił.
Tak, plan z kuchnią, oknem i
szlugiem brzmiał dobrze. Ale oczywiście nie mógł się spełnić, bowiem zatrzymały
go kolejne słowa Waleriji.
- Znowu będziesz się włóczył -
stwierdziła oskarżycielskim tonem.
- Jestem dorosłym człowiekiem, mogę
robić, co chcę - odparł, znudzony. - Wala, już to przerabialiśmy...
- Nie mów do mnie Wala! - podniosła
nieznacznie głos, jej szare oczy rozszerzyły się nieco. Zaczynało się robić
nieciekawie. - Znowu będziesz się szlajał z tą
kobietą!
Westchnął teatralnie. Brawo, po
prostu brawo, wytaczamy najcięższe działa - mieszamy do wszystkiego znajomych
Savvy, bo przecież są to ludzie nienormalni, zdegenerowani i w ogóle, ludzie,
którzy w poukładanym światku Waleriji się nie mieszczą. A że ostatnio do tego
światka zaczął należeć również on...
- Chantal się nie czepiaj, jest
porządną dziewczyną - rzucił tylko i szybko zniknął za drzwiami prowadzącymi do
kuchni. Jeszcze moment, a zaczęłyby latać talerze. Albo i gorzej, może kazałaby
mu się wynieść, może wywaliłaby jego rzeczy przez okno, prosto na to brzydkie,
szare podwórko...
W lodówce nie było śmietany. W sumie
to i dobrze, jakoś stracił ochotę na bliny.
* * *
Na Magere Brug, rzecz dziwna, ale
nawet wieczorem nie bywało tłoczno. Akurat Savvie przydałby się teraz jakiś
anonimowy tłum, w którym mógłby się rozpłynąć, wyłapywać strzępki rozmów, być
przypadkiem potrącanym przez ludzi, bo go nie zauważyli - zresztą, nie było
czego zauważać, ot, marny metr sześćdziesiąt w kapeluszu, ze strzechą
rozwianych włosów niewiadomego koloru - poznawać obce twarze i zaraz wyrzucać
je z pamięci. Jak na złość, był nieomal sam. A ucieszyłoby go nawet spotkanie
jakiejś dużej, hałaśliwej i niezwykle irytującej wycieczki.
Jak chciał tłumów, to mógł iść do
jakiejś kawiarni, klubu, ewentualnie wsiąść do wodnego autobusu. Ale przyszedł
na ten most. Bo go lubił. Bo raz, w grudniu chyba, jakoś nad ranem, kiedy było
jeszcze ciemno, siedział tutaj z Chantal, znaczy się - ona siedziała na
barierce i paliła papierosa, on się o tę barierkę opierał i spoglądał na rozedrgane
na wodzie odbicie mostu i powieszonych na nim lampek. Ona się z czegoś śmiała,
on udawał urażonego. To się mogło dziać gdziekolwiek, kiedykolwiek. Ale
zdarzyło się tutaj, na tym moście.
Dlatego przylazł tu jak idiota. Że
niby sobie wszystko poukłada, że niby będzie dobrze, bo to miłe miejsce i
zakotwiczone są w nim dobre emocje. Czy jakoś tak, ale wniosek jest jeden - nic
to nie daje. Ciągnąc ten wniosek dalej - psychologia pozytywnego myślenia
również nic nie daje. Cały ten optymizm to bzdura. Jakże głębokie potrafią być
ludzkie rozmyślania po czymś tak błahym jak... co właściwie? Niemal codzienna
pyskówka? Pretensje o nie wiadomo co? Po prostu nie pasował do poukładanego
świata Waleriji, ot, tyle. Tak samo nie pasował do poukładanego świata swojego
ojca. Bo poszedł w stronę bez przyszłości, bo nawet studiów mu się nie chciało
skończyć, bo się nie dopasował. Chyba podmienili go w szpitalu. Och, miałoby to
sens, gdyby nie był podobny do Waleriji. Gdyby obydwoje nie byli niscy, nie
mieli szarych oczu i włosów jak wiechcie słomy, gdyby nie wykonywali takich
samych, nerwowych ruchów rękami, on podczas rozmowy, ona, żeby rozładować
wewnętrzne napięcie. Irytowało go to podobieństwo, zwłaszcza teraz, gdy miał
siostrę pod nosem. Patrzył na nią, to jakby patrzył w lustro.
Nie. Stop. To są znowu niebezpieczne
rejony. Znowu sam się nakręca. Najgorsze jest to, że dokładnie wie, czemu to
robi. I dlaczego nie przestanie. Durna psychologia. Wiedzieć - oczywiście!, ale
zastosować w praktyce to już nie. Po co?
Zdecydowanie, potrzebował jakiegoś
towarzystwa. Ot, żeby się oderwać, nie myśleć tyle. Jakby zajęła go czyjaś
obecność, brzmienie głosu, mechanika gestów, pal licho temat rozmowy, mogą to
być największe bzdury, on musi się skupić na rzeczach małych, miłych.
Chantal. Do niej można było iść
zawsze, o każdej porze dnia i nocy. Mniejsza z tym, co można zastać w jej
mieszkaniu. Nic go już nie dziwiło, przyzwyczaił się przez... dwa, a może już
trzy lata znajomości? Nieważne. Mniej myślenia, więcej konkretnych działań.
Dosyć stania na moście jak niezdecydowany samobójca. Albo głupi samobójca, bo
skacząc z Magere Brug trudno byłoby się zabić.
* * *
O dziwo,
w mieszkaniu Chantal nie napotkał niczego dziwnego. Żadnych przyjaciół warujących pod drzwiami jak
kiedyś tamten pianista przy wyjściu z klubu, żadnych nieodpowiednich widoków w
szeroko rozumianym sensie. Jeśli pod nieodpowiedni widok nie podciągnąć
właścicielki mieszkania, ubranej w podomkę. Ba, jeśli w ogóle nie brać pod
uwagę właścicielki mieszkania. Nie wiedzieć czemu, mnóstwo ludzi uważało urodę
Chantal za subtelnie wulgarną. Niby jej usta naturalnie lekko się wydymały,
niby uwielbiała nosić krótkie sukienki, ale z tymi nogami... miała do tego
pełne prawo... Albo jak tak na człowieka patrzyła... tymi, hm... oczami...
Ewentualnie
wydzierała się bez litości.
- Czy ty
myślisz, że ja mam dla ciebie czas?! - chociaż, nawet gdy krzyczała, czyniła to
tak jakoś od niechcenia. Zataczała kółka ręką, w której trzymała papierosa, co
i rusz mrużyła oczy. - Dla ciebie i twoich problemów?!
- No...
nie? - siedzenie po turecku na pufie jednak nie było dobrym pomysłem; ciągle
się z tego draństwa zsuwał. Słowom Chantal poświęcał minimum uwagi. Przywykł
już do tych... chwil załamania, nie drażniły go nawet. Należało uśmiechnąć się
miło, potakiwać, przeczekać. Emocje szybko opadały, zwłaszcza, gdy w pobliżu
były papierosy. - Kto tym razem, co i czemu? - zawsze musiał zadać to pytanie.
Taki rytuał. Lubiła mu mówić o... wszystkich tych rzeczach.
W sumie,
było to smutne. Jego, Savvy, nigdy nie traktowała i zapewne nie potraktuje jak
innych mężczyzn. W sensie... Niby brzmi to tak fajnie, niby mogą sobie od serca
pogadać, wygłupiać się i co tylko, ale... To nie jest miłe. Za każdym razem,
gdy zdarzała się taka sytuacja jak teraz, uderzało to w niego z podwójną siłą.
A mimo to ciągle do niej przychodził. Nie włóczył się z wywieszonym jęzorem,
jak co poniektórzy, mogło to wyglądać zupełnie inaczej, ale... w rzeczywistości
było tym samym, jeśli nie o wiele bardziej żałosnym zjawiskiem.
I tak oto
szanse na poprawę nastroju szlag trafił. Pozostawało tylko otworzyć się na
potok frustracji i rozżalenia Chantal.
-
Zostawił mnie - stwierdziła, z oburzeniem zaciągając się papierosem i
spoglądając gdzieś w bok. - Rozumiesz? O
n. M n i e.
Ach, tak.
Bo Chantal się nie mówi "nie". Bo jej się nie zostawia, nie obraża,
nie ignoruje. Whatever Lola wants, Lola
gets, chciałoby się zanucić. Może i brzmiało to źle, może i nie było to
moralne, ale... to tylko i wyłącznie jej sprawa. Ewentualnie tych, co wydają
sądy. Kwestia ta obchodziła go tyle, co zeszłoroczny śnieg, bo... nigdy go nie
dotknie. To boli, ale jednocześnie daje jakąś satysfakcję. Złudną, oczywiście.
Pokiwał ze zrozumieniem głową. Na tym to polega. Potakiwać i nie odzywać się.
- Po
prawie roku. I wiesz, co jeszcze powiedział na koniec?! - westchnęła i znów
zaciągnęła się papierosem. Strzepnęła popiół do stojącej na stoliku
popielniczki, poprawiła rozchylający się dekolt podomki. Powiedziała mu.
Teraz
mogło być już tylko lepiej. Chantal przestała się zachowywać, jakby nie była
sobą; założyła nogę na nogę, odrzuciła do tyłu grzywę kręconych włosów i
milczała, co jakiś czas zaciągając się papierosem, ewentualnie sięgając po
nowy. Wszystko to czyniła z nonszalancją, w sposób niemożliwie leniwy; jej
ruchy stawały się coraz spokojniejsze i wykonywane jakby od niechcenia. Zaraz
się odezwie, jej głos znów będzie niski i wibrujący jak pomruk kota, bez
załamujących się nut rozdrażnienia...
Odechciało
mu się czekać na ten moment, chociaż był już blisko. Odechciało mu się siedzieć
tutaj, w tym idealnie nowoczesnym mieszkaniu, z tą skończenie idealną kobietą,
z tą denerwująco atrakcyjną kobietą, ciemnoskórym diabłem i wszystkie te
określenia, które rzucił tamten mężczyzna, odchodząc. Niespodziewanie
automatyczna niechęć przerodziła się w ciche uczucie solidarności.
- To był
tamten pianista - słowa wypłynęły spomiędzy wzdętych warg wraz z dymem. -
Pamiętasz go, prawda? Idiota...
Potrząsnęła
głową, przymykając oczy. Kaskady ciemnych loczków opadły na jej twarz.
Odrzuciła włosy do tyłu i przeczesała je dłonią. To absurdalne, ale zauważył,
że paznokcie miała pomalowane na czerwono. Równiutko przypiłowane, długie
paznokcie pomalowane na bijący po oczach kolor. To tak urocze i irytujące
jednocześnie.
- Chodźmy
gdzieś - zaproponowała, pochylając się w stronę Savvy i dmuchając mu dymem
prosto w twarz; nawet nie zmarszczył nosa, nie zamknął oczu. Odsunęła się,
przekrzywiła lekko głowę, jakby oceniając swoje dzieło. Wstała i przeciągnęła
się. - Ogarnę się nieco i wyjdziemy - oparła się o drzwi prowadzące do
łazienki. - Chodzenie z tobą po mieście jest... zabawne.
Zabawne.
Nie
poszedł sobie. To byłoby nieuprzejme. Nie można być człowiekiem nieuprzejmym,
to nieeleganckie. A on jest człowiekiem eleganckim. Czekał więc. Siedział,
czekał i miał ochotę wyć jak pies. Albo zrobić coś równie głupiego.
Na
przykład wyjść. Tak po prostu. Ups, chyba nie zdąży. Chantal wróciła.
- Wiesz - to takie łatwe, mówić nieprawdę. -
Chyba nieco źle się czuję - nie musiał się nawet starać, żeby wyglądać jakoś
nieciekawie; to był dla niego stan naturalny. - Pewnie byś mnie musiała za sobą
później wlec. Jakoś sobie poradzę, wrócę do siebie... - ach, jak wspaniale,
nikt nie czuje się urażony, ze wszystkich zdjęta jest odpowiedzialność,
pięknie!
* * *
Kobiety.
To było takie proste. Że też nie pomyślał o tym wcześniej. Niewłaściwe kobiety.
Irytowały go kobiety. Znał niewłaściwe kobiety i one go denerwowały.
Deprawowały. Zasmucały. I wszystko inne. To takie proste.
Walerija
zasnęła na kanapie. Jego kanapie. Ustalili, że kanapa należy do niego, Savvy,
na cały ten okres, w którym będzie tutaj mieszkał. Savva nie miał zamiaru
przenieść swojej siostry do łóżka, obudzić, przykryć kocykiem... Nie. Ją będzie
kręgosłup bolał, jej będzie zimno nad ranem. On może choćby i całą noc nie
spać, może położyć się w sypialni, on nie ma takiej obsesji na punkcie
sterylności, nie umrze, śpiąc na cudzym materacu...
Jedną
rękę Walerija miała ułożoną na brzuchu. Bladą, żylastą, z długimi, chudymi
palcami. Mają podobne ręce. I nosy, małe, lekko zadarte. I oczy. I układ kości
policzkowych. I włosy, tak samo suche, tej samej, nijakiej barwy. To głupie,
być męską wersją swojej siostry. To głupie, gdy twoja siostra jest twoją żeńską
wersją. To głupie, bo można dojść do wniosku, że z charakteru też jesteście
podobni. A Walerija jest podobna do matki. Matka była kobietą niezwykle
znerwicowaną. Matka była kimś, kto z byle powodu tracił równowagę emocjonalną.
Absolutnie,
nie przypomina matki. Ani Waleriji. Ani nikogo. Jest człowiekiem opanowanym,
człowiekiem odpowiednim. Człowiekiem, który pod wpływem impulsu rzucił studia.
Bo psychologia to kierunek do kitu. Bo tak. Bo mnóstwo innych powodów. Tak
bardzo racjonalnych.
Bo jest
człowiekiem racjonalnym.
1 komentarz:
[Uwielbiam to. Dobrze napisane, chociaż to "Ups, nie zdąży" było jakieś wybijające z rytmu. Ale mogę się mylić. Bo mogę się mylić. Bo tak już jest.
(:]
Prześlij komentarz